Uwaga! W niniejszym artykule znajdują się
opisy drastycznych tortur i egzekucji.
Kontakt z tego typu treściami
nie jest wskazany dla osób o słabych nerwach.
Poruszana tematyka nie nadaje się również dla dzieci.
Rzeź wołyńska
Od kilku lat dużo się w Polsce mówi o rzezi wołyńskiej, czyli
antypolskiej czystce etnicznej, której dokonali działacze Organizacji
Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) i Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA).
Masowa zbrodnia zaczęła się na początku 1943 roku, a zakończyła dopiero
dwa lata później. Podstawowe informacje na temat ludobójstwa można
znaleźć w broszurze Instytutu Pamięci Narodowej zatytułowanej “1943.
Zbrodnia wołyńska. Prawda i pamięć”[1]. Według tego źródła, ukraińscy
nacjonaliści dążyli do wymordowania polskiej mniejszości narodowej,
która stanowiła 10-12% mieszkańców Wołynia i nie miała realnego wpływu
na losy regionu. Bojówkarze OUN-UPA, którymi niejednokrotnie zostawali
proniemieccy kolaboranci mający już na sumieniu udział w Holocauście,
prowadzili swoją “akcję” z wyjątkowym okrucieństwem. Zabijali ludzi
m.in. za pomocą wideł i siekier. Znaczną część ich ofiar stanowiły
kobiety, dzieci i starcy (łącznie zginęło około 100.000 osób). Dr
Aleksander Korman opublikował w czasopiśmie “Na Rubieży” (nr 35, 1999
r.) listę przerażających tortur stosowanych przez ukraińskich
ekstremistów[2]. Wspomniał o dekapitacjach, obcinaniu nosów, odrąbywaniu
rąk, rozcinaniu brzuchów i innych barbarzyństwach.
Masakra nankińska
Podobna hekatomba miała miejsce kilka lat wcześniej w chińskim Nankinie.
Wydarzenie, które przeszło do historii jako masakra nankińska lub gwałt
nankiński, zostało opisane w książce “Pekin - Szanghaj - Nankin
1937-1945” Michała Klimeckiego[3]. Sprawcami zbrodni byli japońscy
okupanci, faszyści na usługach Imperium Słońca. Wszystko zaczęło się 4
grudnia 1937 roku, kiedy Japończycy przystąpili do szturmu na Nankin.
Miasto zostało zdobyte osiem dni później. Przerażeni ludzie, którzy
rzucili się do ucieczki, zostali ostrzelani przez samoloty wojskowe. Już
wtedy straciło życie ponad 40.000 osób. Jeńcy wojenni stali się dla
Japończyków eksperymentalną próbką, na której ćwiczono obcinanie głów,
rozpruwanie brzuchów, podrzynanie gardeł, kłucie bagnetami itd. Szacuje
się, że w ten sposób zgładzono także 20.000 mężczyzn zdolnych do służby
wojskowej. Ciała zabitych wrzucano do jam, dołów i zbiorników wodnych.
13 grudnia najeźdźcy “zajęli się” niewinnymi mieszkańcami śródmieścia.
Posłużyli się takimi metodami, jak dekapitacje, brutalne gwałty,
wyrywanie języków, wydłubywanie oczu, duszenie, wieszanie czy odcinanie
różnych części ciała. Rzeź, która trwała “tylko” do stycznia 1938 roku,
pochłonęła 300.000 ofiar. Trzy razy więcej niż na Wołyniu[4].
Miniprzegląd filmowy
Pozwolę sobie zaprezentować trzy filmy fabularne poświęcone tragedii
nankińskiej. Filmów takich jest, oczywiście, więcej[5]. Poniżej znajdują
się opisy tylko tych produkcji, które miałam okazję obejrzeć. Nie
napiszę, że życzę Czytelnikom miłej lektury i przyjemnych seansów, gdyż
byłoby to niestosowne w kontekście poruszanej problematyki.
Tytuł oryginalny: “Jin ling shi san chai”
Tytuł międzynarodowy: “The Flowers of War”
Tytuł polski: “Kwiaty wojny”
Reżyseria: Yimou Zhang
Produkcja: Chiny, Hongkong (2011)
Dramat wojenny “Jin ling shi san chai”, znany na świecie pod tytułem
“The Flowers of War”, to dzieło nakręcone z ogromnym rozmachem. W film
zainwestowano 94 miliony dolarów, co zaowocowało rozwiązaniami
realizacyjnymi rodem z hollywoodzkich superprodukcji. Główną rolę w
dramacie zagrał zresztą hollywoodzki aktor: Christian Bale (warto
wiedzieć, że jako dziecko wystąpił on w filmie “Imperium Słońca”
mówiącym o japońskich obozach dla internowanych w Szanghaju). “Kwiaty
wojny”, chociaż będące tworem chińsko-hongkońskim, sprawiają wrażenie,
jakby były adresowane do publiczności zachodniej. Nie chodzi tutaj tylko
o formę, ale również o treść i obraz świata. Dzieło opowiada o losach
Amerykanina, odwołuje się do zachodnich wartości, a główny bohater wręcz
wymaga od Chińczyków i Japończyków, żeby mówili po angielsku. Trudno
nie zauważyć, że jest to film o ratowaniu żółtych przez białych, a nad
wszystkim unosi się duch chrześcijańskiego miłosierdzia i oświeceniowego
humanizmu. Sposób, w jaki ukazano zagładę Chińczyków, jest niezwykle
podobny do sposobu, w jaki ukazuje się Holocaust w filmach o drugiej
wojnie światowej. Wizja japońskich żołnierzy - zwłaszcza dystyngowanych
oficerów - przypomina zaś wizję hitlerowców.
Problematyka “Jin ling shi san chai” koncentruje się na sytuacji kobiet i
dziewcząt w okupowanym mieście oraz na funkcjonowaniu Międzynarodowych
Stref Bezpieczeństwa. Według różnych źródeł, w trakcie masakry
nankińskiej zgwałcono od 20 do 80 tysięcy kobiet. Ofiary, w tym
staruszki i małe dziewczynki, były później okaleczane i zabijane. Janice
Anderson, Anne Williams i Vivian Head, twórczynie książki “Rzezie,
masakry i zbrodnie wojenne od starożytności do współczesności”[6],
piszą, że Japończycy gwałcili nawet ciężarne matki, a później wyrywali
płody z ich macic. Zdaniem tych samych autorek, japońscy najeźdźcy
zmuszali również do gwałtów miejscowych mężczyzn. Przykładowo, kazali
ojcom gwałcić córki. Anderson, Williams i Head informują, że jedynymi
miejscami, w których Chinki i Chińczycy mogli czuć się nieco
bezpieczniej, były Międzynarodowe Strefy Bezpieczeństwa zakładane przez
(nielicznych w Nankinie) białych misjonarzy i inteligentów. Film “Kwiaty
wojny” nawiązuje do tych dwóch wątków tragedii. Na początku dzieła
poznajemy grupę dziewcząt w wieku 12-13 lat. Są to uczennice szkoły
katolickiej, które jeszcze do niedawna mogły liczyć na pomoc swojego
opiekuna, europejskiego księdza. Niestety, zginął on od japońskiej
bomby.
W przykatedralnej szkole zostały już tylko one i młodziutki parobek.
Dzieci czują się bezradne, ale ich ciężki los się odmienia, kiedy do
katedry przyjeżdża amerykański grabarz wynajęty do pochowania
duchownego. Swobodny, szelmowski Amerykanin okazuje się pospolitym
pijaczkiem, a w dodatku totalnym antyklerykałem. Jest on jednak białym
człowiekiem, którego bystry parobek postrzega jako ostatnią deskę
ratunku. Nieoczekiwanie przed bramą kościoła zjawia się grupa
prostytutek. Kobiety, dla których zabrakło miejsca w specjalnym obozie,
szukają schronienia w świątyni. Dzieci okazują im dużo pogardy. Próbują
nawet je wygonić, ale one siłą wpraszają się na teren katedry. Tymczasem
Amerykanin nie ma nic przeciwko ich obecności. Z jedną z nich zaczyna
nawet flirtować. Chcąc zrobić na niej wrażenie, dla żartu ubiera się w
sutannę. Niespodziewanie katedra zostaje zaatakowana przez Japończyków.
Grabarz, wykorzystując swoje przebranie, podaje się za duszpasterza i
rozkazuje żołnierzom opuścić kościół. Uczennice, parobek i prostytutki
błagają mężczyznę, żeby z nimi został i dalej ich bronił przed
japońskimi żołnierzami. Robotnik dość niechętnie spełnia ich prośbę.
Rola księdza staje się jego drugą tożsamością. Fałszywy duchowny zostaje
obrońcą uciśnionych…
“The Flowers of War” to produkcja dobra, wzruszająca i godna obejrzenia.
Chociaż kopiuje hollywoodzkie schematy, przykuwa uwagę odbiorcy i nie
pozostawia go obojętnym na losy bohaterów. Film doskonale oddaje rozpacz
i desperację ludzi uwięzionych w mieście-pułapce. Wizja przerażonych
cywilów, chowających się we wszystkich możliwych zakamarkach, przywodzi
na myśl Żydów szukających kryjówki przed Niemcami. Ogromne wrażenie
robią sterty trupów leżące na ulicach. Trzeba jednak zaznaczyć, że
dramat “Jin ling shi san chai” ukazuje dość złagodzony obraz
dalekowschodniej hekatomby. Okrucieństwo Japończyków ogranicza się tutaj
do strzelania, gwałcenia i kłucia bagnetami. Twórcy dzieła całkowicie
przemilczeli problem sadystycznych tortur. Skupili się za to na odwadze,
heroizmie, kooperacji i przełamywaniu barier między ludźmi. Kiedy
jednostki muszą wzajemnie sobie pomagać, nie ma czasu na uprzedzenia.
“Kwiaty wojny” przywracają widzowi wiarę w człowieka. Pokazują, że gdy w
grę wchodzi ratowanie bliźnich, nawet pijaczek i prostytutka mogą się
wykazać godnością i bohaterstwem. Produkcja spodoba się nie tylko
miłośnikom dramatów, ale także koneserom kina militarnego. Zawiera
bowiem kilka porządnych scen batalistycznych.
Tytuł oryginalny: “Nanjing! Nanjing!”
Tytuł międzynarodowy: “City of Life and Death”
Tytuł polski: “Miasto życia i śmierci”
Reżyseria: Chuan Lu
Produkcja: Chiny, Hongkong (2009)
“Nanjing! Nanjing!” (inne tytuły: “City of Life and Death”, “Miasto
życia i śmierci”) to dramat wojenny utrzymany w zupełnie innym stylu niż
“Jin ling shi san chai”. Nie jest on tak komercyjny i efekciarski jak
opisana wcześniej produkcja. W dziele Chuana Lu nie znajdziemy wartkiej
akcji, prostych wzruszeń ani wystrojonych piękności. “City od Life and
Death” to film poważny, ponury i skierowany do świadomego, wymagającego
odbiorcy. Na to, że jest to produkcja specyficzna, wskazuje już sama jej
forma. Twórcy “Miasta życia i śmierci”, w przeciwieństwie do twórców
“Kwiatów wojny”, nie zamierzają nas oczarowywać barwnymi witrażami ani
krzykliwymi kreacjami aktorek. Film jest bowiem czarno-biały. Ten prosty
zabieg, połączony z tematyką oscylującą wokół zbrodni wojennej,
jednoznacznie kojarzy się z “Listą Schindlera” Stevena Spielberga. Czerń
i biel wyraźnie sugerują, że dzieło dotyczy spraw tragicznych, trudnych
do udźwignięcia, związanych z cierpieniem i śmiercią. Daje do
zrozumienia, że dla ludzi, którzy tego doświadczali, świat przestał być
piękny i radosny. Czarno-biała kolorystyka przypomina również
autentyczne zdjęcia z czasów masakry nankińskiej. Oglądając film, widz
czuje się, jakby trafił do świata z tych starych fotografii.
Kolejnymi elementami, które odróżniają “Nanjing! Nanjing!” od “The
Flowers of War”, są warstwa dźwiękowa i sposób prowadzenia narracji.
Dramat Chuana Lu jest pełen ciszy i skupienia. Nie ma w nim zbyt wielu
dialogów. Są za to długie ujęcia, w których postacie milczą, a odbiorca
stara się odczytać ich myśli i uczucia. Zresztą… Po co bohaterowie mają
się wypowiadać, skoro sytuacja, w której się znaleźli, mówi sama za
siebie? Chuan Lu przekonuje nas, że masakra nankińska to tragedia,
której nie da się wyrazić słowami. I że nie ma sensu o niej dyskutować.
Zamiast sporów i komentarzy, wystarczy odrobina zadumy, jak na cmentarzu
lub przed tablicą pamiątkową. W “City of Life and Death” znajdziemy
długie, przygnębiające sekwencje ukazujące ludzi idących lub czekających
na śmierć. Odbiorca nie tylko widzi te sceny, ale również w nich
uczestniczy, towarzysząc postaciom w ich ostatnich chwilach. Fragmenty
te są niesamowite: pełne cierpliwego smutku, pogodzenia z losem i
konfucjańskiej powściągliwości. Ale nie cały film jest cichy i spokojny.
Niejednokrotnie słyszymy w nim ludzki płacz, odgłosy strzałów, krzyki
rozpaczy. Muzyki w dramacie prawie wcale nie ma. Ta, która się pojawia,
mocno przebija się do świadomości słuchacza. Brzmi tak hipnotyzująco…
Twórca filmu zdecydował się przedstawić wydarzenia z dwóch perspektyw.
Widz może się przekonać, jak wygląda masakra nankińska widziana oczami
japońskich agresorów, a jak - oczami chińskich żołnierzy i cywilów.
Chuan Lu przypomina nam, że jedno zdarzenie może mieć różne oblicza.
Wszystko zależy od tego, kto jest obserwatorem i analizatorem. Nie
należy również zapominać, że japońscy najeźdźcy byli ludźmi. Owszem,
dopuszczali się barbarzyństw, ale mieli swoje przeżycia i doświadczenia.
Jeśli chodzi o stronę chińską, omawiane wypadki są dla niej piekłem na
ziemi. Mieszkańcy Nankinu znajdują się w sytuacji zagrożenia życia i
zdrowia, codziennie stają się świadkami makabrycznych zbrodni, a na
dodatek tracą swój dobytek. Wielką traumą jest dla nich każda rozłąka z
bliskimi. Czasem rozstania okazują się bowiem rozstaniami na wieki. Co
się tyczy strony japońskiej, masakra jest dla niej przede wszystkim
przygodą. Polowania na chińskich żołnierzy dostarczają najeźdźcom
adrenaliny, a gwałty, tortury i egzekucje pozwalają im się wyżyć. Po
akcie bestialstwa oprawcy mogą już się wyluzować: pożartować, potańczyć,
pograć w piłkę. Jest jednak Japończyk, który czuje więcej niż inni.
Choć uczestniczy w terroryzowaniu miasta, nie jest pewien, czy postępuje
słusznie.
Wizja wojennych okrucieństw, zawarta w “Mieście życia i śmierci”, nie
jest tak złagodzona jak w “Jin ling shi san chai”. Mimo to, nawet w tym
przypadku nie możemy mówić o pełnym odzwierciedleniu problemu. Nie
oznacza to bynajmniej, że dzieło Chuana Lu nie potrząsa widzem.
Produkcja zawiera mnóstwo szokujących, sugestywnych obrazów. Zobaczymy w
niej martwe ciała przybite do słupów telegraficznych, zobaczymy
zakopywanie jeńców żywcem, zobaczymy wyrzucanie dzieci przez okno,
zobaczymy odcięte głowy wiszące na sznurkach, zobaczymy podpalanie
budynków z uwięzionymi w środku ludźmi. Na szczęście, w “Nanjing!
Nanjing!” pokazano nie tylko drastyczne zbrodnie, ale także próby
ratowania Chińczyków przez przebywających w Nankinie Europejczyków i
Amerykanów. W dziele Chuana Lu pojawiają się dwie postacie autentyczne,
które zajmowały się niesieniem pomocy nankińczykom: John Rabe i Minnie
Vautrin[7]. Oglądając film, spostrzeżemy, że niektóre motywy są podobne
do tych, które widzieliśmy w “Kwiatach wojny”. Obie produkcje nawiązują
przecież do rzeczywistych sytuacji. Wielu Polakom spodoba się chiński
żołnierz, który na moment przed rozstrzelaniem krzyczy: “Niech żyją
Chiny!”. Łatwo go skojarzyć z Danutą Siedzikówną “Inką”[8].
Tytuł oryginalny: “Hei tai yang: Nan Jing da tu sha”
Tytuł międzynarodowy: “Black Sun: The Nanking Massacre”
Tytuł nieoficjalny: “Men Behind the Sun 4”
Reżyseria: Tun Fei Mou (T.F. Mous)
Produkcja: Hongkong (1995)
Czwarta część niskobudżetowej serii “Hei tai yang” poświęconej japońskim
zbrodniom wojennym popełnianym na terenie Chin. Jest to jednocześnie
drugi odcinek cyklu, którego reżyserią zajął się Tun Fei Mou, ps. “T.F.
Mous”. Człowiek ten, wyspecjalizowany w kręceniu horrorów gore, stworzył
również pierwszą część sagi, znaną jako “Hei tai yang 731” lub “Men
Behind The Sun”[9]. Spośród wszystkich czterech produkcji, “jedynka”
okryła się największą sławą… a raczej niesławą. Tun Fei Mou wykorzystał w
niej bowiem autentyczne ludzkie zwłoki (i prawdziwe płonące szczury!).
Nie słyszałam o tym, żeby w “Hei tai yang: Nan Jing da tu sha” reżyser
powrócił do tego kontrowersyjnego rozwiązania. Można to uznać zarówno za
zaletę, jak i za wadę. Z jednej strony, dobrze, że T.F. Mous zaniechał
haniebnych praktyk. Z drugiej, szkoda, że jego “sztuka filmowa” straciła
to, co było jej sednem: skrajny naturalizm. “Black Sun: The Nanking
Massacre” jest produkcją nakręconą znacznie lepiej niż “Men Behind The
Sun” (choć nadal bardzo źle). Również aktorstwo stoi tutaj na wyższym
poziomie (choć nadal jest amatorskie). Niemałe wrażenie robią sceny
prowokacyjne, takie jak ta, w której ambitny fotoreporter “ustawia”
japońskiego żołnierza zamierzającego dokonać dekapitacji.
“Hei tai yang: Nan Jing da tu sha” wyróżnia się na tle poprzednich
części cyklu i pozostałych filmów opisanych w niniejszym artykule.
Zacznijmy od tego, że trzy pierwsze odcinki “Hei tai yang” mówią o
nieludzkich eksperymentach pseudomedycznych prowadzonych w japońskiej
Jednostce 731. Odcinek czwarty traktuje zaś o gwałcie nankińskim. Drugą
istotną kwestią, którą należy poruszyć, jest fakt, że Tun Fei Mou
przedstawił rzeź taką, jaką była naprawdę. Makabryczną, obrzydliwą i
chorą (patrz: ugotowanie niemowlęcia w kotle kuchennym). Spośród trzech
reżyserów, o których dzisiaj wspomniałam, T.F. Mous wykazał się
najmniejszą skłonnością do wybielania rzeczywistości. Jego twór, choć
najsłabszy pod względem formy, zawiera najwięcej krwi i ohydy. Bo taka
właśnie była masakra nankińska. Nie ma potrzeby, żeby w jakikolwiek
sposób ją cenzurować/estetyzować. Tun Fei Mou w centrum uwagi postawił
ból. Czyż to nie cierpienie fizyczne było w tej tragedii
najstraszniejsze? Pisząc o filmie “Black Sun…”, wypada odnotować, że
jest on najbardziej “chiński” ze wszystkich trzech omówionych.
Znajdziemy w nim najwięcej nawiązań do tamtejszej tradycji (m.in.
świątynię buddyjską). Warto także docenić liczne materiały dokumentalne
potwierdzające prawdziwość opowieści.
Chiny i Japonia dzisiaj
Okrucieństwo nie ma narodowości. Jest ono cechą ogólnoludzką, która nie
zna granic etnicznych, kulturowych, czasowych ani przestrzennych. Rzeź
wołyńska jawi się Polakom jako zbrodnia bez precedensu, ale okazuje się,
że już wcześniej miała miejsce tragedia o porównywalnym, a nawet
gorszym charakterze. Ukraińscy nacjonaliści dowodzeni przez Stepana
Banderę zamordowali 100.000 Polaków w dwa lata. Japońscy faszyści pod
wodzą Iwane Matsui zabili 300.000 Chińczyków w półtora miesiąca. Tak
było w pierwszej połowie XX wieku. A jak jest dzisiaj? Zdaje się, że po
II wojnie światowej Japonia całkowicie wyrzekła się agresji[10]. Chiny,
niestety, nie zaznały spokoju. Przygnębiający jest fakt, że Chińczycy
dużo wycierpieli ze strony innych Chińczyków (maoizm: 65 milionów
ofiar). Teraz też nie wszystko jest w porządku. Według Amnesty
International, w Państwie Środka wciąż dochodzi do brutalnych
prześladowań opozycji antyrządowej. Na zlecenie władz produkuje się (i
sprzedaje za granicę!) narzędzia służące do torturowania ludzi i
rozbijania zbiegowisk. Jeszcze we wrześniu 2014 r. ukazał się raport
dotyczący wytwarzania takich sprzętów i obrotu nimi[11]. Opisano w nim
np. pałki elektryczne, pałki kolczaste i broń wystrzeliwującą toksyny.
Zielona Ukraina
To, co od dłuższego czasu dzieje się na Ukrainie, to jeden wielki
bałagan. Sprawa jest niełatwa, niejasna i nieprzewidywalna. Nic nie
wydaje się czarno-białe. Pewne jest tylko to, że ideologia i metodyka
Stepana Bandery nie odeszły jeszcze w zapomnienie. W 2010 roku ukraiński
prezydent Wiktor Juszczenko[12] ogłosił Banderę “Bohaterem Ukrainy”
[Gazeta.pl]. Dwa lata później odbyło się we Lwowie oficjalne odsłonięcie
pomnika przywódcy OUN-UPA [Kresy.pl]. Na przełomie 2013 i 2014 roku w
wielu ukraińskich miastach zorganizowano marsze na cześć zbrodniarza.
Zazwyczaj były one elementami manifestacji krytykujących odrzucenie
przez władze ukraińskie umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską
[Onet.pl]. W styczniu 2014 roku jeden z przywódców tzw. Automajdanu
został porwany (przez milicję?) i potraktowany banderowskimi metodami.
Mężczyźnie odcięto ucho, pocięto twarz i przebito gwoździami ręce
[Dziennik.pl]. Zmiany polityczne, które nastąpiły kilka miesięcy
później, wcale nie uzdrowiły sytuacji w kraju. Amnesty International
ustaliła, że zbrodnie wojenne, do których doszło na wschodzie Ukrainy,
były dziełami nie tylko prorosyjskich separatystów, ale także sił
rządowych [Rmf24.pl]. Jak to wszystko rozumieć? Po czyjej stronie
stanąć?
Zamiast zakończenia
Chciałabym wyrazić nadzieję, że historie takie, jak rzeź wołyńska czy
gwałt nankiński już nigdy się nie powtórzą. Obawiam się jednak, że - w
kontekście tego, co się dzieje na Ukrainie - słowa takie mogłyby brzmieć
dość naiwnie. Papież Franciszek też ciągle wzywa do pokoju na świecie,
ale czy ktokolwiek go słucha? Mój koncert życzeń niczego nie zmieni, tak
jak antywojenne transparenty pacyfistów i bełkotliwe hasła rastamanów
ze “skrętami” w ustach. Jedyne, co mogę robić, to cieszyć się tym, co
mam. Bo jutro mogę to wszystko stracić.
Natalia Julia Nowak,
30.12. - 08.01. 2014/15 r.
PRZYPISY
[1] Dokument jest dostępny online na stronie ZbrodniaWolynska.pl.
[2] Listę można znaleźć w wielu serwisach internetowych (np. tutaj:
Prawy.pl/historia/3467-lista-135-sposobow-mordowania-przez-upa).
Niestety, nie udało mi się dotrzeć do materiału źródłowego, tzn.
publikacji prasowej. Oto dwanaście ze stu trzydziestu pięciu bestialstw
odnotowanych przez Kormana: “Wbijanie dużego i grubego gwoździa do
czaszki głowy”, “Przebijanie zaostrzonym grubym drutem ucha na wylot
drugiego ucha”, “Podrzynanie gardła i wyciąganie przez otwór języka na
zewnątrz”, “Podrzynanie gardła i wkładanie do otworu szmaty”,
“Rozrywanie ust od ucha do ucha”, “Robienie miazgi z głowy przez
wkładanie głowy w ściski zaciskane śrubą”, “Cięcie i ściąganie wąskich
pasów skóry z pleców”, “Obcinanie kobietom piersi i posypywanie ran
solą”, “Przecinanie tułowia na wpół piłą ciesielską”, “Rozcinanie
brzucha kobiecie w zaawansowanej ciąży i w miejsce wyjętego płodu,
wkładanie np. żywego kota i zaszywanie brzucha”, “Wyrywanie żył od
pachwiny, aż do stóp”, “Wkładanie do waginy szklanej butelki i jej
rozbicie”.
[3] Wydawnictwo Bellona, cykl wydawniczy “Historyczne bitwy”, Warszawa
2008. Opis masakry nankińskiej znajduje się w rozdziale zatytułowanym
“Pekin-Nankin”.
[4] Dodatkowe informacje na temat wydarzeń nankińskich można pozyskać z
oficjalnej strony Muzeum Ofiar Masakry Nankińskiej Dokonanej Przez
Japońskich Najeźdźców (Museum of Victims in Nanjing Massacre by Japanese
Invaders). Witryna Nj1937.org posiada trzy wersje językowe: chińską,
japońską i angielską. Polecam również fragmenty książki “Smutny
kontynent” profesora Jakuba Polita. Załączam kilka wyjątków z tej
publikacji: “Masakry w Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji
pomysłowość. Ofiary zakopywano żywcem, traktowano końmi i czołgami,
wieszano za języki na hakach. Niektórych, zakopanych w ziemi po pas,
kazano rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano do drzew
i słupów telegraficznych, obdzierano im pasy skóry, odcinano nosy i
uszy”, “Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy
drewnianych domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie. (…) Inny
rodzaj rozrywki polegał na wpędzaniu nago do lodowatej w grudniu i
styczniu wody Yangzi; (…) próbujących wypłynąć ostrzeliwano i obrzucano
grantami. Dzieci, a nawet niemowlęta nadziewano na bagnety” (cyt. za:
Wiktor Ferfecki, “Zapomniane krwawe zbrodnie”, TVP.info).
[5] Przykłady: “John Rabe“, “Dzieci z Jedwabnego Szlaku” (“The Children
of Huang Shi”), “Don’t Cry, Nanking” (“Nanjing 1937”). Jeśli chodzi o
Wołyń… Cóż, filmów fabularnych o rzezi wołyńskiej jeszcze nie ma. Ale
będzie co najmniej jeden. Portal Filmweb.pl podaje, że Wojciech
Smarzowski pracuje nad taką właśnie produkcją. Premiera dzieła odbędzie
się najprawdopodobniej w 2016 r.
[6] Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2009. Rozdział “Gwałt nankiński
1937-1938” zawarty jest w “Części czwartej: Zbrodniach i okropnościach
drugiej wojny światowej”.
[7] Niemiec John Rabe (1882-1950) był człowiekiem o zdumiewającym
życiorysie. Zajmował się biznesem, pracował w Chinach dla jednej ze
znanych niemieckich firm. Gorąco popierał NSDAP i wcale tego nie
ukrywał. Mężczyzna przeszedł jednak do historii jako “azjatycki” Oskar
Schindler. Ten nietypowy nazista stał na czele białych filantropów
tworzących w Nankinie Międzynarodowe Strefy Bezpieczeństwa. Co więcej,
pisał listy do Adolfa Hitlera z prośbą o interwencję w sprawie
japońskich barbarzyństw. Dzięki działalności Rabego udało się ocalić
życie wielu tysięcy Chińczyków (mogło to być nawet 200.000 ludzi.
Źródło: Shen Qing, “Schindler of Nanjing -- John Rabe”, Nj1937.org).
Więcej ciekawostek o Johnie Rabem można znaleźć w artykule “At the Rape
of Nanking: A Nazi Who Saved Lives” Davida W. Chena (NYtimes.com).
Minnie Vautrin (1886-1941) była amerykańską misjonarką, dziekanem
żeńskiego college‘u, pracownicą Czerwonego Krzyża. W czasie masakry
nankińskiej zajmowała się głównie ratowaniem kobiet i dzieci. Dzielna
Amerykanka, nazywana Żywą Boginią, ukryła przed agresorami ponad 9000
osób (źródło: Shen Qing, “Minnie Vautrin, a ‘Goddess’ to protect women
and children in Nanjing”, Nj1937.org). Wspomnienia Vautrin stały się
inspiracją dla Geling Yan, autorki powieści “13 Flowers of Nanjing”, na
podstawie której nakręcono “Kwiaty wojny” (źródło: “The story behind
Chinese war epic The Flowers of War” - BBC.co.uk).
[8] Sanitariuszka Danuta Siedzikówna “Inka” (1928-1946) była jednym z
Żołnierzy Wyklętych. Została aresztowana przez Urząd Bezpieczeństwa,
skazana na śmierć i stracona sześć dni przed swoimi osiemnastymi
urodzinami. Stojąc przed plutonem egzekucyjnym, zawołała: “Niech żyje
Polska! Niech żyje Łupaszka!”. O losach Siedzikówny pisałam w artykułach
“Krótka recenzja teatralna. ‘Inka 1946’ Natalii Korynckiej-Gruz” (maj
2014) i “Sekrety sanitariuszki ‘Inki’” (listopad 2014). Każdy, kto ma
taką chęć, może poszukać tych tekstów w Internecie.
[9] Zainteresowanych odsyłam do mojej e-recenzji pt. “Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731”.
[10] Albo przeniosła ją w sferę symboliczną. Zastanawia mnie ogromna
liczba krwawych mang i anime powstających w Kraju Kwitnącej Wiśni
(“Elfen Lied”, “Berserk“, “Blood-C“, “Higurashi no naku koro ni” itp).
Zauważmy, że również japońskie horrory gore (np. “Królik doświadczalny:
Diabelski eksperyment”, “Królik doświadczalny 2: Kwiat z ciała i krwi“)
należą do najbrutalniejszych na świecie.
[11] Mowa o raporcie “China’s Trade in Tools of Torture and Repression”
(“Chiński handel narzędziami tortur i represji”) opracowanym przez
Amnesty International i Omega Research Foundation. Materiał jest
dostępny na stronie brytyjskiego oddziału AI (Amnesty.org).
[12] Nie zaszkodzi wspomnieć, że powszechnie nielubiany Wiktor
Janukowycz jest - w przeciwieństwie do lubianego Wiktora Juszczenki -
zagorzałym przeciwnikiem kultu Stepana Bandery. W 2010 roku Janukowycz
nazwał Banderę “wątpliwym bohaterem” (cyt. za: “Ukraina: Janukowycz o
utytułowaniu Bandery: zlikwidujemy ten system” - portal Newsweek.pl). No
cóż, polskie pochodzenie zobowiązuje (o korzeniach Wiktora Janukowycza
można poczytać w wywiadzie “Janukowycz: mój dziadek był Polakiem”
opublikowanym w wirtualnym wydaniu “Rzeczpospolitej”)! Jak już
napisałam, w kwestii ukraińskiej nic nie jest czarno-białe. Sprawa jest
bardziej zagmatwana niż wielu z nas sądzi. Można nie przepadać za
Janukowyczem, można go uważać za postkomunistę i eksdyktatora, ale dla
Polaków jest on bardziej godny zaufania niż probanderowski Juszczenko.
Przynajmniej nie wychwala tych, którzy nas eksterminowali…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz