czwartek, 29 stycznia 2015

Maoizm w kinie chińskim. Dwa przykłady

Narodziny maoizmu

W poprzednim artykule[1] zajęłam się tematem masakry nankińskiej, czyli okrutnej rzezi, której dokonali japońscy najeźdźcy na grupie 300.000 chińskich żołnierzy i cywilów (przełom 1937 i 1938 roku). Zaznaczyłam jednak, że w późniejszych dekadach Chiny wcale nie zaznały spokoju. Maoizm[2], chiński wariant komunizmu, przyczynił się bowiem do śmierci 65 milionów ludzi. Chińczycy, niegdyś gnębieni przez Japończyków, stali się ofiarami swoich własnych rodaków. Dzisiaj chciałabym przypomnieć o tym, że rządy maoistów nie wzięły się z powietrza. John King Fairbank, autor książki “Historia Chin. Nowe spojrzenie”[3], pisze, że tryumf maoizmu stanowił zwieńczenie wieloletniej wojny domowej. Komunistyczna Partia Chin powstała już w roku 1921. Jednym z jej twórców był Mao Zedong (Mao Tse-Tung) - człowiek związany wcześniej z tzw. ruchem 4 maja. Ruch ten miał charakter patriotyczno-postępowy (z jednej strony: wątki narodowe i antyjapońskie. Z drugiej: demokratyzm i reformy obyczajowe). Narodziny KPCh wiązały się z faktem, że ruch 4 maja, nastawiony na powolną ewolucję, nie przynosił widocznych zmian. Wśród rozczarowanych społeczników zaczęły dojrzewać nastroje komunistyczne. Sytuację wykorzystał Komintern, który stał się akuszerem nowej, ekstremistycznej partii.


Fałszywi przyjaciele

Ale komunizm nie był jedyną radykalną ideologią propagowaną w Chinach. John King Fairbank informuje, że równolegle do marksizmu rozwijał się nacjonalizm. Choć może to brzmieć dziwnie, Komunistyczna Partia Chin i Chińska Partia Narodowa (Guomindang/Kuomintang) nie zawsze były wrogami. Komuniści i nacjonaliści potrafili się jednoczyć przeciwko wspólnym nieprzyjaciołom. Obie grupy czerpały zresztą inspiracje z Rosji Sowieckiej. Marksiści marzyli o bolszewickim ustroju, a narodowcy wierzyli, że uniwersalizm nie stoi w sprzeczności z chińskim duchem. Jedni i drudzy korzystali również z pomocy Sowietów. Nacjonaliści knuli jednak intrygę przeciwko komunistom: chcieli ich do siebie przyciągnąć, a potem wchłonąć i opanować. Komuniści także traktowali nacjonalistów instrumentalnie. Umizgiwali się do nich, bo sami byli nieliczni i potrzebowali nowych działaczy. Zbrojny zryw rozpętali narodowcy. Podbili Nankin i ogłosili go swoją stolicą[4]. W toku rewolucyjnej zawieruchy wyszły jednak na jaw antagonizmy dzielące obie grupy. Fałszywi przyjaciele zaczęli w końcu ze sobą walczyć. Fairbank stwierdza: “Ta skomplikowana plątanina sugeruje, że w istocie rzeczy w XX wieku w Chinach istniał tylko jeden rewolucyjny ruch, a mianowicie ruch socjalistyczny”.


Czerwoni jak krew

Wojnę domową wygrali komuniści, którzy w 1949 roku założyli Chińską Republikę Ludową. O tym, jak wyglądało to państwo pod rządami Mao Zedonga, przeczytamy w tekście “Chiny - długi marsz w ciemności” Jean-Louisa Margolina[5]. Zabójstwa polityczne i aresztowania opozycjonistów to tylko wierzchołek góry lodowej. Olbrzymią tragedią tamtych czasów był projekt Wielkiego Skoku, który doprowadził do zagłodzenia 20-43 milionów obywateli. W maoistowskich więzieniach panowały nieludzkie warunki (przepełnione cele: 300 ludzi na 100 metrów kwadratowych). Więźniowie byli bici, zakopywani żywcem, wieszani za duże palce u nóg. Mieszkańcy Chin, w zależności od pozycji społecznej, otrzymywali etykietkę “czerwoną”, “czarną” lub “neutralną”. Osoby urodzone w rodzinach “czarnych” były programowo dyskryminowane w życiu publicznym. W czasach Wielkiego Skoku zdarzały się przypadki zabijania dzieci w celu użyźnienia gleby. Innym problemem był kanibalizm (to akurat czynili głodujący wieśniacy). Podczas Rewolucji Kulturalnej kanibalami zostawali m.in. czerwonogwardziści[6], którzy w ten sposób mścili się na “wrogach ludu”. Członkowie Czerwonej Gwardii lubili też dręczyć ludzi. Zmuszali ich do jedzenia fekaliów, razili prądem, gwałcili bambusowymi kijami itd.


Dwa filmy

Epoka maoizmu, podobnie jak wiele innych rozdziałów historii Chin, została uwieczniona w tamtejszej kinematografii. Mam zaszczyt zaprezentować Czytelnikom dwie takie produkcje. Udowadniają one, że w chińskich filmach fabularnych temat maoizmu może być realizowany na wiele sposobów. Czasem dość od siebie odległych.


Tytuł oryginalny: “Ji jie hao”
Tytuł międzynarodowy: “Assembly”
Tytuł polski: “Ostatnia bitwa”
Reżyseria: Xiaogang Feng
Produkcja: Chiny, Hongkong (2007)

Zanim przejdę do omówienia tego filmu, postaram się wyjaśnić kilka spraw związanych z jego tytułem. Dzieło Xiaoganga Fenga było w Polsce dystrybuowane pod nazwą “Ostatnia bitwa”, ale tytuł ten nie ma nic wspólnego z oryginalnym i międzynarodowym. Według translatora Google, oryginalny tytuł filmu (zapisywany zarówno pismem tradycyjnym, jak i uproszczonym) oznacza “Montaż”. Brzmi to dosyć dziwnie, ale tytuł międzynarodowy, “Assembly”, da się przetłumaczyć jako “Montaż”, “Zgromadzenie się”, “Apel w wojsku” lub “Sygnał apelowy”. Jeśli “Ji jie hao” oznacza to samo, co “Assembly”, to najlepszym polskim tłumaczeniem byłby “Sygnał” bądź “Apel”. Taki przekład najbardziej odpowiadałby wersji pierwotnej. Pasowałby również do ważnych filmowych motywów, jakimi są sygnał trąbki i apel poległych. Przejdźmy jednak do konkretów. “Ostatnia bitwa” to produkcja oscylująca wokół chińskiej wojny domowej i początków ustroju maoistowskiego. Akcja dzieła rozgrywa się w latach 1948-1958. Z informacji, podanych na końcu filmu, wynika, że cała historia jest oparta na faktach. Główny bohater opowieści, kapitan Gu Zidi (Guzidi), żył ponoć naprawdę. Niestety, ani w Internecie, ani w książce Johna Kinga Fairbanka nie znalazłam żadnych danych dotyczących pierwowzoru.

Pierwszym, co widzimy w “Assembly”, jest bitwa tocząca się między komunistami a nacjonalistami. Szala zwycięstwa przechyla się na stronę tych pierwszych, ale niespodziewanie narodowcy posługują się podstępem i maoiści ponoszą znaczne straty. Ginie oficer polityczny, co dla całego oddziału, a zwłaszcza dla dowódcy, kapitana Gu Zidi, jest ogromną traumą. Ostatecznie, nacjonaliści chcą się poddać. Gu Zidi nie przyjmuje jednak kapitulacji, a jego podwładni samowolnie mordują jeńców. Wkrótce kapitan zostaje oskarżony o zbrodnię wojenną i przeniesiony na front. W nowym miejscu musi odsiedzieć dwa dni aresztu. Jego współwięźniem zostaje młody żołnierz Wang Jincun: były nauczyciel skazany za jakąś błahostkę. Gu Zidi, chociaż zhańbiony[7], wciąż jest komunistom potrzebny. Pułkownik Liu powierza mu nawet ważne zadanie. Kapitan, wraz ze swoimi żołnierzami, musi zabezpieczyć pewną starą kopalnię. Gu Zidi wie, że ma zbyt mało ludzi i broni, żeby podołać temu rozkazowi. Liu jest jednak niewyrozumiały. Mówi mężczyźnie, że ma bronić kopalni do ostatniej kropli krwi, chyba, że usłyszy dźwięk trąbki (sygnał do odwrotu). Gu Zidi przyjmuje tę samobójczą misję. Ze swojego współwięźnia czyni zaś nowego oficera politycznego, bo “i tak zostałby rozstrzelany”.

Bitwa, która wybucha nazajutrz, od samego początku jest skazana na klęskę. Maoiści nie mają szans jej wygrać, ale walczą długo i dzielnie, zupełnie jak Spartanie pod wodzą Leonidasa. Zabici i ciężko ranni są zanoszeni do starej kopalni. Żołnierze Gu Zidi uważają, że powinni się poddać, ale ten odrzuca taką możliwość. Obiecał przecież pułkownikowi Liu, że będzie bronił kopalni, dopóki nie usłyszy dźwięku trąbki. Sytuacja jest tym bardziej skomplikowana, że Gu Zidi został ogłuszony. Jego podwładni przekazują mu zaś sprzeczne komunikaty. Jedni twierdzą, że rozległo się trąbienie, a drudzy temu zaprzeczają. Kapitan decyduje się walczyć dalej. Bitwa się kończy, gdy przy życiu pozostaje już tylko on. Oficer, chcąc przetrwać, przebiera się w mundur wroga. Niestety, zostaje pojmany przez komunistów i umieszczony w szpitalu jenieckim. Tam nikt nie potrafi uwierzyć w jego prawdziwą tożsamość. Od tej pory mężczyzna musi się zmagać z systemem i samym sobą. Czy postąpił słusznie, każąc swoim żołnierzom walczyć do ostatku sił? Czy faktycznie nie było sygnału do odwrotu? Czy kiedykolwiek zdoła udowodnić, że jest tym, za kogo się podaje? Dlaczego jego podwładni oficjalnie uchodzą za zaginionych? Czyżby zostali pochowani w bezimiennych mogiłach? A może… wciąż leżą w zasypanej kopalni?

Na pierwszy rzut oka, “Ostatnia bitwa” to obrzydliwa, komunistyczna propaganda. W rzeczywistości, zawarta w niej wizja maoizmu wcale nie jest świetlana (uwaga: musimy pamiętać, że we współczesnych Chinach wciąż panuje silna cenzura!). Xiaogang Feng ukazał ten ustrój jako nieprzyjazny człowiekowi, chwilami wręcz okrutny. Zasugerował, że piękne idee, podobnie jak elementarna sprawiedliwość, zaginęły w bałaganie rozbuchanej biurokracji. Cała produkcja wydaje się krzyczeć: “Socjalizm TAK, wypaczenia NIE”. Reżyser przekonuje nas, że powinniśmy mieć odrobinę zrozumienia dla prostych żołnierzy i młodszych oficerów. Często były to bowiem osoby biedne, niewykształcone. Takie, które stanęły po stronie komunistów, bo wierzyły, że ta ideologia odmieni ich dolę. Zdecydowanie mniej pochlebnie zostali sportretowani ludzie wpływowi: wyżsi dowódcy, urzędnicy, funkcjonariusze bezpieki. Są oni bezdusznymi formalistami lub wręcz łajdakami, którzy wysługują się naiwnymi idealistami. Ogólny klimat filmu kojarzy się z odwilżą gomułkowską i próbami rozliczenia ze stalinizmem. “Assembly” to również uniwersalna opowieść o męstwie i honorze w iście dalekowschodnim stylu. Wzruszający jest motyw walki o prawdę i godny pochówek zmarłych (postawa Antygony).


Tytuł oryginalny: “Huózhe”
Tytuł międzynarodowy: “To Live”
Tytuł polski: “Żyć!”
Reżyseria: Yimou Zhang
Produkcja: Chiny, Hongkong (1994)

“Huózhe” (“To Live” - “Żyć!“) to dzieło pochodzące z zupełnie innego porządku niż “Ji jie hao“. Produkcja, którą omówiłam wcześniej, była patetycznym i widowiskowym filmem wojennym. Obfitowała w wybuchy, strzały i inne sensacyjne wypadki. Jej akcja skupiała się na losach żołnierza, który nawet po wojnie zajmował się przede wszystkim sprawami wojskowymi. “To Live” - będące dziełem spokojnym, klimatycznym i refleksyjnym - podchodzi do maoizmu od całkowicie innej strony. Produkcja koncentruje się na losach grupy zwykłych ludzi. Nie bohaterów, nie weteranów, nie aktywistów i nie dysydentów. Po prostu przeciętnych Chińczyków, którzy pragną tylko jednego: żyć. Godnie, bezpiecznie i normalnie. Reżyserem filmu jest Yimou Zhang, ten sam człowiek, który nakręcił “Kwiaty wojny” (opisałam ów dramat w poprzednim artykule). Trzeba jednak zaznaczyć, że “Huózhe” nie ma nic wspólnego z kinem efekciarskim i komercyjnym. Jest filmem poważnym, ambitnym i dojrzałym, pochyla się nad przeżyciami jednostek i ich permanentną osobową ewolucją. Dzieło opowiada o wzlotach i upadkach jednego chińskiego rodu na tle burzliwych wydarzeń XX wieku. Rodzina Xu nie interesuje się polityką, ale polityka interesuje się nią. I nieustannie wpływa na jej dzieje.

“To Live” zostało podzielone na cztery segmenty: “Lata czterdzieste”, “Lata pięćdziesiąte”, “Lata sześćdziesiąte” i “Kilka lat później”. Każda dekada jest osobnym rozdziałem historii Chin, a zarazem wydzieloną epoką w życiu przedstawionej familii. W każdym dziesięcioleciu pojawia się coś nowego. Ciągle coś przychodzi, ciągle coś odchodzi. Fortuna jest zmienna, podobnie jak rzeczywistość społeczno-polityczna. Chciałoby się wręcz powiedzieć: “Panta rhei” (“Wszystko płynie”). Wojna domowa, transformacja ustrojowa, Wielki Skok, Rewolucja Kulturalna… To są rzeczy, które rodzinie Xu po prostu się przydarzają, zupełnie jak radości i smutki dnia codziennego. Los hartuje tych ludzi na wiele sposobów: czasem wskutek ich własnych poczynań, czasem poprzez siły natury, a czasem za pośrednictwem szalejącego wokół reżimu. Każde szczęście i każde nieszczęście - niezależnie od tego, skąd pochodzi - czyni bohaterów silniejszymi i mądrzejszymi. Postacie ciągle czegoś się uczą, poznają siebie i świat, szlifują swoje charaktery. Osoby, będące obiektami naszego zainteresowania, zmieniają się nawet wizualnie, tak jak chińskie ulice i ubiory przechodniów. Rodzina Xu wielokrotnie ma okazję się przekonać, że z każdego zdarzenia można wyciągnąć jakąś lekcję. Potrzeba tylko odrobiny pokory.

Historia opowiedziana w filmie “Huózhe” rozpoczyna się jeszcze przed powstaniem Chińskiej Republiki Ludowej. Lata czterdzieste, w Państwie Środka trwa wojna domowa. Główni bohaterowie, Fugui i Jiazhen Xu, są młodym, zamożnym, ziemiańskim małżeństwem. Mają córeczkę o imieniu Fengxia i drugie dziecko w drodze na świat. Mieszkają w mieście, w którym konsekwencje wojny nie są jeszcze odczuwalne. Tutaj czas zatrzymał się w miejscu, wszystko wygląda jak w minionej epoce. Niestety, Fugui jest uzależniony od gry w kości. Pewnej nocy przegrywa cały swój majątek, a jego wielki dom przechodzi w ręce innego gracza. Rodzina Xu staje się rodziną nędzarzy. Fugui zaczyna zarabiać na życie, wystawiając tradycyjne chińskie przedstawienia kukiełkowe. Niespodziewanie mężczyzna zostaje siłą wcielony do armii Kuomintangu. Później trafia w szpony komunistów, ale wkupia się w ich łaski, urządzając im teatr cieni. W nowym ustroju państwo Xu, mający status ubogich robotników, otrzymują dużo wsparcia ze strony władz. Jako konformiści, w pełni akceptują swoją sytuację. Tymczasem człowiek, który niegdyś wygrał ich willę, zostaje uznany za kontrrewolucjonistę i publicznie rozstrzelany. Fugui wie, że mógłby to być on sam. Ale życie toczy się dalej i trzeba się do tego dostosować.

“To Live” wprowadza widza w specyficzny nastrój i zmusza go do głębokich refleksji. Zachęca odbiorcę, żeby zastanowił się nad tajemnicą ludzkiej egzystencji i prawami całego Wszechświata. Wszystko przecież przemija. Bogactwo, młodość, zdrowie, życie… Przemijają także warunki społeczno-polityczne. Nie ma potrzeby, żeby człowiek przeciwko temu protestował. Zamiast tego, powinien cieszyć się tym, co ma, i iść przez życie z podniesioną głową. Pod pewnymi względami, dzieło Yimou Zhanga przypomina dalekowschodnią opowiastkę filozoficzną (Ach! I jeszcze ta muzyka zen!). Jest ono jednak uniwersalne: mówi o sprawach, które byłyby ważne również w innych czasach i zakątkach globu. Przesłanie filmu, chociaż bazujące na światopoglądzie buddyjsko-konfucjańsko-taoistycznym, nie odbiega zbytnio od chrześcijaństwa. Podkreśla wszak znaczenie prostoty, godności i wdzięczności za wszystko, co się w życiu otrzymuje. Jaka jest filmowa wizja maoizmu? Bardzo wyważona. Zhang pokazał zarówno negatywne, jak i pozytywne aspekty tego systemu. Zwrócił uwagę na okrucieństwo, niesprawiedliwość, poczucie zagrożenia, pułapki fanatyzmu. Nie zapomniał jednak o tym, że niektórzy obywatele otrzymali pracę, pomoc materialną i awans społeczny. A to też się liczy.


Dengizm i polpotyzm

Wypada wspomnieć, że maoizm to nie tylko ideologia Mao Zedonga realizowana w Chińskiej Republice Ludowej w latach 1949-1978. Istnieją różne odmiany maoizmu (czytaj: różne ideologie, które z niego wyewoluowały). Dr Jarosław Tomasiewicz[8] zalicza do nich dengizm i polpotyzm. Dengiści starają się pogodzić maoizm z tradycyjną chińską filozofią konfucjańską. Głoszą, że władza nie powinna polegać na przymusie, tylko na służbie (jak to wygląda w praktyce? Wszyscy dobrze wiemy). Ideologia dengistowska, chociaż oparta na marksizmie, podkreśla znaczenie patriotyzmu, niepodległości i suwerenności. Cytowany przez Tomasiewicza Deng Xiaoping wyraźnie napisał: “Niech żaden obcy kraj nie żywi nadziei, że Chiny staną się jego wasalem”. Dengizm ma być oryginalną, chińską wersją socjalizmu. Ale socjalizmu niepełnego, gdyż dopuszczającego elementy wolnorynkowe[9]. Kambodżański polpotyzm to ideologia skrajnie odmienna od dengizmu. Zakłada przemoc, radykalizm, gwałtowne zmiany. Reformy ekonomiczne, takie jak likwidacja pieniądza czy zniesienie własności prywatnej, mają być wprowadzane natychmiast. Polpotyści wypowiadają wojnę religii, tradycji i starej kulturze. Nienawidzą miast. Równają w dół. No i postulują uniformizację jednostek.


Maoizm trzecioświatowy

Zupełnie nową (dopiero “raczkującą”) mutacją maoizmu jest tzw. maoizm trzecioświatowy. Można o nim poczytać w artykule “Trzy światy z Trzecim Światem” dostępnym w serwisie Lewica.pl[10]. Z zawartych tam informacji wynika, że najbardziej znanymi organizacjami maoistów trzecioświatowych są Maoist Internationalist Movement i Leading Light Communist Organization. Omawiana ideologia dotarła także do Polski, co zaowocowało powstaniem kanapowego stowarzyszenia: Organizacji Czerwonej Gwardii im. Kazimierza Mijala. Maoizm trzecioświatowy zakłada, że komuniści powinni się skupić na państwach najuboższych, ponieważ w państwach rozwiniętych klasa robotnicza zanikła. Jej miejsce zajęła konsumpcjonistyczna “arystokracja pracy”. I ta właśnie “arystokracja” wyzyskuje proletariuszy harujących w krajach Trzeciego Świata. Organizacja Czerwonej Gwardii (dawniej Rewolucyjna Lewica Komunistyczna) nawiązała kiedyś współpracę z nacjonalistycznym ugrupowaniem Falanga. O tym, że taka współpraca faktycznie miała miejsce, donoszą również portale prawicowe: Legitymizm.org i Konserwatyzm.pl[11]. Kooperacja komunistów z narodowcami wydaje się czymś zdumiewającym. Ale… chwileczkę! Przecież to już było! Przed chińską wojną domową!


Mao Zedong Superstar

Zerknijmy teraz do książki “How language, ritual and sacraments work. According to John Austin, Jurgen Habermas and Louis-Marie Chauet” Mervyna Duffy’ego[12]. W drugim rozdziale tej publikacji znajduje się opis tzw. szkoły frankfurckiej, czyli grupy neomarksistowskich filozofów, których poglądy przyczyniły się do rewolty studenckiej w 1968 roku. Jeden z “frankfurtczyków” nosił nazwisko Herbert Marcuse. Ale nie to jest intrygujące, tylko to, że w tamtym okresie niesłychaną popularnością cieszyło się hasło “Marx, Mao, Marcuse”. W jaki sposób można je zinterpretować? Młodzi ludzie, żądający reform społecznych i obyczajowych, w jawny sposób odwoływali się do maoizmu, a zwłaszcza do rozgrywającej się równolegle Rewolucji Kulturalnej. Innymi słowy, postrzegali siebie jako europejskich hunwejbinów. Czy nie wiedzieli, jak krwawa była ta Rewolucja? Trudno powiedzieć. Jedno jest pewne: w latach ’60 i ’70 Mao był ikoną zachodniej popkultury. Nawet Andy Warhol chętnie przedstawiał go na swoich obrazach (źródło: Deodato Arte). Od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Maja Narbutt, autorka tekstu “Mao wyróżniony we Francji”[13], pisze, że w 2012 roku Francuzi postawili chińskiemu dyktatorowi pomnik. Gdzie? W Montpellier, obok pomnika Włodzimierza Lenina.


Zamiast zakończenia

Mao Zedong był najstraszniejszym tyranem w historii ludzkości. Świadczy o tym fakt, że doprowadził do śmierci 65 milionów osób. Chciałabym mieć pewność, że ludzie tacy, jak on, już nigdy się na Ziemi nie pojawią. Ale nie uzyskałabym jej nawet wtedy, gdybym odnalazła ich zwłoki i przebiła je drewnianymi kołkami. Zbrodniarze są żywi, dopóki żyją w sercach swoich zwolenników[14]. A tych nie brakuje. I nigdy nie zabraknie.


Natalia Julia Nowak,
21-30 stycznia 2015 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi o tekst zatytułowany “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Praca jest dostępna w Internecie.

[2] Ideologia maoistowska wyewoluowała z marksizmu-leninizmu. Bazowała na pomysłach sowieckich, ale usiłowała dostosować je do warunków chińskich. O ile w ZSRR podstawą rewolucji mieli być robotnicy, o tyle w ChRL największe nadzieje pokładano w chłopach. Kolebką zmian społeczno-politycznych postanowiono uczynić wieś. Właściwy rozkwit maoizmu jako samodzielnej ideologii rozpoczął się około roku 1957. Od koncepcji maoistowskich zaczęto odchodzić ponad 20 lat później: w 1978 roku (chociaż sam Mao Zedong zmarł w 1976). Jednym z najważniejszych celów maoizmu było uczynienie Chińskiej Republiki Ludowej hegemonem komunistycznego świata. Dążenie to doprowadziło do zerwania stosunków ze Związkiem Radzieckim. Publikacją zawierającą główne postulaty maoizmu była tzw. czerwona książeczka (“Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao”). Podczas Rewolucji Kulturalnej pełniła ona funkcję podręcznika czerwonogwardzistów, którego należało się uczyć na pamięć. Książeczka składała się z fragmentów prac Mao Zedonga będącego wówczas obiektem kultu. Informacje na temat maoizmu zaczerpnęłam z artykułów “Maoizm”, “Czerwona książeczka” i “Mao Zedong”. Wszystkie trzy teksty można znaleźć w wirtualnym wydaniu “Encyklopedii PWN”.

[3] Wydawnictwo Marabut, Gdańsk 1996.

[4] Fairbank pisze, że nacjonaliści bardzo źle potraktowali nankińskich cudzoziemców. Ściśle mówiąc, zaatakowali ich, doprowadzając do śmierci sześciu osób. To bardzo przykre, zwłaszcza, gdy się wie, że dziesięć lat później to właśnie obcokrajowcy zajmowali się ratowaniem nankińczyków przed japońskimi agresorami. John Rabe (któremu przypisuje się uratowanie 200.000 ludzi) był Niemcem, a Minnie Vautrin (która ocaliła 9000 osób, głównie kobiet i dzieci) pochodziła ze Stanów Zjednoczonych. Dokładniej omówiłam ten temat w artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”.

[5] Opracowanie jest częścią pracy zbiorowej “Czarna księga komunizmu. Zbrodnie, terror, prześladowania”. Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.

[6] Czerwonogwardziści, inaczej hunwejbini, byli maoistowską organizacją młodzieżową, która odegrała wielką, acz niechlubną rolę w czasie Rewolucji Kulturalnej. Według Johna Kinga Fairbanka, aktywistami Czerwonej Gwardii zostawali uczniowie i studenci w wieku 9-18 lat. Chłopcy i dziewczęta, będący żywymi symbolami przyszłości, odznaczali się niebywałą agresją, którą kierowali przeciwko ludziom dojrzałym utożsamianym z przeszłością. “Czerwonogwardziści oddali się działaniom niszczycielskim, które przerodziły się w brutalny terror. Wdzierali się do domów ludzi lepiej sytuowanych, intelektualistów i wyższych urzędników, niszczyli książki i rękopisy, poniżali, bili, a nawet zabijali i przez cały czas twierdzili, że atakują ‘cztery rodzaje staroci’ - stare idee, starą kulturę, stare zwyczaje i stare nawyki. (…) Urzędników wyrzucano z biur, a na ich miejsca przychodzili młodzi ludzie bez doświadczenia w pracy administracyjnej czy organizacyjnej; przeglądano i często niszczono akta” - opisuje Fairbank. Można powiedzieć, że działalność hunwejbinów była wyjątkowo zwyrodniałą formą pajdokracji. Pajdokracja w znaczeniu pierwszym: “rządy ludzi bardzo młodych i niedoświadczonych; też: grupa takich ludzi sprawująca rządy” (źródło: elektroniczna edycja “Słownika języka polskiego PWN”).

[7] Weźmy pod uwagę kontekst kulturowy, w którym rozgrywa się cała historia. Tak, to prawda, że maoiści gardzili chińską kulturą. Nie zmienia to jednak faktu, że byli w niej zanurzeni po uszy. “Dla Chińczyka najważniejsze jest tzw. ‘zachowanie twarzy‘. To zjawisko można utożsamić z zachodnim pojęciem godności, honoru i reputacji. Szacunkiem cieszy się osoba, która ‘zachowuje swoją twarz’ i dba, by mogli zachować ją inni. ‘Utrata twarzy’ to dla Chińczyka tragedia. Dlatego tak ważne jest dyplomatyczne prowadzenie rozmów. Bezpośrednia krytyka, szczególnie dotycząca punktu widzenia danej osoby, może spowodować ‘utratę twarzy’ i przyczynić się do zerwania potencjalnej przyjaźni czy kontaktów biznesowych” (źródło: “Chiny. Co musisz wiedzieć, zanim wyjedziesz?”, Chinese for Europeans, Education and Culture DG, Lifelong Learning Programme. Witryna internetowa: Chinese4.eu/pl).

[8] Autor artykułu “Maoizm, polpotyzm, dengizm: trzy formy azjatyckiego marksizmu” opublikowanego na stronie Centrum Studiów Polska-Azja (Polska-Azja.pl).

[9] Dengizm, oficjalna ideologia współczesnych Chin, sprawdza się bardzo dobrze, przynajmniej w sferze ekonomicznej. Polityka gospodarcza ChRL, wraz z jej źródłami, założeniami i osiągnięciami, została scharakteryzowana w książce “Zrozumieć Chiny” Marka Leonarda (wydawnictwo Nadir-Media Lazar, Warszawa 2010). Autor twierdzi, że odwieczną cechą chińskich władz jest skłonność do stawiania sobie pojedynczych, ale ambitnych i dalekosiężnych celów. W latach ‘80 XX wieku Komunistyczna Partia Chin obrała sobie za cel wzrost gospodarczy. Od początku była zdeterminowana, żeby go osiągnąć. Chcąc zrealizować to, co sobie postanowiła, zaczęła obsadzać wysokie stanowiska państwowe ekspertami do spraw ekonomii. Chińska Republika Ludowa przekształciła się w coś, co Mark Leonard określa mianem “dyktatury ekonomistów”. I wyszło jej to na dobre. “Przez 30 lat wzrost gospodarczy wynosił średnio 9 procent, co sprawiło, że w 2007 roku Chiny stały się trzecią co do wielkości gospodarką świata. 300 milionów ludzi wydobyło się ze skrajnej nędzy, a 200 milionów opuściło gospodarstwa rolne, by zatrudnić się w przemyśle; 100 milionów awansowało do tak zwanej klasy średniej, a pół miliona zostało milionerami” - podaje Leonard. Chińczycy mają powód do dumy.

[10] Tekst znajduje się na blogu Dawida Jakubowskiego, ale nosi nagłówek “Michał: Trzy światy z Trzecim Światem”. W krótkim, wprowadzającym komentarzu Jakubowskiego widnieją zaś słowa: “Dlatego pozwalam sobie na publikację tekstu mojego znajomego Michała Domańskiego z Władzy Rad, który demaskuje trzecioświatowizm”.

[11] Do newsa “Tzw. ‘Falanga’ przyznaje się, że jest ‘lewicą prawicy’” (A. Me., Konserwatyzm.pl) dołączono zdjęcie, które przedstawia grupę falangistów stojących przed grobem Bolesława Bieruta. Młodzi mężczyźni wykonują gest przywodzący na myśl rzymski salut (saluto bieruto?). W wyciągniętych dłoniach trzymają czerwone książeczki, zapewne “Cytaty z dzieł Przewodniczącego Mao”. Jeden z młodzieńców, zamiast książeczki, dzierży w ręce czerwoną flagę. Co to ma być? Narodowy maoizm? A może narodowy stalinizm? Warto przypomnieć, że pod rządami Bolesława Bieruta zamordowano wielu polskich bohaterów narodowych, takich jak Witold Pilecki, Zygmunt Szendzielarz “Łupaszka” czy Danuta Siedzikówna “Inka”. Falangistom “gratuluję” cynizmu, bo nie wierzę w ich ignorancję.

[12] Wydawnictwo Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego, Rzym 2005 (Editrice Pontificia Universita Gregoriana, Roma 2005).

[13] Artykuł jest dostępny w wirtualnym wydaniu “Rzeczpospolitej”.

[14] Niepokojąca ciekawostka: jeśli wierzyć anglojęzycznej Wikipedii, na czele Komisji Europejskiej, głównej instytucji UE, przez dziesięć lat stał były maoista. Jose Manuel Barroso, bo o nim mowa, należał w młodości do Portugalskiej Robotniczej Partii Komunistycznej (Portuguese Workers’ Communist Party, Partido Comunista dos Trabalhadores Portugueses). Wspomniane ugrupowanie jawnie odwołuje się do maoizmu tudzież marksizmu-leninizmu. Ilu polityków pokroju Barroso rządzi jeszcze Unią Europejską, a co za tym idzie - Rzeczpospolitą Polską? Jak wielu z nich całkowicie porzuciło swoje poglądy? Ilu nadal, w głębi duszy, fascynuje się Mao Zedongiem?

czwartek, 8 stycznia 2015

Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry

Uwaga! W niniejszym artykule znajdują się
opisy drastycznych tortur i egzekucji.
Kontakt z tego typu treściami
nie jest wskazany dla osób o słabych nerwach.
Poruszana tematyka nie nadaje się również dla dzieci.




Rzeź wołyńska

Od kilku lat dużo się w Polsce mówi o rzezi wołyńskiej, czyli antypolskiej czystce etnicznej, której dokonali działacze Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) i Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Masowa zbrodnia zaczęła się na początku 1943 roku, a zakończyła dopiero dwa lata później. Podstawowe informacje na temat ludobójstwa można znaleźć w broszurze Instytutu Pamięci Narodowej zatytułowanej “1943. Zbrodnia wołyńska. Prawda i pamięć”[1]. Według tego źródła, ukraińscy nacjonaliści dążyli do wymordowania polskiej mniejszości narodowej, która stanowiła 10-12% mieszkańców Wołynia i nie miała realnego wpływu na losy regionu. Bojówkarze OUN-UPA, którymi niejednokrotnie zostawali proniemieccy kolaboranci mający już na sumieniu udział w Holocauście, prowadzili swoją “akcję” z wyjątkowym okrucieństwem. Zabijali ludzi m.in. za pomocą wideł i siekier. Znaczną część ich ofiar stanowiły kobiety, dzieci i starcy (łącznie zginęło około 100.000 osób). Dr Aleksander Korman opublikował w czasopiśmie “Na Rubieży” (nr 35, 1999 r.) listę przerażających tortur stosowanych przez ukraińskich ekstremistów[2]. Wspomniał o dekapitacjach, obcinaniu nosów, odrąbywaniu rąk, rozcinaniu brzuchów i innych barbarzyństwach.


Masakra nankińska

Podobna hekatomba miała miejsce kilka lat wcześniej w chińskim Nankinie. Wydarzenie, które przeszło do historii jako masakra nankińska lub gwałt nankiński, zostało opisane w książce “Pekin - Szanghaj - Nankin 1937-1945” Michała Klimeckiego[3]. Sprawcami zbrodni byli japońscy okupanci, faszyści na usługach Imperium Słońca. Wszystko zaczęło się 4 grudnia 1937 roku, kiedy Japończycy przystąpili do szturmu na Nankin. Miasto zostało zdobyte osiem dni później. Przerażeni ludzie, którzy rzucili się do ucieczki, zostali ostrzelani przez samoloty wojskowe. Już wtedy straciło życie ponad 40.000 osób. Jeńcy wojenni stali się dla Japończyków eksperymentalną próbką, na której ćwiczono obcinanie głów, rozpruwanie brzuchów, podrzynanie gardeł, kłucie bagnetami itd. Szacuje się, że w ten sposób zgładzono także 20.000 mężczyzn zdolnych do służby wojskowej. Ciała zabitych wrzucano do jam, dołów i zbiorników wodnych. 13 grudnia najeźdźcy “zajęli się” niewinnymi mieszkańcami śródmieścia. Posłużyli się takimi metodami, jak dekapitacje, brutalne gwałty, wyrywanie języków, wydłubywanie oczu, duszenie, wieszanie czy odcinanie różnych części ciała. Rzeź, która trwała “tylko” do stycznia 1938 roku, pochłonęła 300.000 ofiar. Trzy razy więcej niż na Wołyniu[4].


Miniprzegląd filmowy

Pozwolę sobie zaprezentować trzy filmy fabularne poświęcone tragedii nankińskiej. Filmów takich jest, oczywiście, więcej[5]. Poniżej znajdują się opisy tylko tych produkcji, które miałam okazję obejrzeć. Nie napiszę, że życzę Czytelnikom miłej lektury i przyjemnych seansów, gdyż byłoby to niestosowne w kontekście poruszanej problematyki.


Tytuł oryginalny: “Jin ling shi san chai”
Tytuł międzynarodowy: “The Flowers of War”
Tytuł polski: “Kwiaty wojny”
Reżyseria: Yimou Zhang
Produkcja: Chiny, Hongkong (2011)

Dramat wojenny “Jin ling shi san chai”, znany na świecie pod tytułem “The Flowers of War”, to dzieło nakręcone z ogromnym rozmachem. W film zainwestowano 94 miliony dolarów, co zaowocowało rozwiązaniami realizacyjnymi rodem z hollywoodzkich superprodukcji. Główną rolę w dramacie zagrał zresztą hollywoodzki aktor: Christian Bale (warto wiedzieć, że jako dziecko wystąpił on w filmie “Imperium Słońca” mówiącym o japońskich obozach dla internowanych w Szanghaju). “Kwiaty wojny”, chociaż będące tworem chińsko-hongkońskim, sprawiają wrażenie, jakby były adresowane do publiczności zachodniej. Nie chodzi tutaj tylko o formę, ale również o treść i obraz świata. Dzieło opowiada o losach Amerykanina, odwołuje się do zachodnich wartości, a główny bohater wręcz wymaga od Chińczyków i Japończyków, żeby mówili po angielsku. Trudno nie zauważyć, że jest to film o ratowaniu żółtych przez białych, a nad wszystkim unosi się duch chrześcijańskiego miłosierdzia i oświeceniowego humanizmu. Sposób, w jaki ukazano zagładę Chińczyków, jest niezwykle podobny do sposobu, w jaki ukazuje się Holocaust w filmach o drugiej wojnie światowej. Wizja japońskich żołnierzy - zwłaszcza dystyngowanych oficerów - przypomina zaś wizję hitlerowców.

Problematyka “Jin ling shi san chai” koncentruje się na sytuacji kobiet i dziewcząt w okupowanym mieście oraz na funkcjonowaniu Międzynarodowych Stref Bezpieczeństwa. Według różnych źródeł, w trakcie masakry nankińskiej zgwałcono od 20 do 80 tysięcy kobiet. Ofiary, w tym staruszki i małe dziewczynki, były później okaleczane i zabijane. Janice Anderson, Anne Williams i Vivian Head, twórczynie książki “Rzezie, masakry i zbrodnie wojenne od starożytności do współczesności”[6], piszą, że Japończycy gwałcili nawet ciężarne matki, a później wyrywali płody z ich macic. Zdaniem tych samych autorek, japońscy najeźdźcy zmuszali również do gwałtów miejscowych mężczyzn. Przykładowo, kazali ojcom gwałcić córki. Anderson, Williams i Head informują, że jedynymi miejscami, w których Chinki i Chińczycy mogli czuć się nieco bezpieczniej, były Międzynarodowe Strefy Bezpieczeństwa zakładane przez (nielicznych w Nankinie) białych misjonarzy i inteligentów. Film “Kwiaty wojny” nawiązuje do tych dwóch wątków tragedii. Na początku dzieła poznajemy grupę dziewcząt w wieku 12-13 lat. Są to uczennice szkoły katolickiej, które jeszcze do niedawna mogły liczyć na pomoc swojego opiekuna, europejskiego księdza. Niestety, zginął on od japońskiej bomby.

W przykatedralnej szkole zostały już tylko one i młodziutki parobek. Dzieci czują się bezradne, ale ich ciężki los się odmienia, kiedy do katedry przyjeżdża amerykański grabarz wynajęty do pochowania duchownego. Swobodny, szelmowski Amerykanin okazuje się pospolitym pijaczkiem, a w dodatku totalnym antyklerykałem. Jest on jednak białym człowiekiem, którego bystry parobek postrzega jako ostatnią deskę ratunku. Nieoczekiwanie przed bramą kościoła zjawia się grupa prostytutek. Kobiety, dla których zabrakło miejsca w specjalnym obozie, szukają schronienia w świątyni. Dzieci okazują im dużo pogardy. Próbują nawet je wygonić, ale one siłą wpraszają się na teren katedry. Tymczasem Amerykanin nie ma nic przeciwko ich obecności. Z jedną z nich zaczyna nawet flirtować. Chcąc zrobić na niej wrażenie, dla żartu ubiera się w sutannę. Niespodziewanie katedra zostaje zaatakowana przez Japończyków. Grabarz, wykorzystując swoje przebranie, podaje się za duszpasterza i rozkazuje żołnierzom opuścić kościół. Uczennice, parobek i prostytutki błagają mężczyznę, żeby z nimi został i dalej ich bronił przed japońskimi żołnierzami. Robotnik dość niechętnie spełnia ich prośbę. Rola księdza staje się jego drugą tożsamością. Fałszywy duchowny zostaje obrońcą uciśnionych…

“The Flowers of War” to produkcja dobra, wzruszająca i godna obejrzenia. Chociaż kopiuje hollywoodzkie schematy, przykuwa uwagę odbiorcy i nie pozostawia go obojętnym na losy bohaterów. Film doskonale oddaje rozpacz i desperację ludzi uwięzionych w mieście-pułapce. Wizja przerażonych cywilów, chowających się we wszystkich możliwych zakamarkach, przywodzi na myśl Żydów szukających kryjówki przed Niemcami. Ogromne wrażenie robią sterty trupów leżące na ulicach. Trzeba jednak zaznaczyć, że dramat “Jin ling shi san chai” ukazuje dość złagodzony obraz dalekowschodniej hekatomby. Okrucieństwo Japończyków ogranicza się tutaj do strzelania, gwałcenia i kłucia bagnetami. Twórcy dzieła całkowicie przemilczeli problem sadystycznych tortur. Skupili się za to na odwadze, heroizmie, kooperacji i przełamywaniu barier między ludźmi. Kiedy jednostki muszą wzajemnie sobie pomagać, nie ma czasu na uprzedzenia. “Kwiaty wojny” przywracają widzowi wiarę w człowieka. Pokazują, że gdy w grę wchodzi ratowanie bliźnich, nawet pijaczek i prostytutka mogą się wykazać godnością i bohaterstwem. Produkcja spodoba się nie tylko miłośnikom dramatów, ale także koneserom kina militarnego. Zawiera bowiem kilka porządnych scen batalistycznych.


Tytuł oryginalny: “Nanjing! Nanjing!”
Tytuł międzynarodowy: “City of Life and Death”
Tytuł polski: “Miasto życia i śmierci”
Reżyseria: Chuan Lu
Produkcja: Chiny, Hongkong (2009)

“Nanjing! Nanjing!” (inne tytuły: “City of Life and Death”, “Miasto życia i śmierci”) to dramat wojenny utrzymany w zupełnie innym stylu niż “Jin ling shi san chai”. Nie jest on tak komercyjny i efekciarski jak opisana wcześniej produkcja. W dziele Chuana Lu nie znajdziemy wartkiej akcji, prostych wzruszeń ani wystrojonych piękności. “City od Life and Death” to film poważny, ponury i skierowany do świadomego, wymagającego odbiorcy. Na to, że jest to produkcja specyficzna, wskazuje już sama jej forma. Twórcy “Miasta życia i śmierci”, w przeciwieństwie do twórców “Kwiatów wojny”, nie zamierzają nas oczarowywać barwnymi witrażami ani krzykliwymi kreacjami aktorek. Film jest bowiem czarno-biały. Ten prosty zabieg, połączony z tematyką oscylującą wokół zbrodni wojennej, jednoznacznie kojarzy się z “Listą Schindlera” Stevena Spielberga. Czerń i biel wyraźnie sugerują, że dzieło dotyczy spraw tragicznych, trudnych do udźwignięcia, związanych z cierpieniem i śmiercią. Daje do zrozumienia, że dla ludzi, którzy tego doświadczali, świat przestał być piękny i radosny. Czarno-biała kolorystyka przypomina również autentyczne zdjęcia z czasów masakry nankińskiej. Oglądając film, widz czuje się, jakby trafił do świata z tych starych fotografii.

Kolejnymi elementami, które odróżniają “Nanjing! Nanjing!” od “The Flowers of War”, są warstwa dźwiękowa i sposób prowadzenia narracji. Dramat Chuana Lu jest pełen ciszy i skupienia. Nie ma w nim zbyt wielu dialogów. Są za to długie ujęcia, w których postacie milczą, a odbiorca stara się odczytać ich myśli i uczucia. Zresztą… Po co bohaterowie mają się wypowiadać, skoro sytuacja, w której się znaleźli, mówi sama za siebie? Chuan Lu przekonuje nas, że masakra nankińska to tragedia, której nie da się wyrazić słowami. I że nie ma sensu o niej dyskutować. Zamiast sporów i komentarzy, wystarczy odrobina zadumy, jak na cmentarzu lub przed tablicą pamiątkową. W “City of Life and Death” znajdziemy długie, przygnębiające sekwencje ukazujące ludzi idących lub czekających na śmierć. Odbiorca nie tylko widzi te sceny, ale również w nich uczestniczy, towarzysząc postaciom w ich ostatnich chwilach. Fragmenty te są niesamowite: pełne cierpliwego smutku, pogodzenia z losem i konfucjańskiej powściągliwości. Ale nie cały film jest cichy i spokojny. Niejednokrotnie słyszymy w nim ludzki płacz, odgłosy strzałów, krzyki rozpaczy. Muzyki w dramacie prawie wcale nie ma. Ta, która się pojawia, mocno przebija się do świadomości słuchacza. Brzmi tak hipnotyzująco…

Twórca filmu zdecydował się przedstawić wydarzenia z dwóch perspektyw. Widz może się przekonać, jak wygląda masakra nankińska widziana oczami japońskich agresorów, a jak - oczami chińskich żołnierzy i cywilów. Chuan Lu przypomina nam, że jedno zdarzenie może mieć różne oblicza. Wszystko zależy od tego, kto jest obserwatorem i analizatorem. Nie należy również zapominać, że japońscy najeźdźcy byli ludźmi. Owszem, dopuszczali się barbarzyństw, ale mieli swoje przeżycia i doświadczenia. Jeśli chodzi o stronę chińską, omawiane wypadki są dla niej piekłem na ziemi. Mieszkańcy Nankinu znajdują się w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia, codziennie stają się świadkami makabrycznych zbrodni, a na dodatek tracą swój dobytek. Wielką traumą jest dla nich każda rozłąka z bliskimi. Czasem rozstania okazują się bowiem rozstaniami na wieki. Co się tyczy strony japońskiej, masakra jest dla niej przede wszystkim przygodą. Polowania na chińskich żołnierzy dostarczają najeźdźcom adrenaliny, a gwałty, tortury i egzekucje pozwalają im się wyżyć. Po akcie bestialstwa oprawcy mogą już się wyluzować: pożartować, potańczyć, pograć w piłkę. Jest jednak Japończyk, który czuje więcej niż inni. Choć uczestniczy w terroryzowaniu miasta, nie jest pewien, czy postępuje słusznie.

Wizja wojennych okrucieństw, zawarta w “Mieście życia i śmierci”, nie jest tak złagodzona jak w “Jin ling shi san chai”. Mimo to, nawet w tym przypadku nie możemy mówić o pełnym odzwierciedleniu problemu. Nie oznacza to bynajmniej, że dzieło Chuana Lu nie potrząsa widzem. Produkcja zawiera mnóstwo szokujących, sugestywnych obrazów. Zobaczymy w niej martwe ciała przybite do słupów telegraficznych, zobaczymy zakopywanie jeńców żywcem, zobaczymy wyrzucanie dzieci przez okno, zobaczymy odcięte głowy wiszące na sznurkach, zobaczymy podpalanie budynków z uwięzionymi w środku ludźmi. Na szczęście, w “Nanjing! Nanjing!” pokazano nie tylko drastyczne zbrodnie, ale także próby ratowania Chińczyków przez przebywających w Nankinie Europejczyków i Amerykanów. W dziele Chuana Lu pojawiają się dwie postacie autentyczne, które zajmowały się niesieniem pomocy nankińczykom: John Rabe i Minnie Vautrin[7]. Oglądając film, spostrzeżemy, że niektóre motywy są podobne do tych, które widzieliśmy w “Kwiatach wojny”. Obie produkcje nawiązują przecież do rzeczywistych sytuacji. Wielu Polakom spodoba się chiński żołnierz, który na moment przed rozstrzelaniem krzyczy: “Niech żyją Chiny!”. Łatwo go skojarzyć z Danutą Siedzikówną “Inką”[8].


Tytuł oryginalny: “Hei tai yang: Nan Jing da tu sha”
Tytuł międzynarodowy: “Black Sun: The Nanking Massacre”
Tytuł nieoficjalny: “Men Behind the Sun 4”
Reżyseria: Tun Fei Mou (T.F. Mous)
Produkcja: Hongkong (1995)

Czwarta część niskobudżetowej serii “Hei tai yang” poświęconej japońskim zbrodniom wojennym popełnianym na terenie Chin. Jest to jednocześnie drugi odcinek cyklu, którego reżyserią zajął się Tun Fei Mou, ps. “T.F. Mous”. Człowiek ten, wyspecjalizowany w kręceniu horrorów gore, stworzył również pierwszą część sagi, znaną jako “Hei tai yang 731” lub “Men Behind The Sun”[9]. Spośród wszystkich czterech produkcji, “jedynka” okryła się największą sławą… a raczej niesławą. Tun Fei Mou wykorzystał w niej bowiem autentyczne ludzkie zwłoki (i prawdziwe płonące szczury!). Nie słyszałam o tym, żeby w “Hei tai yang: Nan Jing da tu sha” reżyser powrócił do tego kontrowersyjnego rozwiązania. Można to uznać zarówno za zaletę, jak i za wadę. Z jednej strony, dobrze, że T.F. Mous zaniechał haniebnych praktyk. Z drugiej, szkoda, że jego “sztuka filmowa” straciła to, co było jej sednem: skrajny naturalizm. “Black Sun: The Nanking Massacre” jest produkcją nakręconą znacznie lepiej niż “Men Behind The Sun” (choć nadal bardzo źle). Również aktorstwo stoi tutaj na wyższym poziomie (choć nadal jest amatorskie). Niemałe wrażenie robią sceny prowokacyjne, takie jak ta, w której ambitny fotoreporter “ustawia” japońskiego żołnierza zamierzającego dokonać dekapitacji.

“Hei tai yang: Nan Jing da tu sha” wyróżnia się na tle poprzednich części cyklu i pozostałych filmów opisanych w niniejszym artykule. Zacznijmy od tego, że trzy pierwsze odcinki “Hei tai yang” mówią o nieludzkich eksperymentach pseudomedycznych prowadzonych w japońskiej Jednostce 731. Odcinek czwarty traktuje zaś o gwałcie nankińskim. Drugą istotną kwestią, którą należy poruszyć, jest fakt, że Tun Fei Mou przedstawił rzeź taką, jaką była naprawdę. Makabryczną, obrzydliwą i chorą (patrz: ugotowanie niemowlęcia w kotle kuchennym). Spośród trzech reżyserów, o których dzisiaj wspomniałam, T.F. Mous wykazał się najmniejszą skłonnością do wybielania rzeczywistości. Jego twór, choć najsłabszy pod względem formy, zawiera najwięcej krwi i ohydy. Bo taka właśnie była masakra nankińska. Nie ma potrzeby, żeby w jakikolwiek sposób ją cenzurować/estetyzować. Tun Fei Mou w centrum uwagi postawił ból. Czyż to nie cierpienie fizyczne było w tej tragedii najstraszniejsze? Pisząc o filmie “Black Sun…”, wypada odnotować, że jest on najbardziej “chiński” ze wszystkich trzech omówionych. Znajdziemy w nim najwięcej nawiązań do tamtejszej tradycji (m.in. świątynię buddyjską). Warto także docenić liczne materiały dokumentalne potwierdzające prawdziwość opowieści.


Chiny i Japonia dzisiaj

Okrucieństwo nie ma narodowości. Jest ono cechą ogólnoludzką, która nie zna granic etnicznych, kulturowych, czasowych ani przestrzennych. Rzeź wołyńska jawi się Polakom jako zbrodnia bez precedensu, ale okazuje się, że już wcześniej miała miejsce tragedia o porównywalnym, a nawet gorszym charakterze. Ukraińscy nacjonaliści dowodzeni przez Stepana Banderę zamordowali 100.000 Polaków w dwa lata. Japońscy faszyści pod wodzą Iwane Matsui zabili 300.000 Chińczyków w półtora miesiąca. Tak było w pierwszej połowie XX wieku. A jak jest dzisiaj? Zdaje się, że po II wojnie światowej Japonia całkowicie wyrzekła się agresji[10]. Chiny, niestety, nie zaznały spokoju. Przygnębiający jest fakt, że Chińczycy dużo wycierpieli ze strony innych Chińczyków (maoizm: 65 milionów ofiar). Teraz też nie wszystko jest w porządku. Według Amnesty International, w Państwie Środka wciąż dochodzi do brutalnych prześladowań opozycji antyrządowej. Na zlecenie władz produkuje się (i sprzedaje za granicę!) narzędzia służące do torturowania ludzi i rozbijania zbiegowisk. Jeszcze we wrześniu 2014 r. ukazał się raport dotyczący wytwarzania takich sprzętów i obrotu nimi[11]. Opisano w nim np. pałki elektryczne, pałki kolczaste i broń wystrzeliwującą toksyny.


Zielona Ukraina

To, co od dłuższego czasu dzieje się na Ukrainie, to jeden wielki bałagan. Sprawa jest niełatwa, niejasna i nieprzewidywalna. Nic nie wydaje się czarno-białe. Pewne jest tylko to, że ideologia i metodyka Stepana Bandery nie odeszły jeszcze w zapomnienie. W 2010 roku ukraiński prezydent Wiktor Juszczenko[12] ogłosił Banderę “Bohaterem Ukrainy” [Gazeta.pl]. Dwa lata później odbyło się we Lwowie oficjalne odsłonięcie pomnika przywódcy OUN-UPA [Kresy.pl]. Na przełomie 2013 i 2014 roku w wielu ukraińskich miastach zorganizowano marsze na cześć zbrodniarza. Zazwyczaj były one elementami manifestacji krytykujących odrzucenie przez władze ukraińskie umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską [Onet.pl]. W styczniu 2014 roku jeden z przywódców tzw. Automajdanu został porwany (przez milicję?) i potraktowany banderowskimi metodami. Mężczyźnie odcięto ucho, pocięto twarz i przebito gwoździami ręce [Dziennik.pl]. Zmiany polityczne, które nastąpiły kilka miesięcy później, wcale nie uzdrowiły sytuacji w kraju. Amnesty International ustaliła, że zbrodnie wojenne, do których doszło na wschodzie Ukrainy, były dziełami nie tylko prorosyjskich separatystów, ale także sił rządowych [Rmf24.pl]. Jak to wszystko rozumieć? Po czyjej stronie stanąć?


Zamiast zakończenia

Chciałabym wyrazić nadzieję, że historie takie, jak rzeź wołyńska czy gwałt nankiński już nigdy się nie powtórzą. Obawiam się jednak, że - w kontekście tego, co się dzieje na Ukrainie - słowa takie mogłyby brzmieć dość naiwnie. Papież Franciszek też ciągle wzywa do pokoju na świecie, ale czy ktokolwiek go słucha? Mój koncert życzeń niczego nie zmieni, tak jak antywojenne transparenty pacyfistów i bełkotliwe hasła rastamanów ze “skrętami” w ustach. Jedyne, co mogę robić, to cieszyć się tym, co mam. Bo jutro mogę to wszystko stracić.


Natalia Julia Nowak,
30.12. - 08.01. 2014/15 r.


PRZYPISY


[1] Dokument jest dostępny online na stronie ZbrodniaWolynska.pl.

[2] Listę można znaleźć w wielu serwisach internetowych (np. tutaj: Prawy.pl/historia/3467-lista-135-sposobow-mordowania-przez-upa). Niestety, nie udało mi się dotrzeć do materiału źródłowego, tzn. publikacji prasowej. Oto dwanaście ze stu trzydziestu pięciu bestialstw odnotowanych przez Kormana: “Wbijanie dużego i grubego gwoździa do czaszki głowy”, “Przebijanie zaostrzonym grubym drutem ucha na wylot drugiego ucha”, “Podrzynanie gardła i wyciąganie przez otwór języka na zewnątrz”, “Podrzynanie gardła i wkładanie do otworu szmaty”, “Rozrywanie ust od ucha do ucha”, “Robienie miazgi z głowy przez wkładanie głowy w ściski zaciskane śrubą”, “Cięcie i ściąganie wąskich pasów skóry z pleców”, “Obcinanie kobietom piersi i posypywanie ran solą”, “Przecinanie tułowia na wpół piłą ciesielską”, “Rozcinanie brzucha kobiecie w zaawansowanej ciąży i w miejsce wyjętego płodu, wkładanie np. żywego kota i zaszywanie brzucha”, “Wyrywanie żył od pachwiny, aż do stóp”, “Wkładanie do waginy szklanej butelki i jej rozbicie”.

[3] Wydawnictwo Bellona, cykl wydawniczy “Historyczne bitwy”, Warszawa 2008. Opis masakry nankińskiej znajduje się w rozdziale zatytułowanym “Pekin-Nankin”.

[4] Dodatkowe informacje na temat wydarzeń nankińskich można pozyskać z oficjalnej strony Muzeum Ofiar Masakry Nankińskiej Dokonanej Przez Japońskich Najeźdźców (Museum of Victims in Nanjing Massacre by Japanese Invaders). Witryna Nj1937.org posiada trzy wersje językowe: chińską, japońską i angielską. Polecam również fragmenty książki “Smutny kontynent” profesora Jakuba Polita. Załączam kilka wyjątków z tej publikacji: “Masakry w Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji pomysłowość. Ofiary zakopywano żywcem, traktowano końmi i czołgami, wieszano za języki na hakach. Niektórych, zakopanych w ziemi po pas, kazano rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano do drzew i słupów telegraficznych, obdzierano im pasy skóry, odcinano nosy i uszy”, “Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy drewnianych domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie. (…) Inny rodzaj rozrywki polegał na wpędzaniu nago do lodowatej w grudniu i styczniu wody Yangzi; (…) próbujących wypłynąć ostrzeliwano i obrzucano grantami. Dzieci, a nawet niemowlęta nadziewano na bagnety” (cyt. za: Wiktor Ferfecki, “Zapomniane krwawe zbrodnie”, TVP.info).

[5] Przykłady: “John Rabe“, “Dzieci z Jedwabnego Szlaku” (“The Children of Huang Shi”), “Don’t Cry, Nanking” (“Nanjing 1937”). Jeśli chodzi o Wołyń… Cóż, filmów fabularnych o rzezi wołyńskiej jeszcze nie ma. Ale będzie co najmniej jeden. Portal Filmweb.pl podaje, że Wojciech Smarzowski pracuje nad taką właśnie produkcją. Premiera dzieła odbędzie się najprawdopodobniej w 2016 r.

[6] Wydawnictwo Bellona, Warszawa 2009. Rozdział “Gwałt nankiński 1937-1938” zawarty jest w “Części czwartej: Zbrodniach i okropnościach drugiej wojny światowej”.

[7] Niemiec John Rabe (1882-1950) był człowiekiem o zdumiewającym życiorysie. Zajmował się biznesem, pracował w Chinach dla jednej ze znanych niemieckich firm. Gorąco popierał NSDAP i wcale tego nie ukrywał. Mężczyzna przeszedł jednak do historii jako “azjatycki” Oskar Schindler. Ten nietypowy nazista stał na czele białych filantropów tworzących w Nankinie Międzynarodowe Strefy Bezpieczeństwa. Co więcej, pisał listy do Adolfa Hitlera z prośbą o interwencję w sprawie japońskich barbarzyństw. Dzięki działalności Rabego udało się ocalić życie wielu tysięcy Chińczyków (mogło to być nawet 200.000 ludzi. Źródło: Shen Qing, “Schindler of Nanjing -- John Rabe”, Nj1937.org). Więcej ciekawostek o Johnie Rabem można znaleźć w artykule “At the Rape of Nanking: A Nazi Who Saved Lives” Davida W. Chena (NYtimes.com). Minnie Vautrin (1886-1941) była amerykańską misjonarką, dziekanem żeńskiego college‘u, pracownicą Czerwonego Krzyża. W czasie masakry nankińskiej zajmowała się głównie ratowaniem kobiet i dzieci. Dzielna Amerykanka, nazywana Żywą Boginią, ukryła przed agresorami ponad 9000 osób (źródło: Shen Qing, “Minnie Vautrin, a ‘Goddess’ to protect women and children in Nanjing”, Nj1937.org). Wspomnienia Vautrin stały się inspiracją dla Geling Yan, autorki powieści “13 Flowers of Nanjing”, na podstawie której nakręcono “Kwiaty wojny” (źródło: “The story behind Chinese war epic The Flowers of War” - BBC.co.uk).

[8] Sanitariuszka Danuta Siedzikówna “Inka” (1928-1946) była jednym z Żołnierzy Wyklętych. Została aresztowana przez Urząd Bezpieczeństwa, skazana na śmierć i stracona sześć dni przed swoimi osiemnastymi urodzinami. Stojąc przed plutonem egzekucyjnym, zawołała: “Niech żyje Polska! Niech żyje Łupaszka!”. O losach Siedzikówny pisałam w artykułach “Krótka recenzja teatralna. ‘Inka 1946’ Natalii Korynckiej-Gruz” (maj 2014) i “Sekrety sanitariuszki ‘Inki’” (listopad 2014). Każdy, kto ma taką chęć, może poszukać tych tekstów w Internecie.

[9] Zainteresowanych odsyłam do mojej e-recenzji pt. “Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731”.

[10] Albo przeniosła ją w sferę symboliczną. Zastanawia mnie ogromna liczba krwawych mang i anime powstających w Kraju Kwitnącej Wiśni (“Elfen Lied”, “Berserk“, “Blood-C“, “Higurashi no naku koro ni” itp). Zauważmy, że również japońskie horrory gore (np. “Królik doświadczalny: Diabelski eksperyment”, “Królik doświadczalny 2: Kwiat z ciała i krwi“) należą do najbrutalniejszych na świecie.

[11] Mowa o raporcie “China’s Trade in Tools of Torture and Repression” (“Chiński handel narzędziami tortur i represji”) opracowanym przez Amnesty International i Omega Research Foundation. Materiał jest dostępny na stronie brytyjskiego oddziału AI (Amnesty.org).

[12] Nie zaszkodzi wspomnieć, że powszechnie nielubiany Wiktor Janukowycz jest - w przeciwieństwie do lubianego Wiktora Juszczenki - zagorzałym przeciwnikiem kultu Stepana Bandery. W 2010 roku Janukowycz nazwał Banderę “wątpliwym bohaterem” (cyt. za: “Ukraina: Janukowycz o utytułowaniu Bandery: zlikwidujemy ten system” - portal Newsweek.pl). No cóż, polskie pochodzenie zobowiązuje (o korzeniach Wiktora Janukowycza można poczytać w wywiadzie “Janukowycz: mój dziadek był Polakiem” opublikowanym w wirtualnym wydaniu “Rzeczpospolitej”)! Jak już napisałam, w kwestii ukraińskiej nic nie jest czarno-białe. Sprawa jest bardziej zagmatwana niż wielu z nas sądzi. Można nie przepadać za Janukowyczem, można go uważać za postkomunistę i eksdyktatora, ale dla Polaków jest on bardziej godny zaufania niż probanderowski Juszczenko. Przynajmniej nie wychwala tych, którzy nas eksterminowali…