poniedziałek, 17 grudnia 2012

Pete Burns i Boy George. Kongenialność czy konkurencja?

W poprzednim artykule

Mój ostatni artykuł, zatytułowany “Wielkousty Michael Jackson z Port Sunlight”, był prezentacją brytyjskiego zespołu Dead or Alive i jego wokalisty Petera Jozzeppiego Burnsa. Opisałam w nim zarówno twórczość formacji DOA, jak i smutny życiorys jej androgynicznego frontmana. Zwróciłam uwagę na to, że ekstrawagancki i nieco narcystyczny Burns padł ofiarą nieudanej operacji plastycznej. Podczas zabiegu powiększenia ust Pete zaraził się gronkowcem, co nie tylko doprowadziło do jego trwałego oszpecenia, ale również do zrujnowania zdrowia, poważnego załamania nerwowego i utraty znacznej części majątku. Stan Burnsa był tak ciężki, że groziła mu amputacja warg lub nawet śmierć. Życie artysty zostało ostatecznie uratowane, ale jego urody nie udało się ocalić. Zdeformowany Pete stał się wkrótce pośmiewiskiem opinii publicznej, a jego kariera wokalna legła w gruzach.


Wyścig szczurów?

Po publikacji “Wielkoustego…” zaczęłam się zastanawiać, co doprowadziło do tego, że popularny w latach osiemdziesiątych piosenkarz doświadczył takiego dramatu. Jak to się stało, że zaczął on tak bardzo eksperymentować ze swoją aparycją? Doszłam do wniosku, że do nieszczęścia Burnsa doprowadziło wiele czynników, a jednym z nich mogła być rywalizacja z innym androgynicznym ekscentrykiem - Boyem Georgem, wokalistą grupy Culture Club. O co chodzi i dlaczego jest to tak istotne? Otóż w sercu frontmana Dead or Alive mogła się zrodzić chorobliwa i tragiczna w skutkach zazdrość. Pete (ur. 5 sierpnia 1959 r.) jest odrobinę starszy od Boya (ur. 14 czerwca 1961 r.) i wcześniej od niego zajął się działalnością artystyczną. Burns już w latach siedemdziesiątych śpiewał w zespołach muzycznych i zdumiewał publiczność niecodziennym wyglądem, łączącym elementy męskie z żeńskimi.


Frustracja i zawiść

Tak się jednak złożyło, że to George jako pierwszy stał się osobą powszechnie znaną i podziwianą. Jego kapela, Culture Club, zaczęła święcić tryumfy w 1982 roku. Wydany wówczas singiel “Do You Really Want To Hurt Me” zachwycił nie tylko Brytyjczyków, ale również mieszkańców innych państw. Do zespołu DOA szczęście uśmiechnęło się dopiero w roku 1984, a więc po wydaniu singla “You Spin Me Round (Like a Record)”. Kiedy szerokie masy ludzkie poznawały Burnsa, młodszy i mniej doświadczony Boy był już megagwiazdą od dwóch lat. Teoretycznie, powinno być odwrotnie. Pete zapewne nie był zadowolony z takiej kolejności wydarzeń. Tym bardziej, że wierzył, iż George (chodząca mieszanka męskości i kobiecości) wzorował się na jego awangardowym wizerunku. Burns mógł się czuć odzierany z należnego mu splendoru, a także zmuszony do walki o hegemonię w świecie androgynicznych piosenkarzy. Możliwe, że to właśnie frustracja i zawiść względem innego artysty skłoniły go do radykalnych metamorfoz, których konsekwencje, jak już wiemy, okazały się opłakane.


Od Lemingów do Kultury

Skoro dotarliśmy do tematu Culture Club, powinniśmy bardzo dokładnie przyjrzeć się tej formacji i zwrócić uwagę na jej wokalistę. Zostawmy na razie problem wzajemnych relacji między Petem a Boyem. Wrócimy do nich później, gdy już porozmawiamy o CC i BG. Grupa Culture Club powstała w Wielkiej Brytanii, a za oficjalny początek jej funkcjonowania uznaje się rok 1981. Kapela, będąc jeszcze w powijakach, wielokrotnie zmieniała nazwę. Zaczęła swoją działalność jako In Praise Of Lemmings (W Chwale Lemingów), aż w końcu postanowiła, że będzie się nazywać Culture Club (Klub Kultura). W 1982 roku zespół zdobył międzynarodowy rozgłos, którego przejawem była ogromna liczba sprzedanych egzemplarzy płyty “Kissing To Be Clever”. Jeszcze większy sukces odniósł drugi krążek formacji, “Colour By Numbers”, z którego pochodzi popularna do dziś piosenka “Karma Chameleon”.


Wybryki zuchwałej gwiazdy

W roku 1986 grupa przerwała swoją karierę, ale wróciła na scenę w latach dziewięćdziesiątych. Później, czyli już w XXI wieku, kapela rozmaicie przypominała publiczności o swoim istnieniu, np. wydając składanki największych hitów. Charyzmatyczny frontman zespołu, Boy George (właśc. George Alan O'Dowd), rozpoczął w 1987 roku karierę solową. Wydał wiele płyt, nawiązał współpracę z licznymi artystami, a także odkrył w sobie talent do pracy jako didżej. Sława i dostatek nie do końca wyszły mu na dobre. W połowie lat osiemdziesiątych piosenkarz zaczął zażywać narkotyki, co stało się jego nałogiem i początkiem licznych problemów z prawem. Największy wybryk wokalisty, polegający na uwięzieniu i pobiciu Auduna Carlsena (mężczyzny świadczącego tzw. usługi seksualne), miał miejsce w latach dwutysięcznych. Incydent nie uszedł celebrycie na sucho. Londyński sąd uznał Boya za winnego i skazał go na piętnaście miesięcy pozbawienia wolności. Piosenkarz spędził w więzieniu cztery miesiące, a później musiał przez pewien czas przebywać w areszcie domowym.


Lekko, łatwo i przyjemnie

Muzykę formacji Culture Club można określić jako spokojną, łagodną i miłą dla ucha. Jej brzmienie jest zazwyczaj pogodne, chociaż czasem da się w nim wyczuć nutkę melancholii. Jeśli wsłuchamy się w utwory opisywanej grupy, uświadomimy sobie, że zawierają one elementy soulu i reggae. Grupa CC ma na koncie wiele kawałków umiarkowanie radosnych i względnie sentymentalnych. Piosenki Culture Club nie są nudne, ale mogą być zbyt monotonne dla osób rozmiłowanych w muzyce twardej, dynamicznej lub agresywnej. Tego, co oferuje nam CC, zdecydowanie nie da się zaliczyć do brzmień mocnego uderzenia. Jest to bowiem twórczość lekka, łatwa i przyjemna. Nawet utwory, które nawiązują do soft rocka, nie są ciężkie, ostre ani drapieżne. Boy George dysponuje głosem adekwatnym do muzyki, a więc ciepłym, miękkim i aksamitnym. Takie warunki wokalne doskonale korespondują z jego wizerunkiem słodkiego, uroczego, dziewczęcego homoseksualisty. Kawałki Culture Club są idealne do emisji w radiu i w miejscach publicznych. Pewnie dlatego zdobyły tak wielką popularność w Zjednoczonym Królestwie i poza jego granicami.


Etnoszaleństwo czy multikulturalizm?

Pisząc o twórczości CC, nie można zapominać o teledyskach, które stanowią jeden z atutów tej utalentowanej kapeli. O video clipach omawianego zespołu można powiedzieć bardzo dużo, choćby to, że są one intrygujące i świetnie zrealizowane. Człowiekowi, oglądającemu te filmiki, może rzucić się w oczy ich niezwykła barwność i efektowność. Głównym wyróżnikiem tych teledysków jest bogactwo motywów zaczerpniętych z różnych zakątków świata. Wyjaśniają one, dlaczego formacja nosi nazwę Culture Club. W video clipach prezentowanej grupy pojawiają się stroje z minionych epok, fragmenty filmów z udziałem dawnych gwiazd, a także niezliczone elementy orientalne (hinduskie, żydowskie, chińskie, japońskie i inne). Teledyski CC mogą zaskakiwać, a czasem nawet zachwycać odbiorców. Widać w nich zafascynowanie innymi kulturami i odwagę w łączeniu zróżnicowanych komponentów. Na pewno znalazłby się jednak ktoś, kto byłby tą twórczością zniesmaczony lub zażenowany. Taki ktoś mógłby powiedzieć, że filmiki Culture Club są optymistyczną, jednostronną i pozbawioną głębszej refleksji reklamą wielokulturowości.


Rozkoszny lolitek

Oglądając video clipy brytyjskiej kapeli, nie da się również nie zwrócić uwagi na jej ekscentrycznego, ale urzekająco sympatycznego wokalistę. Młody, dwudziestokilkuletni Boy George jawi się w nich jako istota miła, przyjazna i pełna androgynicznego (ni to chłopięcego, ni to dziewczęcego) uroku. Artysta ma delikatną urodę, niewinny wyraz twarzy, nosi make-up i wyjątkowo ekstrawaganckie ubrania. Czasem jest kolorowy jak papuga i po prostu cudaczny. Co ciekawe, te dziwne stroje i charakteryzacje bardzo dobrze się na nim prezentują. Właściwie, trudno wyobrazić go sobie bez makijażu i w normalnej odzieży. Widziałam zdjęcia, na których uwieczniono naturalnego Boya, i doszłam do wniosku, że jest on sam do siebie niepodobny. To naprawdę zdumiewające. Drugą rzeczą, która może szokować, jest kontrast między subtelnym, rozbrajającym lolitkiem z video clipów a dojrzałym, brutalnym narkomanem skazanym na piętnaście miesięcy więzienia za nieludzkie potraktowanie Auduna Carlsena. Zauważmy jednak, że przed laty Pete Burns także starał się być wdzięcznym nimfetkiem, a w późniejszych dekadach był aresztowany za bójki ze swoim partnerem życiowym. Cóż, nie należy oceniać książki po okładce!


Przykładowe teledyski (cz. 1)

Przypatrzmy się teraz kilku wybranym filmikom zespołu CC. Akcja teledysku, nakręconego do piosenki “Do You Really Want To Hurt Me”, rozgrywa się w roku 1936. Główny bohater, w rolę którego wciela się Boy George, zostaje osadzony w więzieniu za wygląd i zachowanie niezgodne z ówczesnymi normami obyczajowymi. Przesłanie video clipu jest proste: jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie było w społeczeństwie miejsca dla osób takich jak on. Filmik wydaje się pytać, czy w 1982 roku coś zmieniło się na lepsze. W teledysku “Karma Chameleon” widzimy dziewiętnastowieczne Stany Zjednoczone, a dokładniej: ludzi spędzających czas nad rzeką Missisipi. Wśród bawiących się osób są przedstawiciele różnych ras, co może skłaniać do refleksji, gdyż w tamtych czasach rasizm był w Ameryce bardzo silny. Filmik “The Medal Song” stanowi poruszającą biografię Frances Farmer - aktorki z lat trzydziestych i czterdziestych, która na pewnym etapie życia trafiła do szpitala psychiatrycznego i była tam traktowana w sposób poniżający.


Przykładowe teledyski (cz. 2)

“The War Song” to manifest antywojenny, ukazujący samą ideę wojny jako żałosną i groteskową. Teledysk “Miss Me Blind” jest istnym hołdem złożonym kulturze Dalekiego Wschodu. “It's a Miracle” zawiera symbole Japonii i Wielkiej Brytanii oraz jawne nawiązania do ruchu gender bender. “Love Is Love” opowiada historię inteligentnego komputera, który został gwiazdą estrady, a potem znalazł się w trudnej sytuacji “życiowej”. W “God Thank You Woman” pojawiają się (wklejone na zasadzie montażu) postacie znanych aktorek, takich jak Brigitte Bardot, Claudia Cardinale czy Sophia Loren. Oczywiście, nie są to wszystkie video clipy formacji Culture Club. Jak nietrudno zauważyć, twórczość przedstawianej grupy jest w dużej mierze zaangażowana społecznie. Z dzieł kapeli wyłania się bardzo konkretny światopogląd: liberalny, pacyfistyczny, antyrasistowski, równościowy i poprawny politycznie. Dla jednych widzów będzie to rzecz pozytywna, dla innych - zdecydowanie negatywna.


Walka o honor i prestiż

Wróćmy jednak do zagadnienia poruszonego na początku artykułu, czyli do wzajemnych relacji między Petem Burnsem a Boyem Georgem. Jak już napisałam, wokalista zespołu Dead or Alive miał żal do wokalisty Culture Club, ponieważ wierzył, że ten osiągnął sukces, wzorując się na jego niespotykanym wizerunku. Oczywiście, Burns to nie jest żaden autorytet (no, chyba, że w dziedzinie nieudanych operacji plastycznych. Tę problematykę zgłębił tak dokładnie, że mógłby otrzymać tytuł profesora zwyczajnego). To, że coś mu się wydawało, nie musi oznaczać, iż było tak w rzeczywistości. Chociaż od wybuchu konfliktu na linii Pete-George minęło już wiele lat, obserwatorzy sceny muzycznej nadal spierają się o to, który z piosenkarzy był oryginalny, a który inspirował się dokonaniami drugiego. Za tą dyskusją kryje się walka o honor i prestiż. O to, którego z artystów należy postawić na świeczniku, a którego zdegradować jako skromnego ucznia i naśladowcę. Oba obozy, czyli fani Burnsa i Boya, przytaczają ciekawe argumenty na potwierdzenie swoich racji. Moim zdaniem, cała ta awantura nie ma sensu, albowiem Pete i George są kongenialni. Co przez to rozumiem?


Znak równości

Według internetowego wydania “Słownika języka polskiego PWN”, wyraz “kongenialny” posiada dwa znaczenia. Kongenialny to taki, który “dorównuje geniuszem oryginałowi” lub “dorównuje komuś talentem“. Wirtualna edycja “Słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego” podaje, że kongenialny to “równy pod każdym względem oryginałowi” albo “pokrewny geniuszem, talentem, umysłem innemu”. Spróbujmy zastosować pierwsze znaczenie tego terminu. Stwierdzenie “Boy jest kongenialny względem Burnsa” albo “Burns jest kongenialny względem Boya” byłoby postawieniem znaku równości między wymienionymi piosenkarzami. Bez względu na to, który z nich przetarł szlak, a który tym szlakiem podążył. Zastosujmy też drugie znaczenie słowa “kongenialny“. Jeśli powiemy, że “Pete i George są kongenialni”, będzie to oznaczało, iż obaj są tak samo zdolni i godni uznania.


Shut up and enjoy the music!

Stawiam tezę, że w przypadku wokalistów DOA i CC mamy do czynienia z kongenialnością. Nie obchodzi mnie, czy jest to kongenialność w znaczeniu pierwszym, czy drugim. Mówiąc, że Burns i Boy są kongenialni, oznajmiam, że uważam ich za jednakowo utalentowanych i interesujących. Nie mogę powiedzieć, że któryś z artystów jest lepszy od drugiego. Obydwaj są bowiem znakomici (każdy na swój sposób). Irytują mnie sprzeczki, do których dochodzi między słuchaczami Dead or Alive i Culture Club. Tym bardziej, że prezentowani piosenkarze - po wieloletnich niesnaskach - zawarli ze sobą rozejm. Wystąpili nawet w jednej, długiej audycji radiowej. Zatem… ludzie, dajcie sobie spokój z tymi niemądrymi dysputami, które przypominają rozprawy o wyższości lodów śmietankowych nad czekoladowymi! Jak głosi internetowe powiedzonko: “Shut up and enjoy the music!” (“Zamknijcie się i cieszcie się muzyką!”).


Natalia Julia Nowak,
11-17 grudnia 2012 r.

piątek, 23 listopada 2012

Wielkousty Michael Jackson z Port Sunlight

Postać (co najmniej) nietuzinkowa

Zazwyczaj piszę o artystach z Polski, ale tym razem zajmę się zespołem muzycznym z ojczyzny Williama Szekspira. I to nie jakimś niszowym, elitarnym, mało znanym, tylko mainstreamowym i mającym za sobą chwile międzynarodowego rozgłosu. Zwrócę uwagę na jego twórczość artystyczną, a także na jednego z członków, który - delikatnie mówiąc - jest postacią nietuzinkową. Cóż, można się nie interesować życiem ludzi z popowego panteonu, ale są takie jednostki, obok których nie da się przejść obojętnie. Czasem pragnienie dowiedzenia się czegoś o jakiejś postaci jest silniejsze od wyznawanej zasady “gardzę głównym nurtem i jego personelem“. Nie pomoże tutaj fakt, że na co dzień odczuwa się potrzebę odkrywania nieznanych muzyków z własnego kraju.


Upiór Estrady

Wielkousty odpowiednik Michaela Jacksona, wymieniony w tytule niniejszego artykułu, zaintrygował nawet mnie, osobę preferującą mocne brzmienia i zaangażowane politycznie teksty. Napiszę więc kilkanaście akapitów o jego dolach i niedolach. Najpierw jednak scharakteryzuję jego formację, która - żeby było ciekawiej - bardzo mi się spodobała pod względem muzycznym. Wypada odnotować, że najpierw usłyszałam sztandarowy przebój tej grupy, a dopiero potem zobaczyłam zdjęcia wielkoustego i poznałam jego burzliwy życiorys. Miałam szczęście. Naprawdę miałam szczęście. Moim zdaniem, liczy się sztuka, nie zaś to, że atrakcyjny niegdyś wykonawca jest dziś Upiorem Opery (a raczej Upiorem Estrady). Dzięki temu, że w pierwszej kolejności zapoznałam się z brzmieniem muzyki, uniknęłam wielu szkodliwych uprzedzeń. Po prostu nie zdążyłam ukierunkować swojego toku myślenia.


Od gotyku do popu

Historia kapeli Dead or Alive (DOA) sięga lat siedemdziesiątych XX wieku, kiedy to w Wielkiej Brytanii funkcjonował zespół Nightmares in Wax, mający cechy post punku i gotyku. Formacja ta - jak podaje Wikipedia - okazała się fundamentem, na którym w 1980 roku wybudowano projekt DOA. Nowopowstała grupa Dead or Alive początkowo kontynuowała dzieło Nightmares in Wax, nagrywając utwory ponure i niekomercyjne. Szybko jednak zmieniła kurs i stała się kapelą mainstreamową, grającą szeroko pojętą muzykę popularną. Zespół DOA zdołał przetrwać ponad trzydzieści lat: oficjalnie zamknął swoją działalność w drugiej połowie 2011 roku. Pozostawił po sobie siedem płyt długogrających, wiele singli, teledysków, składanek i remiksów. Jego największy hit, “You Spin Me Round (Like a Record)”, jest chętnie słuchany aż po dziś dzień.


Podbój świata

Formacja, o której mowa, odniosła sukces nie tylko w Zjednoczonym Królestwie, ale również za granicą. Duże uznanie zdobyła zwłaszcza w Japonii, gdzie dawała koncerty i występowała w telewizji. Dowodem na sławę Dead or Alive jest także fakt, że kawałki tej grupy stały się natchnieniem dla wielu młodszych wykonawców. Własne interpretacje “You Spin Me Round” stworzyli m.in. Danzel i Marylin Manson. Popularność DOA nie powinna dziwić, gdyż grupa ta nagrywała naprawdę przyjemne piosenki - rytmiczne, melodyjne, wpadające w ucho i pozostające tam jeszcze długo po zakończeniu słuchania. Pisząc o twórczości Dead or Alive, trudno nie wspomnieć o wokaliście, obdarzonym dobrym głosem i dużymi umiejętnościami śpiewackimi. Pete Burns, bo o nim mowa, to nie tylko utalentowany artysta, ale również postać barwna i kontrowersyjna. Przyjrzyjmy mu się nieco bliżej.


Androgynia i eksperymenty

Peter Jozzeppi Burns urodził się 5 sierpnia 1959 roku w Port Sunlight. Z pochodzenia jest pół-Anglikiem i pół-Żydem (jego matka, niemiecka Żydówka, wyemigrowała z hitlerowskiej III Rzeszy). Tym, co czyni Burnsa postacią nietypową i wzbudzającą zainteresowanie, jest androgyniczna osobowość - psychika częściowo męska, a częściowo żeńska. W latach osiemdziesiątych Pete manifestował swoją skomplikowaną tożsamość poprzez specyficzny image i nietypowe zachowanie. Prezentował się światu jako słodki, uroczy, zniewieściały chłopaczek albo silna, twarda, charakterna baba z jajami. Potem woda sodowa uderzyła mu do głowy i zaczął eksperymentować ze swoim ciałem, poddając się niepotrzebnym, wyszukanym i ryzykownym operacjom plastycznym. Skończył jak Michael Jackson, a nawet gorzej. Jeden z jego zabiegów, polegający na powiększeniu ust, okazał się absolutną porażką.


Nieudana operacja plastyczna

Podczas operacji Burns zaraził się gronkowcem. Zakażenie zrujnowało jego wygląd i zdrowie, a także doprowadziło go do depresji i myśli samobójczych. Przez osiemnaście miesięcy artysta zmagał się ze skutkami fatalnego zabiegu, wydawał fortunę na leczenie infekcji i operacje rekonstrukcji twarzy. W filmie dokumentalnym “Psychic Therapy with Pete Burns” (“Terapia Psychiczna z Petem Burnsem”) wokalista wyznał, że lekarze walczyli nie tylko o uratowanie jego zagrożonych amputacją warg, ale przede wszystkim o ocalenie jego życia. Największą pomoc otrzymał Pete od medyka specjalizującego się w ratowaniu ludzi oszpeconych wskutek choroby nowotworowej. Epizod z gronkowcem niewątpliwie był dla artysty bolesnym doświadczeniem. Można się o tym przekonać, oglądając fragment reportażu “Celebrity Plastic Surgery Gone Too Far” (“Celebryckie Operacje Plastyczne Zaszły Za Daleko”), w którym Burns mówi, że życzył swojemu chirurgowi plastycznemu śmierci.


Człowiek nieszczęśliwy (cz. 1)

Frontmana Dead or Alive nie da się uznać za człowieka szczęśliwego. W młodości padł on ofiarą gwałtu, był też prześladowany przez rówieśników ze względu na swoją odmienność (androgynię). Z przystojnego, ekstrawaganckiego mężczyzny, jakim był w latach osiemdziesiątych, przeobraził się w indywiduum o męskim ciele, zdeformowanej kobiecej twarzy i gigantycznych, odstających ustach przypominających wargi Claymana, bohatera gry komputerowej “The Neverhood”. Stracił znaczną część majątku zmagając się z konsekwencjami nieudanej operacji plastycznej. Gdyby nie konieczność ratowania własnej twarzy, mógłby przeznaczyć pieniądze na cele charytatywne albo na luksusy godne międzynarodowej gwiazdy.


Człowiek nieszczęśliwy (cz. 2)

Małżeństwo piosenkarza z Lynne Corlett rozpadło się po dwudziestu ośmiu latach pożycia. Późniejszy, dwuletni związek homoseksualny okazał się zaś wielkim rozczarowaniem i nieporozumieniem. Pete kilkakrotnie miał problemy z prawem (nielegalne posiadanie futra z goryla, rękoczyny podczas awantur z partnerem Michaelem Simpsonem). Na domiar złego, został kiedyś zaatakowany w miejscu publicznym przez agresywnego fana. Te wszystkie przykrości, połączone ze stanami depresyjnymi i skłonnościami samobójczymi, czynią życiorys artysty niezwykle ponurym. Jakże groteskowo wygląda smutna biografia zestawiona z cudaczną aparycją bohatera! Dzieje angielskiego muzyka byłyby zabawne, gdyby nie były tragiczne.


Kierunek - telewizja

Kapela DOA wyszła z mody gdzieś tak na przełomie XX i XXI wieku. Znerwicowanemu, ciężko doświadczonemu przez los Burnsowi zaczęło grozić kolejne nieszczęście: odejście w zapomnienie, zniknięcie ze świadomości społecznej. Pete, który widocznie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, został stałym bywalcem rodzimych stacji telewizyjnych. Wystąpił w wielu miernych programach rozrywkowych, takich jak “Celebrity Big Brother” (“Big Brother Sław”), “Wife Swap” (“Zamiana Żon”), “The Weakest Link” (“Najsłabsze Ogniwo”) czy “This Morning“ (“Tego Ranka“ - brytyjski odpowiednik “Dzień Dobry TVN“). O wzlotach i upadkach wokalisty rozpisała się prasa brukowa. I tak Burns, który niegdyś był gwiazdą światowego formatu, zamienił się w kogoś pokroju Frytki lub Joli Rutowicz.


Rozpaczliwy krzyk o pomoc

Ogólnokrajowe stacje telewizyjne pokazywały artystę bardzo chętnie, bo to przecież wielka osobliwość: przewrażliwiony facet, posiadający zdeformowaną kobiecą twarz i noszący wyłącznie babskie ubrania. Frontman Dead or Alive doczekał się nawet własnego reality show, w którym organizował casting na osobistego asystenta. Upadek z dużej wysokości, ot co! Angielski muzyk, mimo wszystko, zasługuje na wyrozumiałość i współczucie. Wiadomo, że człowiek jest kowalem własnego losu, a Pete sam sobie wybrał drogę życiową, ale chyba nikt nie chciałby się znaleźć w jego sytuacji. Przedziwne parcie na szkło, prezentowane przez wokalistę w ostatnich latach, nosi znamiona rozpaczliwego krzyku o pomoc. Nieszczęśliwy, mający problemy z samym sobą Burns próbuje zwrócić na siebie uwagę, a media traktują go jak żywe kuriozum, które może zwiększyć oglądalność danego programu. Frustrujące.


Michael i Pete - charakterystyka porównawcza

Istnieje wiele podobieństw między Michaelem Jacksonem a Petem Burnsem. Obaj artyści przyszli na świat pod koniec lat pięćdziesiątych: ten pierwszy w roku 1958, a ten drugi w 1959. Każdy z nich urodził się jako przedstawiciel mniejszości etnicznej (Michael był Afroamerykaninem, Pete miał matkę pochodzenia żydowskiego). W latach osiemdziesiątych opisywani piosenkarze byli gwiazdami, a dwadzieścia lat później stali się pośmiewiskami publiczności. Zarówno Jackson, jak i Burns ulegli oszpeceniu w wyniku częstych wizyt u chirurgów plastycznych. Obydwaj muzycy nabawili się problemów zdrowotnych (Michael zapadł na bielactwo nabyte, Pete zaraził się gronkowcem). Jackson miał kłopoty z nosem, a Burns z ustami. Królowi Popu zarzucano, że zmienił kolor skóry, bo nie akceptował swojej rasy. Naturalnie, była to nieprawda. O Pecie krążą plotki, że poddał się korekcie płci, chociaż jest to wierutne kłamstwo (Burns nigdy nie deklarował, że czuje się “nią”. W autoprezentacji, przygotowanej na potrzeby “Big Brothera”, tłumaczył, że nie chce być niewiastą, tylko próbuje kobieco wyglądać. Pete, wbrew pozorom, nadal postrzega siebie jako mężczyznę). Michael był zmuszony chodzić w masce, a ten drugi ukrywa swoją zniszczoną facjatę pod grubą warstwą makijażu. Zadziwiająca zbieżność ludzkich losów.


Obraz Burnsa w polskich mediach

Postanowiłam sprawdzić, jak o wokaliście Dead or Alive pisze się obecnie w polskojęzycznych mediach internetowych. Przeprowadziłam małe badanie, polegające na analizie dwudziestu stosunkowo nowych (lata 2011-2012) artykułów ze wzmiankami o tym artyście. Okazało się, że siedemnaście tekstów przedstawiało celebrytę w świetle jego odpychającej powierzchowności, dwa mówiły o przekraczaniu przez niego norm genderowych, a jeden opisywał go jako “upadłą gwiazdę lat osiemdziesiątych”. Myślę, że nie wymaga to obszernego komentarza. Dla polskich mediów Pete Burns jest “dziwakiem”, “dziwadłem”, “oryginałem”, “żabą”, “straszydłem” “kreaturą”, “potworem”, “maszkarą”, “bestią”, “monstrum”, “przerysowaną eksgwiazdą”, “karykaturą człowieka”, “największym koszmarem chirurgii plastycznej” i “straszakiem dla niegrzecznych dzieci”. Wymienione epitety to autentyczne cytaty ze znalezionych przeze mnie artykułów. Dziennikarze robią z piosenkarza chodzącą sensację, lekceważą zaś jego liczne osiągnięcia i niemały talent wokalny. Obraz Burnsa w polskich mediach jest zdecydowanie negatywny. Czy to na pewno słuszne i sprawiedliwe?


Wydobyć muzykę z lamusa

Szkoda, że tak rzadko pisze się o tym człowieku jako o zapomnianej gwieździe sprzed dwudziestu lat, a o utworach DOA - jako o starych przebojach, które warto wydobyć z lamusa. Jak już napisałam, kawałki Dead or Alive są całkiem miłe dla ucha. Brzmią one znacznie lepiej od współczesnych hitów, które często są pozbawione chwytliwej melodii i zniewalającego rytmu. “You Spin Me Round (Like a Record)” to piosenka nad wyraz uzależniająca, którą dałoby się słuchać przez kilka godzin bez przerwy. “Something In My House”, “In Too Deep”, “My Heart Goes Bang”, “Brand New Lover”, “Lover Come Back To Me” i “Come Home (With Me Baby)” to również utwory udane i godne polecenia. Nie są to, oczywiście, arcydzieła, ale bez wątpienia mogą dostarczyć odbiorcy odrobinę rozrywki. Tak, tak - kawałki Dead or Alive są przeznaczone do tańca, a nie do różańca. Ciekawą sprawą jest to, że kiedy ich słuchałam, odnosiłam wrażenie, iż skądś już je znam. Być może słyszałam je kiedyś w radiu, telewizji lub na jakiejś imprezie masowej. Albo po prostu padłam ofiarą zjawiska deja entendu (z franc. już słyszane).


Człowiek-słoń XXI wieku

Zarówno w polskich, jak i w zagranicznych mediach opowiada się o karierze Petera Jozzeppiego Burnsa jak o czymś przeszłym, zakończonym, pogrzebanym. Jak o czymś, co było, minęło i nigdy nie wróci. Wokalista Dead or Alive nie ma już statusu megagwiazdy, jest raczej pokazywany jako cudak, na którym można sporo zarobić. Przepraszam za porównanie, ale przypomina mi się przypadek dziewiętnastowiecznego człowieka-słonia. Media i ich odbiorcy często naśmiewają się z przerażającej, wynaturzonej aparycji Burnsa. Moim zdaniem, jest to nieetyczne, zupełnie jak wyszydzanie osoby chorej. Pamiętajmy: Pete zaraził się gronkowcem, lekarze w pierwszej kolejności walczyli o uratowanie jego życia, a dopiero w drugiej o ocalenie jego urody. Poszkodowany cierpiał fizycznie i psychicznie, zapadł na depresję, chciał popełnić samobójstwo, wydał na leczenie “większość swoich życiowych oszczędności“ (źródło: angielskojęzyczna Wikipedia). Otrzymał od losu bardzo dużo, a potem to wszystko stracił niczym biblijny Hiob.


Dajmy mu już spokój!

To nie jest śmieszne, nawet w kontekście faktu, że artysta zaczął uczestniczyć w idiotycznych programach telewizyjnych. Inna kwestia, że całej tej tragedii można było zapobiec. Burns nie doświadczyłby tych wszystkich nieszczęść, gdyby był człowiekiem z głową na karku, a nie pustym narcyzem, rozpuszczonym megalomanem i lekkomyślnym karierowiczem. Mówi się, że za głupotę (w tym przypadku - próżność) trzeba płacić. Frontman DOA faktycznie poniósł za swoje postępowanie dotkliwą i odstraszającą karę. Tyle mu wystarczy, nie musimy mu dokładać przykrości. Nie patrzmy na to, jak on teraz wygląda i jak rozpaczliwie próbuje nam zasygnalizować swoje istnienie. Słuchajmy jego największych przebojów, oglądajmy stare teledyski, podziwiajmy piękne zdjęcia z lat osiemdziesiątych. Bo właśnie to, drodzy Państwo, jest najistotniejsze.


Natalia Julia Nowak,
19-23 listopada 2012 r.



PS. Refleksja po zakończeniu pisania: chyba nie ma nic gorszego od starych “dinozaurów”, które kiedyś były wielkimi gwiazdami, a teraz za wszelką cenę próbują odzyskać popularność. Ci ludzie są sfrustrowani, bo nadal mają wielkie ambicje, ale brakuje im tego, co w show-biznesie najważniejsze: młodości, urody, zdrowia i energii. Przedstawiciele starszego pokolenia często próbują przypodobać się młodzieży, co w wielu przypadkach daje żałosny/komiczny efekt (przykład: opisany w powyższym artykule Pete Burns).

niedziela, 4 listopada 2012

Oi! Oi! Oi! Street punk na kilku przykładach

Od szczegółu do ogółu

Niniejszy artykuł stanowi prezentację wymienionego w tytule zjawiska kulturalnego. Przedstawiam ten fenomen na przykładzie sześciu polskich grup muzycznych (The Gits, Ramzes & The Hooligans, BTM, All Bandits, Contra Boys i The Sandals). Mój tekst jest kontynuacją kilku wcześniejszych publikacji poświęconych mało znanym wykonawcom z Polski. Mam nadzieję, że z napisanych przeze mnie charakterystyk wyłania się wyraźny obraz analizowanego kierunku w muzyce rozrywkowej. W artykule starałam się spojrzeć na problem wielopłaszczyznowo oraz uwzględnić wszelkie istotne niuanse.

Jestem osobą o poglądach narodowo-lewicowych. Bliski jest mi patriotyzm, eurosceptycyzm i pozytywny nacjonalizm, odrzucam jednak rasizm, szowinizm, ksenofobię, homofobię, transfobię oraz nieuzasadnioną przemoc, zwłaszcza wymierzoną w ludzi niewinnych. Informuję, że NIE identyfikuję się ze wszystkimi treściami zawartymi w nagraniach badanych grup muzycznych (a szczególnie z przekonaniami BTM). Nie mam również na celu ich propagowania.



The Gits (Surowa Generacja)

Lubelski zespół rockowy, którego nie należy mylić z amerykańską formacją punkową noszącą identyczną nazwę. Polska grupa The Gits została założona w 1992 roku, ale wypada odnotować, że przez pierwsze sześć lat funkcjonowała jako Surowa Generacja. Kapela jest reprezentantką nurtu Oi! (pisownia z obowiązkowym wykrzyknikiem na końcu) zwanego również street punkiem, czyli punkiem ulicznym. Muzyka The Gits charakteryzuje się żywym, pogodnym, a jednocześnie drapieżnym i niegrzecznym brzmieniem. Tego typu klimaty są typowe dla Oi!, jednak trzeba przyznać, że twórczość TG pozytywnie się wyróżnia na tle innych polskich zespołów street punkowych. Z pewnością jest ona lepsza od nieskomplikowanego rzępolenia Baranków Bożych (prymitywnej, rasistowskiej formacji z Pomorza).

W tekstach piosenek The Gits można znaleźć elementy humorystyczne, satyryczne, a nawet autoironiczne (“Jeśli chcesz albo nie: brzydkie słowa, brudny dźwięk”). Tematyka utworów obraca się wokół szeroko pojętej codzienności miłośników Oi!. Podmiot liryczny często wspomina o specyficznym ubiorze, niestronieniu od alkoholu, zamiłowaniu do piłki nożnej oraz uczestnictwie w licznych bójkach i zadymach. Jest w tych kawałkach coś chuligańskiego, a zarazem staropolskiego i sarmackiego (“Za tradycję, wolność, historię, za orły, flagi biało-czerwone, bije się do ostatniej kropli krwi, a jak już pić, to pić do dna”). Z drugiej strony, grupa nie waha się opisywać biedy, bezrobocia, niepewności jutra i głębokiego niezadowolenia z panującej sytuacji gospodarczej.

Chociaż street punk uchodzi za nurt apolityczny, w twórczości The Gits wielokrotnie pojawiają się nawiązania do polityki, historii i różnorakich zjawisk społecznych. Światopogląd kapeli jest patriotyczny, antykomunistyczny, antykapitalistyczny i umiarkowanie antyklerykalny. Podmiot liryczny, występujący w piosenkach, wyśmiewa poprawność polityczną oraz krytykuje postulaty środowisk lewicowych. Wrażliwych słuchaczy mogą razić używane przez zespół homofobiczne wyzwiska (“pedały”, “zboczeńcy”, “cioty”, “pederasta“) oraz stwierdzenia typu “hipisi są zbyt głupi”. Nie wszystkim słuchaczom spodoba się także wspomniana wcześniej gloryfikacja przemocy. Cóż, The Gits to formacja związana z subkulturą skinheadowską i nawiązująca do zwyczajów peerelowskich gitowców. Jeśli ktoś chce słuchać tej grupy, to musi być przygotowany na odbiór kontrowersyjnych treści.


Ramzes & The Hooligans

Kolejna rockowa kapela, o której warto napisać w niniejszym artykule. Powstała około roku 1987 w śląskiej miejscowości Rydułtowy. Przez ponad dwadzieścia lat działalności zdołała wydać kilka płyt, w tym jedną nagraną razem ze szczecińskim zespołem The Analogs (współpracującym, co ciekawe, z ruchem Muzyka Przeciwko Rasizmowi). Jeśli wierzyć informacjom opublikowanym w serwisie Last FM, wokalista formacji mieszka obecnie w Niemczech i “pracuje jako operator dźwigu na złomowisku”. Emigracja frontmana nie jest dla grupy barierą nie do pokonania, o czym świadczy fakt, że kapela wydała w RFN krążek zatytułowany “We Are Back”. Na terenie Niemiec odbyło się także kilka koncertów omawianego zespołu. Jak widać, polscy artyści spod znaku Oi! potrafią sobie radzić nawet w bardzo trudnych sytuacjach.

W utworach Ramzesa i Hooliganów znajdziemy jeszcze więcej humoru, satyry i autoironii niż w kawałkach znanej nam już formacji The Gits. Piosenki - z reguły szybkie i brzmiące wesoło - odznaczają się błyskotliwymi, zaskakującymi, a przy tym prowokacyjnymi i obrazoburczymi tekstami. Mimo pozornego radykalizmu, przekaz grupy nie jest jednoznaczny. Podmiot liryczny zdecydowanie potępia zarówno komunizm, jak i socjalizm (“Komuniści“, “Grube świnie“). Jednocześnie wykazuje ogromne zainteresowanie proletariatem (“Robotnik”) i popiera ideę robotniczego zrywu (“Walka klas”). Utwory Ramzesa i Hooliganów zawierają krytykę multikulturalizmu i związanej z nim hipokryzji internacjonalistów (“Mówicie, że jesteśmy rasistami. Mówicie, że jesteśmy faszystami. To dlaczego nie dajecie swych córek Arabom, a synów nie żenicie z Murzynkami?”). Czasem w kawałkach kapeli pojawia się tematyka sportowa (“Ważny dzień”, “Naprzód 23 Rydułtowy”) i przestępcza (“Git”, “Kiosk”).

Co do wspomnianej wcześniej prowokacyjności, wypada zwrócić uwagę na piosenkę “Wielkanoc”. Podmiot liryczny wyśmiewa w niej przedświąteczną krzątaninę oraz przedstawia Chrystusa jako naiwnego, nierozsądnego, nadmiernie miłującego ludzkość człowieka. Dosyć szokujący jest też utwór “Arbeit Macht Frei”, w którym padają m.in. słowa “I choć wczoraj przy maszynie jeden stracił rękę, cała reszta dalej śpiewa wesołą piosenkę”. Trudno powiedzieć, czy ten kawałek jest satyrą na socjalizm, czy na kapitalizm. Inne śmiałe nagranie zespołu to “Pogrzeb”. Zaczyna się ono groteskową deklaracją “Zapraszam wszystkich na mój pogrzeb, to będzie bardzo wspaniała impreza”. Twórczość Ramzesa ma więcej wspólnego z punkiem niż z ruchem skinheadowskim. Sama formacja identyfikuje się jednak z obiema subkulturami (“Dla punków i skinów śpiewam dzisiaj”). Dziwne, niecodzienne, skłaniające do refleksji. Nie zaszkodzi poznać i przemyśleć.


BTM

Bardzo stara grupa muzyczna, prawdopodobnie pierwsza kapela skinheadowska, jaka pojawiła się w Kraju nad Wisłą. Narodziła się w latach osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, a obecnie ma status absolutnej klasyki i pozycji obowiązkowej dla wielbicieli gatunku. Piosenki BTM są niezwykle proste i rytmiczne, a ich nastrój i warstwa słowna mogą przywodzić na myśl film “Romper Stomper” Geoffreya Wrighta. W utworach zespołu często pojawiają się wzmianki o dumie narodowej, słowiańskiej sile, miłości do Ojczyzny i nienawiści do komunistów. Jest nawet kawałek, w którym podmiot liryczny domaga się od władz państwowych rozszerzenia swobód obywatelskich (“My chcemy mieć prawo wyboru, nie narzucajcie nam, jak mamy żyć“). Nagranie “Wojtek” wyraża zaś żal do Wojciecha Jaruzelskiego i zapowiada zemstę za stan wojenny (“Ty zrobiłeś z nas żebraków, my zrobimy z ciebie psa”).

Niestety, w twórczości opisywanej formacji zdarzają się również elementy rasistowskie i szowinistyczne, przybierające niekiedy formę nawoływania do przemocy. Elementy te mogą zniesmaczać/bulwersować nie tylko słuchaczy mających cudzoziemskie pochodzenie, ale także tych, którzy opowiadają się za bardziej humanitarnym modelem nacjonalizmu. Grupa BTM nie jest godna polecenia. Jej ksenofobiczne wybryki są niedopuszczalne, a melodie i teksty prezentują niski poziom artystyczny. Można jednak posłuchać tego zespołu ze względu na jego ogromne znaczenie dla pewnych środowisk. Niektórzy zainteresowani docenią piosenki BTM jako materiał badawczy, ujawniający poglądy i zwyczaje najstarszego pokolenia polskich skinów. Utwory omawianej formacji doskonale pokazują, jaka była niegdysiejsza społeczność skinheadowska (a przynajmniej jej część). Socjologowie mogliby wyciągnąć z tych kawałków wiele przydatnych wniosków.


All Bandits

Grupa z Dolnego Śląska (ściśle mówiąc: z Lubina) istniejąca od 1999 roku. Oferuje słuchaczom dynamiczne, mocno brzmiące kawałki, w których problematyka narodowo-patriotyczna miesza się z gloryfikacją street punkowego stylu życia. Wysławianie Polski i polskości występuje tutaj obok opisów ulicznych bijatyk i zachęt do spożywania napojów wyskokowych. Podmiot liryczny świetnie sobie radzi zarówno wtedy, gdy opowiada o chuligańskich ekscesach, jak i wtedy, gdy przypomina odbiorcom o polskich bohaterach narodowych. Czasem śpiewa o glanach, tatuażach i łysinie, a czasem o szacunku do rodzimych dziejów, symboli i tradycji. Stereotypowy, wręcz wzorowy skinhead.

Piosenki All Bandits dałoby się podzielić na te wesołe (przedstawiające łobuzerstwo jako beztroską zabawę) i na te poważne (dotykające problematyki historyczno-politycznej). Można odnieść wrażenie, że podmiot liryczny jest typem szlachetnego hultaja, który w razie potrzeby mógłby zaciągnąć się do wojska i oddać życie za Ojczyznę. Twórczość All Bandits bywa przerażająca, na przykład wtedy, gdy pojawiają się w niej opisy kryminalnego podziemia (“Są takie miejsca, gdzie gdy nadchodzi zmierzch, na polowanie rusza krwawych chłopców tłum. Tam ostrze noża nigdy nie chłodzi się, tam słońce nigdy nie wygląda zza chmur”). Fascynujące, ale tylko dla osób twardych i odważnych.


Contra Boys

Wrocławska kapela, przedstawicielka street punku, grająca od 2003 roku. Powstała z inicjatywy Adama Bartnikiewicza, wokalisty i kompozytora, który w latach 1990-2005 dowodził zespołem Konkwista88 (obecnie artysta tworzy muzykę i dźwięki do produkcji telewizyjnych Polsatu). Formacja, jak przystało na grupę spod sztandaru Oi!, nagrywa utwory łatwe w odbiorze i pełne młodzieńczej energii. Teksty mówią o życiu szarych obywateli, a nie o sprawach publicznych, bo - jak słyszymy w jednym z kawałków - podmiot liryczny “nienawidzi polityki”. W piosenkach często trafiają się zapewnienia o przywiązaniu do rodzinnych stron: miasta, dzielnicy, a nawet ulicy. Zdarzają się też opowieści o ponurych zaułkach i przestępczym półświatku (“Podziemne miasto”).

Z nagrań Contra Boys wyłania się obraz życia opartego na zasadzie “kobiety, wino i śpiew”, a właściwie “szlugi, wóda, gołe baby“. Utwory nierzadko mówią o upijaniu się i o przygodach przeżywanych w stanie upojenia alkoholowego (“Dla mnie byłaś piękna“). Bohater kawałków przekonuje, że każda okazja jest dobra do sięgnięcia po alkohol (“Flacha za flachą”). Grupa Contra Boys ma również na koncie piosenki kibicowskie, takie jak “PZPN”, “Motor gol”, “Od kołyski aż po grób” czy “Wszyscy spotkamy się na dworcu”. Przesłanie kapeli zostało zwięźle ujęte w utworze “Dzisiejszy dzień” (“To jest właśnie życia sens, swej młodości naprzód wyjść, nie poddawać bierny się. Trzeba wierzyć, że przed tobą jeszcze mnóstwo pięknych dni”). Nie jest ono ambitne, ale podnosi człowieka na duchu.


The Sandals

Zespół z Poznania powołany do życia w roku 2004. Mocno patriotyczny i rozmiłowany w krajowej (tudzież regionalnej) historii. W jego dorobku znajdziemy kawałki poświęcone takim wydarzeniom, jak poznański czerwiec czy powstanie wielkopolskie. Natkniemy się też na piosenki wychwalające uroki ojczystej ziemi (“Tu jest mój dom”) i wyrażające sentyment do rodzinnego miasta (“Poznań”). Niekiedy usłyszymy o sprawach typowych dla miłośników street punku, a więc o piwie, footballu, barach, imprezach, dziewczynach, bójkach, korzystaniu z życia i cieszeniu się teraźniejszością. Zostaniemy także uświadomieni, że “netowi chuligani” żyją “we śnie, w swoim cyberświecie” i “nigdy się nie dowiedzą, co to jest prawdziwe życie”.

Krytyka pracoholizmu, niechęć do wyścigu szczurów, podkreślanie wartości rodziny i przyjaciół, pogarda dla materializmu i konsumpcjonizmu - te treści również przypłyną do nas z utworów The Sandals. Czy prezentowana formacja nagrywa czasem własne interpretacje cudzych kawałków? Owszem, nagrywa. Poznańska grupa stworzyła cover piosenki “King Bruce Lee Karate Mistrz” wykonywanej w oryginale przez Franka Kimono, czyli Piotra Fronczewskiego. Sparafrazowała też utwór “Yellow And Blue” szwedzkiej kapeli Perkele. W wersji TS kawałek nosi tytuł “White & Red”. Innowacją, zastosowaną w owym coverze, jest fragment “Mazurka Dąbrowskiego” grany na gitarze elektrycznej. Piosenka “White & Red“, chociaż manifestująca polski patriotyzm, jest w pełni anglojęzyczna.


Ciekawostka na zakończenie

W połowie 2012 roku została wydana składanka “Polska gol vol. 2” przygotowana z okazji Mistrzostw Europy w piłce nożnej mężczyzn. Na CD znalazły się piosenki zespołów: Contra Boys, All Bandits, The Gits, The Junkers, The Sandals, Od Jutra, Skunx, I.V.C., Odsiecz, Dewastators, Choirak i Heroi oraz Bachor. Krążek, jak nietrudno się domyślić, ma charakter street punkowy. Oi! Oi! Oi!


Natalia Julia Nowak,
2-5 listopada 2012 r.

piątek, 19 października 2012

Rozróba wisi w powietrzu

Nie zwiastować, lecz zapobiegać

Tytuł niniejszego artykułu (“Rozróba wisi w powietrzu”) brzmi skrajnie pesymistycznie, żeby nie powiedzieć: kasandrycznie. Wbrew pozorom, nie piszę tego tekstu po to, aby przekonać Polaków o nieuchronności zadymy 11 listopada 2012 r., tylko po to, aby tej zadymie zapobiec. Wszyscy pamiętamy, co się wydarzyło w ubiegłym roku oraz dwa lata temu. Każdy z nas wie, do czego doprowadziła konfrontacja dwóch przeciwstawnych sił politycznych, które wyszły wówczas na ulice, by zaprezentować światu swoje wartości i przekonania.

Narodowa prawica, będąca matką Marszu Niepodległości, uczyniła listopadowe święto okazją do zamanifestowania uczuć patriotycznych. Postępowa lewica, skupiona wokół Porozumienia 11 Listopada, zorganizowała zaś blokadę MN. Zrobiła to nie tyle w celu potępienia patriotyzmu, ile dla wyrażenia sprzeciwu wobec działalności narodowych radykałów, tak licznie uczestniczących w warszawskim pochodzie. Marsz Niepodległości i jego blokada przywodziły na myśl dwie wrogie armie znajdujące się w tym samym miejscu i w tym samym czasie.


Szkody i krzywdy

Nikt nie był zaskoczony faktem, że podczas spotkania narodowych prawicowców z postępowymi lewicowcami obu stronom puszczały nerwy. Zaskakujący był za to ogrom szkód i krzywd, który stanowił materializację negatywnych emocji, towarzyszących skłóconym opcjom światopoglądowym. Wyzwiska i rękoczyny, wybuchy gniewu i okrzyki bólu - te dantejskie sceny sprawiały, że miasto Warsa i Sawy przypominało piekło na ziemi. W 2010 roku grupa lewicowców przebrała się za więźniów KL Auschwitz, żeby uświadomić Polakom, czym grozi szowinizm, rasizm, etnocentryzm i ksenofobia.

Prawicowcy poczuli się wówczas zranieni i zniesławieni, albowiem narodowcy również walczyli z hitlerowskim najeźdźcą i byli zamykani w obozach koncentracyjnych (Jan Mosdorf, ideolog Obozu Narodowo-Radykalnego “ABC”, trafił do lagru w Oświęcimiu. Został tam zamordowany, bo - wbrew zakazowi nazistów - pomagał jeńcom narodowości żydowskiej). W 2011 roku doszło do totalnej, ulicznej bitwy, której symbolem stało się nagranie video, przedstawiające podpalony wóz transmisyjny TVN-u. Dużo złego uczynili polscy kibole, a także działacze niemieckiej antify, których ktoś sprowadził do Polski jak Konrad Mazowiecki Krzyżaków.


Każdy inny, wszyscy Polacy

11. 11. 11. był dniem porażki narodowej. Zaprzeczeniem tego wszystkiego, co oznacza Święto Niepodległości, czyli najważniejszy dzień w polskim kalendarzu. 11 listopada, rocznica zmartwychwstania wolnej Rzeczypospolitej, to data radosna i optymistyczna. Omawiane święto istnieje po to, żeby Polacy mogli wspólnie wspominać sukces, który udało się osiągnąć w roku 1918. Odzyskanie niepodległości było dziełem osób o najrozmaitszych poglądach politycznych: od lewicowców (Józef Piłsudski, Ignacy Daszyński), przez centrowców (Wincenty Witos, Wojciech Korfanty), aż po prawicowców (Roman Dmowski, Władysław Grabski).

Na początku XX wieku Polacy, mimo różnic światopoglądowych i konfliktów personalnych, potrafili dążyć do wspólnego celu. Socjaliści szli ramię w ramię z narodowcami, ludowcy i chadecy kroczyli tą samą ścieżką. Wszyscy wiedzieli, że chociaż snują różne wizje państwa i społeczeństwa, to stanowią jedność - organizm narodowy, w którym pojedyncze komórki budują nierozerwalną całość. Każdy inny, wszyscy Polacy. Zróżnicowani, nierzadko rywalizujący ze sobą, ale połączeni biało-czerwoną nicią polskości. Czy nasz Naród jeszcze pamięta, że jest wielką rodziną, której należy się pokój i wewnętrzna harmonia?


Świecka wigilia

Święto Niepodległości powinno być dniem narodowego pojednania. Czymś w rodzaju świeckiej, patriotycznej wigilii, podczas której Polacy zapominają o podziałach oraz przebaczają sobie kłótnie i nieporozumienia, do których dochodziło przez ostatnie 12 miesięcy. Rocznica odzyskania wolności winna być czasem magicznym, w którym wszyscy mówią ludzkim głosem, a nie językiem nienawiści. Przedstawiciele różnych grup społecznych, związków wyznaniowych, partii politycznych i opcji światopoglądowych powinni zasiadać przy wspólnym (najlepiej okrągłym) stole, aby w pogodnej, świątecznej atmosferze rozmawiać o tym, co ich łączy i stawia pod jednym sztandarem.

Tego dnia winny gasnąć spory o Smoleńsk, o aborcję, o sztuczne zapłodnienia, o krzyż w sali sejmowej, o status ziemi śląskiej i o inne nierozstrzygnięte kwestie. Z polskiego słownika powinny znikać wyrazy takie, jak “faszyści”, “mohery”, “katole”, “oszołomy”, “pedały”, “zboczeńcy”, “komuchy” czy “lemingi“. Nikt nie powinien być wyśmiewany, dyskryminowany, demonizowany ani obrzucany bezpodstawnymi oskarżeniami. Każda jednostka winna otrzymywać życzliwość i dzielić się nią z innymi. Potrzebne jest skupienie wokół pozytywnych wartości, a nie zjednoczenie w obliczu wspólnego wroga, bo to ostatnie zawsze kończy się awanturami i rozłamami. 11 listopada byłby idealny, gdyby przebiegał w miłej atmosferze, dzięki której dałoby się mówić o święcie wszystkich Polaków.


Kochać i okazywać dobroć

“Wszystkich”, czyli wierzących i niewierzących, konserwatywnych i liberalnych, wolnorynkowych i etatystycznych, nacjonalistycznych i internacjonalistycznych, tradycjonalistycznych i reformistycznych, heteroseksualnych i homoseksualnych, aseksualnych i panseksualnych, cispłciowych i transpłciowych, proamerykańskich i prorosyjskich, militarystycznych i pacyfistycznych, spożywających mięso i praktykujących weganizm, zwalczających używki i palących marihuanę. Każdy Polak, niezależnie od jakichkolwiek czynników, powinien czuć, że Święto Niepodległości to właśnie jego dzień.

Korwiniści winni okazywać dobroć socjaldemokratom, feministki księżom, wyborcy Kaczyńskiego wyborcom Tuska, czytelnicy “Krytyki Politycznej” czytelnikom “Frondy”, wojujący ateiści ortodoksyjnym muzułmanom, narodowi radykałowie osobom LGBTQ, euroentuzjaści eurosceptykom, zwolennicy Rydzyka zwolennikom Michnika itd. 11 listopada każdy powinien sobie uzmysławiać, że jego przeciwnik ideologiczny to też Polak, a zatem rodzony brat, którego trzeba bezwarunkowo miłować (nawet, jeśli czasem jest irytujący lub postępuje w niezrozumiały sposób). W Święto Niepodległości powinno się słyszeć nie tylko “Kocham Cię, Polsko!”, ale także “Kocham Cię, Polaku!”. Bo Ojczyzna bez Narodu jest jak Naród bez Ojczyzny.


Polska dla (wszystkich) Polaków!

Rodacy, sprawa jest jasna: jeśli nie staniemy się zdrową wspólnotą, to poniesiemy klęskę. Każda grupa, dręczona wewnętrznymi niesnaskami i antagonizmami, ulega osłabieniu i zepsuciu. Mówię tu m.in. o grupie narodowej. To, co nas gubi, to zadufanie w sobie, przekonanie o posiadaniu “jedynej słusznej” wizji świata, lekceważenie drugiego człowieka i zamknięcie na jego spostrzeżenia, przemyślenia, pragnienia, potrzeby, pomysły. Myślimy wyłącznie o sobie, względnie o swojej partii lub organizacji. Brakuje nam myślenia narodowego, które - wykraczając poza egoizm i partykularyzm - obejmuje całą społeczność Polaków.

Musimy postrzegać siebie w kontekście Narodu, który składa się zarówno z ludzi podobnych do nas, jak i z osób będących naszymi przeciwieństwami. Powinniśmy się martwić nie tylko o to, co będzie z nami i naszą ferajną, ale również o to, co będzie z całą, wielomilionową zbiorowością Polaków. Ważne jest też to, żebyśmy się pozbyli nawyku zawłaszczania polskości, który jest podły i bezsensowny. Ojczyzna to dobro wspólne, a nie własność prywatna jakiejkolwiek osoby fizycznej lub prawnej. Polska jest dla wszystkich Polaków, nie zaś dla “krewnych i znajomych królika”.


Patriotyczna pobudka

Wszyscy członkowie Narodu Polskiego mają równe prawo do Polski. Ten Kraj jest - w jednakowym stopniu - własnością Przemka z ONR i lewicującego wegetarianina Łukasza. Sedewakantysta Jerzy, buddysta Cyryl, agrarysta Maciej i leseferysta Zbigniew są tak samo ważni jak paleolibertarianin Grzegorz, monarchista Bartosz, antyglobalista Andrzej i syndykalista Dariusz. Jesteśmy Narodem, zbiorem jednostek połączonych w całość, zachwycającą grafiką złożoną z milionów kolorowych pikseli. Obudźmy się, zmieńmy kurs, a możliwe, że w tym roku uda nam się uniknąć rozwałki z okazji Święta Niepodległości!


Natalia Julia Nowak
(Narodowa SocjalDemokracja)
16-19 października 2012 r.



PS. Przypomina mi się ostatnia scena filmu “Metropolis” Fritza Langa. Dwie skłócone klasy społeczne, Inteligenci (Umysł) i Robotnicy (Dłonie), zawierają rozejm. Pojednanie jest niespodziewanym, szczęśliwym zakończeniem wcześniejszej rewolucji. W ostatnim kadrze widzimy morał “Pośrednikiem między Umysłem a Dłońmi musi być Serce”. Słowa te można sparafrazować następująco: “Pośrednikiem między Lewicowcami a Narodowcami musi być Lewica Narodowa (Nar-SocDem)”.

środa, 3 października 2012

Daremne męczeństwo? Rozważania o "Lawie" Tadeusza Konwickiego

Artykuł napisany ze względu na zbliżającą się
trzecią rocznicę ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego
(10 października 2009 - 10 października 2012).
Połączenie eseju z recenzją filmu fabularnego
"Lawa. Opowieść o 'Dziadach' Adama Mickiewicza".
Natalia Julia Nowak



Iskra rzucona na serce

Film “Lawa” Tadeusza Konwickiego, będący swobodną adaptacją “Dziadów” Adama Mickiewicza, to prawdziwa iskra, która - rzucona na patriotyczne serce - roznieca ożywczy ogień i przywraca czucie skamieniałemu duchowi. Fabuły dzieła streszczać nie trzeba, albowiem “Dziady” są cyklem doskonale znanym i dokładnie omawianym w polskich szkołach. W niniejszym tekście skupię się więc na swoich subiektywnych wrażeniach, tym bardziej, że to emocje są w tej produkcji najważniejsze (a aktorzy, biegli w swoim fachu, potrafią przedstawiać uczucia w sposób wiarygodny i przekonujący). Postaram się pokazać, jak bardzo przemówił do mnie film, w którym abstrakcyjne byty z książek stają się postaciami z krwi i kości. Później podzielę się z Czytelnikami moimi przemyśleniami wysnutymi pod wpływem obejrzanej ekranizacji “Dziadów”.


Tertium non datur

“Lawa” - podobnie jak same “Dziady” i większość utworów romantycznych - nie jest do rozumienia, tylko do czucia i przeżywania w głębi duszy. Jeśli między człowiekiem a dziełem może powstać taka więź, jak między dwiema istotami ludzkimi, to w tym przypadku będzie ona niezbędna do pełnego odbioru przesłania. Mówiąc prostym językiem: albo się odczuje ten przekaz jako coś zbieżnego z własnym sposobem myślenia, albo będzie się patrzeć na film jak wół na malowane wrota. Tertium non datur - trzeciego wyjścia nie ma. “Lawa” jest cudowna, oryginalna i inspirująca. Ekipa filmowa wykonała swoje zadanie po mistrzowsku, co ma tym większe znaczenie, że doniosłą treść można łatwo zbezcześcić niedoskonałością formy. Słowo stało się ciałem, urok romantycznego dzieła wyszedł na światło dzienne, wyobrażenie poety przekształciło się w coś wyraźnego i namacalnego.


Płacz i zgrzytanie zębów

Podczas seansu “Lawy” doświadczałam wielu zróżnicowanych uczuć. Zdarzało się nawet, że miałam łzy w oczach. Chciało mi się płakać, kiedy oglądałam scenę, w której Jan Sobolewski opowiada o patriotach skazanych na Sybir: umęczonych, pohańbionych, a przy tym dumnych i pełnych wewnętrznej siły. Złościłam się, słuchając przedstawicieli salonu warszawskiego, wyrażających swój pogardliwy stosunek do Polski i Polaków. Nie mówmy jednak o emocjach negatywnych. Skoncentrujmy się na tym, co piękne i pozytywne. W “Lawie” urzekło mnie wiele szczegółów i niekonwencjonalnych rozwiązań zastosowanych przez reżysera. Chociażby to, że w rolę Gustawa-Konrada, będącego postacią szalenie skomplikowaną, wcielają się dwaj aktorzy. Artur Żmijewski odtwarza jasną, ludzką, ziemską stronę bohatera, a Gustaw Holoubek - ciemną, demoniczną, pozagrobową.


Niepospolitość - pierwsza klasa!

Aktor pierwszy gra Gustawa-kochanka i Konrada-więźnia. Aktor drugi gra Gustawa-upiora i Konrada-bluźniercę. W niektórych scenach, na przykład w wizji kibitek pędzących na Północ, Żmijewski i Holoubek występują na przemian. Ale to jeszcze nie koniec nowatorskich pomysłów i artystycznych prowokacji. W filmie “Lawa” Belzebub okazuje się staropolskim magnatem, Guślarz - kobietą używającą męskiego rodzaju gramatycznego, a Anioł Stróż - niewiastą z częściowo odsłoniętą piersią, lecz bez skrzydeł na barkach. Gustaw-kochanek, ukazywany w retrospekcji, bardziej interesuje się niewinną, delikatną, odzianą na biało Marylą niż trzema nagimi, pluskającymi się w wodzie pannami. Obrzęd Dziadów odbywa się na świeżym powietrzu, kruki krzyczą donośnymi, męskimi głosami, a duch Dziewczyny trzyma w rękach bukiet uschniętych kwiatów. Ciekawe, niezwykłe i skłaniające do refleksji. Wyjątkowość spojrzenia na dramaty Wieszcza robi ogromne wrażenie.


Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość

Najważniejszą innowacją, wykorzystaną przez Konwickiego w “Lawie”, jest zestawienie dziewiętnastowiecznej fabuły z obrazami współczesnego społeczeństwa i fragmentami autentycznych nagrań związanych z historią XX wieku (druga wojna światowa, PRL). Twórca filmu akcentuje w ten sposób dwie rzeczy: uniwersalizm Mickiewiczowskiej filozofii oraz analogię między walką z zaborcami a walką z ustrojem komunistycznym. Jest to zrozumiałe w kontekście faktu, że “Dziady” miały olbrzymie znaczenie dla opozycji demokratycznej, zwłaszcza w burzliwym roku 1968. Nie zapominajmy również o tym, że “Lawa” powstała w roku 1989, kiedy to system autorytarny był świeżym trupem, a obywatele spoglądali w przyszłość z nadzieją i ufnością. Bardzo to piękne, ale… czy historia opowiedziana w “Dziadach” wkrótce się nie powtórzy? Czy już niedługo nie stanie się ona naszym “tu i teraz”? Czy demony przeszłości nie powrócą, aby dręczyć nas tak, jak przed dwoma wiekami?


Likwidacja i depolonizacja

Przecież niepodległość Polski jest coraz mocniej ograniczana przez rozmaite instytucje ponadnarodowe. Politycy nie próbują już ukrywać, że ich celem jest stworzenie Imperium Europejskiego leżącego na gruzach niegdysiejszych państw narodowych. Skąd wiadomo, że lada dzień Polska nie zniknie z mapy Europy, a Naród Polski nie będzie brutalnie wynaradawiany? Pan Janusz Palikot, człowiek posiadający władzę i pieniądze, powiedział niedawno “Jestem za likwidacją wszystkich państw europejskich po to, żeby powstało jedno państwo europejskie, a nie oddzielne byty jak Niemcy, Francja, Polska” (źródło: Onet.pl). Kilka miesięcy wcześniej stwierdził “Przyszedł czas, by powiedzieć Polakom, że muszą się wyrzec swojej polskości” (źródło: Wprost.pl). Co by było, gdyby jego wizja wypełniła się w stu procentach? Przypuszczam, że niektórzy z nas doświadczyliby uczucia deja-vu.


Ocalić własne “ja”

Dwieście lat temu prześladowano, katowano i zabijano ludzi tylko dlatego, że chcieli zachować swoją tożsamość narodową. Jedyną winą ówczesnych męczenników było to, że pragnęli nazywać się Polakami, mówić w ojczystym języku, posiadać własny kraj oraz samodzielnie decydować o swoim losie. Ponosili dotkliwe kary za to, że dążyli do bycia sobą, czyli przedstawicielami Narodu Polskiego. Nieustannie dowiadywali się, że nie mogą być Polakami, że muszą przeistoczyć się w Rosjan/Niemców, że dziedzictwo ich przodków i sama Rzeczpospolita nie mają racji bytu. A oni chcieli po prostu istnieć i mieć “własny kąt“ w Europie. Czy to zbrodnia? Co w tym złego, że ktoś pragnie ocalić własne “ja”? Co w tym złego, że ktoś marzy o wolności, godności i właściwym traktowaniu? Co w tym złego, że ktoś chce, aby jego wspólnota narodowa miała własne państwo?


Daremne męczeństwo

Martwi mnie, że we współczesnych czasach prawie nikt nie docenia odważnych, upartych, nonkonformistycznych ludzi, którzy walczyli o nasze prawo do bycia Polakami. Czasem myślę, że krew i łzy dawnych działaczy narodowowyzwoleńczych poszły na marne. Oni byli bici, więzieni, zastraszani, pozbawiani życia, ale wierzyli, że przyszłe pokolenia docenią ich trud i poświęcenie. Dzisiejsi Polacy korzystają z przywilejów, które wywalczyli dla nich tamci bohaterowie. Mówią po polsku i nie muszą się obawiać szykan za eksponowanie symboli narodowych. Mimo to, pogarda dla Polski, polskości i suwerenności jest czymś powszechnym. Mało kto przejmuje się zacytowanymi wcześniej deklaracjami pana Palikota. Swoją drogą, dobrze, że ten jegomość jest posłem, a nie senatorem, bo miałabym makabryczne skojarzenia. Szczęście w nieszczęściu, podarunek na otarcie łez.


Wiem, co czuł Gustaw-Konrad!

Często odnoszę wrażenie, że otaczają mnie reprezentanci salonu warszawskiego: osoby zapatrzone w Europę Zachodnią, gardzące patriotyzmem, wyśmiewające ojczystą kulturę, skoncentrowane na pustej rozrywce, skłonne do współpracy z siłami ograniczającymi niezależność Rzeczypospolitej Polskiej. Mam wiele wspólnego z Gustawem-Konradem, albowiem cierpię, patrząc na powolne konanie mojej Ojczyzny. Przeżywam politykę jak coś osobistego, złoszczę się na dygnitarzy odpowiedzialnych za obecny stan rzeczy, nienawidzę własnej bezsilności oraz snuję niemożliwe do realizacji plany. Kocham Polskę ślepo, zawzięcie i bezgranicznie, wręcz fanatycznie. Gdybym mogła, podarowałabym jej wolność, potęgę, dobrobyt i nowoczesny ład. Problem w tym, że jestem zupełnie bezradna. Mogę tylko tworzyć pełne wściekłości utwory… jak mój ulubieniec, Gustaw-Konrad.


Czy to na pewno lawa?

“Lawa” Tadeusza Konwickiego wzbudziła we mnie zachwyt, ale także smutek, ponieważ przypomniała mi, że “wolność nie jest dana raz na zawsze”. A Unia Europejska już teraz jest federacją, jednak nie do końca oficjalnie (potwierdza to Minister Spraw Zagranicznych, Radosław Sikorski). Brukselscy politycy, mówiąc o Stanach Zjednoczonych Europy, mają na myśli formalne, jawne i uroczyste ogłoszenie UE państwem federacyjnym. Unia nabrała cech federacji na mocy Traktatu Lizbońskiego, który został uchwalony 13 grudnia 2007 roku, a wszedł w życie 1 grudnia 2009. W Polsce ratyfikacja TL miała miejsce 10 października 2009 r. Zważywszy na to, że tylko garstka Polaków była wówczas zbulwersowana, stwierdzam, iż słynne słowa “nasz Naród jest jak lawa” uległy dezaktualizacji. Dzisiejsi Polacy nie mają tak gorących serc jak ci z pierwszej połowy XIX wieku. Zaiste, Adam Mickiewicz w grobie się przewraca! A Gustaw-Konrad ponownie wyzywa Boga na pojedynek!


Natalia Julia Nowak,
1-3 października 2012 r.


wtorek, 25 września 2012

Nieodkryte perły muzycznych mórz

Od Autorki
Zapraszam Czytelników do lektury mojego najnowszego artykułu, poświęconego mało znanym, ale godnym uwagi wykonawcom muzycznym. Niniejszy tekst jest następcą moich niedawnych publikacji “Usłyszeć głos patriotów”, “Zespół Irydion. Pokochasz go czy znienawidzisz?”, “Muzyka narodowa od prawa do lewa”, “Nie znałeś? Poznaj! Ciekawe polskie zespoły” i “Muzyczne oblicza słowiańskości i patriotyzmu”. Składają się na niego prezentacje dziesięciu zespołów i jednego solisty. Charakteryzowane przeze mnie formacje to Ludola, GreenWood, Black Velvet Band, Shannon, Piorun, Światogor, Krępulec, Hefeystos, Strefa Mocnych Wiatrów i Fall. Opisywany solista to Dawid Hallmann (będący także przedstawicielem innych dziedzin sztuki). Pozdrawiam i liczę na pozytywny odbiór mojego tekstu!


Ludola

Neofolkowy zespół muzyczny, który powinien się spodobać amatorom piosenek żołnierskich i miłośnikom patriotycznej poezji śpiewanej. Tworzy spokojne, zazwyczaj poważne kawałki, w których główną rolę odgrywa gitara akustyczna. Teksty utworów traktują o takich sprawach, jak wojna, powstańcze życie, przywiązanie do ojczystej ziemi czy szacunek do poległych żołnierzy. Muzyka grupy nierzadko stanowi ilustrację do wierszy dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych polskich poetów: Marii Konopnickiej, Teofila Lenartowicza, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Twórcy projektu przedstawiają się publiczności jako “ułani z fantazją i wiejskie dziewoje”. Posługując się nazwą Ludola, nawiązują zaś do niemego kowala z dramatu Stanisława Szukalskiego.

Jedną z najlepszych piosenek, nagranych przez uczestników przedsięwzięcia, jest “Dusza Powstańca” (trzeba przyznać, że jej melodia przypomina numer “Honor Legionisty” Horytnicy!). Znakomicie brzmi również kawałek “Gdy Janeczek z wojenki wróci”, który na oficjalnej stronie formacji został zdefiniowany jako “ułańska wersja znanego amerykańskiego utworu, będącego amerykańską wersją znanego irlandzkiego utworu”. Innymi piosenkami, godnymi posłuchania, są “Na Lipę Słowiańską” i “Elegia… (O Chłopcu Polskim)”. Jak nietrudno się domyślić, zawierają one teksty wspomnianych wcześniej autorów - Lenartowicza i Baczyńskiego. Ludola to idealna propozycja dla tych melomanów, którym bliski jest nie tylko podziw dla bohaterskich wojaków, ale także sentyment do słowiańskości. Wypada znać. Nie wypada lekceważyć.


GreenWood

Wolińska kapela, grająca muzykę inspirowaną celtyckim, a właściwie irlandzkim folklorem. Według polskojęzycznej Wikipedii, nazwa zespołu (Zielony Las) nawiązuje do wyspy Wolin, ponieważ dawni Słowianie używali wyrazu “wola” w odniesieniu do lasu. Wymieszanie motywów celtyckich ze słowiańskimi jest widoczne również w tekstach utworów. GreenWood nie waha się bowiem łączyć cudzoziemskich rytmów ze słowami poświęconymi rodzimej historii (“Kołysanka Piastowska”) i mitologii (“Legenda o Smoku Wawelskim”). Czasem grupa inspiruje się twórczością angielskiego pisarza Johna Ronalda Reuela Tolkiena (“Pieśń o Nimrodel” to hymn na cześć żeńskiego elfa z “Władcy Pierścieni”).

Formacja, założona w 2003 roku, doczekała się licznych i znaczących sukcesów: od pozytywnego komentarza na antenie radiowej Trójki, przez występy poza granicami Polski, aż po publikację “Ballady o Czarnej Śmierci” w pewnym gimnazjalnym podręczniku. GreenWood to niewątpliwie utalentowana kapela, którą powinni się zainteresować osłuchani wielbiciele folkowych brzmień. Ale nie tylko oni. Zespół, o którym mowa, może się spodobać wszystkim fanom melodyjnej muzyki. Piosenki Zielonego Lasu są lekkie, pogodne i znakomicie skomponowane, zatem mają szansę podbić serca słuchaczy o wysublimowanych gustach. Czy Czytelnicy niniejszego artykułu znajdą się w ich gronie? Pożyjemy, zobaczymy!


Black Velvet Band

Kolejna, po GreenWood, polska grupa rozmiłowana w klimatach celtyckich. Tej lubelskiej formacji, funkcjonującej od 2008 roku, nie należy mylić z nowozelandzką kapelą The Black Velvet Band, która również sięga po tradycyjne celtyckie dźwięki. Marcin, muzyk zespołu BVB, zapewnia, że nazwa jego grupy pochodzi od starej irlandzkiej pieśni “The Black Velvet Band” (źródło: wywiad opublikowany w portalu internetowym FolkMetal.pl). BVB nagrywa kawałki cięższe i mniej optymistyczne od tych, które tworzy opisany w poprzednich akapitach Zielony Las.

Utwory formacji są melancholijne (w warstwie muzycznej) i refleksyjne (w warstwie tekstowej). Bardzo reprezentatywnymi dziełami kapeli są piosenki zatytułowane “Ze Śmiercią w Kości Gram” i “Jeszcze Raz”. Udowadniają one, że twórczość Black Velvet Band słusznie bywa nazywana “heavy folkiem”. Warto kiedyś usiąść i wsłuchać się w muzykę tego fascynującego lubelskiego zespołu. Czas, poświęcony na poznawanie jego nagrań, z pewnością nie będzie czasem straconym.


Shannon

Grupa z Olsztyna, która - podobnie jak GreenWood i BVB - wykonuje kawałki wzorowane na ludowych rytmach Celtów. W utworach Shannona nierzadko można usłyszeć poezję Roberta Burnsa, osiemnastowiecznego poety, jednego z najwybitniejszych twórców szkockich. Formacja ma na koncie wiele płyt, przy czym jedna z nich stanowi ścieżkę dźwiękową do filmu fabularnego “1409. Afera na zamku Bartenstein”. Ów film to absurdalna komedia historyczna w reżyserii Rafała Buksa i Pawła Czarzastego. Shannon nagrał także własną interpretację znanej szkockiej piosenki o weselu Mhairi/Mairi/Marie.

Na przełomie 2004 i 2005 roku kapela nawiązała bliską współpracę z Ryczącymi Dwudziestkami, czyli bytomskim zespołem wyspecjalizowanym w wykonywaniu szant. Owocem tego mariażu był projekt artystyczny o wdzięcznej nazwie Ryczące Shannon. Zaprzyjaźnione grupy wydały wspólny singiel zatytułowany “Ryczące Shannon Project”. Niestety, od tej pory przedsięwzięcie wydaje się stać w miejscu. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek zostanie ono reaktywowane. Bardziej świetlaną przyszłość można wywróżyć samemu Shannonowi, który od 2012 roku pragnie być formacją czysto folkową.


Piorun

Grupa spod znaku neofolku i ambientu. Obecnie działa w Gdańsku, chociaż wcześniej była związana z Chełmem. Utwory tej słowiańsko-pogańskiej formacji brzmią głęboko, metafizycznie, a czasem również monumentalnie i uroczyście. Dużo w nich melorecytacji oraz efektów specjalnych pobudzających człowieczą wyobraźnię. Niekiedy pojawiają się głośne okrzyki typu “Sława!”. Kapela chętnie korzysta z tradycyjnych instrumentów, które upodabniają jej muzykę do autentycznych pieśni ludowych.

Jedynym długogrającym albumem zespołu jest krążek “Stajemy Jak Ojce” z roku 2004. Oprócz niego, grupa zdołała wydać dwie EP-ki (“Wicher w Okowach Nocy”, “Goreją Wici Wojenne”) i płytę nagraną wspólnie ze Starą Pieśnią (“Z Pieśnią na Ustach… Z Mieczem W Dłoni!”). Godnymi wyróżnienia utworami Pioruna są kawałki “Nam Ojczyzny Nie Wydrzecie”, “Biały Rumak Bożyca” i “Do Boju!”. Ciekawie brzmi także “Nadbużański Świt” przywodzący na myśl jakieś radosne, pogańskie święto. Można posłuchać.


Światogor

Rodzimowiercza kapela z Koszalina istniejąca od 2003 roku. Komponowane przez nią piosenki mają charakter black/pagan metalowy, ale zawierają również elementy folkowe i różnego rodzaju urozmaicenia (tętent końskich kopyt, odgłosy bitwy, śpiew ptaków). Z autoprezentacji, opublikowanej na oficjalnej stronie zespołu, wynika, że Światogor nie zalicza się do grup szczęśliwych. Formację od samego początku prześladował pech. Nieudany debiut, utrata sali prób, problemy finansowe, brak czasu, liczne zmiany personalne, trudności ze znalezieniem wydawcy - oto kłopoty, z którymi musiała się borykać kapela. Obecnie Światogor jest zespołem mało znanym, ale posiadającym wierne grono wielbicieli. Miejmy nadzieję, że jego zła passa wkrótce się skończy i że najlepsze dopiero przed nim.


Krępulec

Grupa, której utwory noszą znamiona neofolku, martial industrialu, postindustrialu, muzyki eksperymentalnej i mrocznego ambientu. Dobra propozycja dla ludzi, którzy słuchają takich wykonawców, jak Von Thronstahl, Triarii, a nawet Death in June i NON (Boyd Rice). Dzieła z repertuaru Krępulca są ponure, surowe, hipnotyzujące, monotonne i zdolne do wprawiania odbiorców w specyficzny nastrój. Bardzo rzadko trafiają się utwory mocne, dynamiczne i energetyzujące. Muzyka formacji często jest łączona z fragmentami starych przemówień albo z tradycyjnymi pieśniami wojskowymi. Świetnym nagraniem Krępulca jest niewesoły, spokojny, wprowadzający w trans “Pogrzeb w PRL-u”. Dominuje w nim gitara akustyczna, do której czasem przyłącza się akordeon. Wspaniała kapela, ale nie na każde ucho. Projekt przeznaczony dla osób twardych, lecz niestroniących od filozofowania.


Hefeystos

Zadziwiający, niebanalny i nowatorski zespół, który działał w latach 1994-2000. Twórca romantycznych, emocjonalnych, chwytających za serce kawałków, stanowiących wymieszanie rocka awangardowego z różnymi odmianami metalu (pagan, black, gothic). Ci, którzy lubią liryczne teksty o uczuciach, patetyczną melorecytację, wzruszającą wokalizę, rzewne melodie, tragizm, teatralność i podniosłość, powinni się zapoznać z dokonaniami tej grupy. Reprezentanci subkultury gotyckiej z pewnością docenią mroczną, melodramatyczną, miłosną piosenkę “Głos z Ogrodów Niwy”, którą można postawić w jednym szeregu z “A Rose For The Dead” Theatre of Tragedy. Fani Lacrimosy i Dreams of Sanity zauważą, że w utworze “W Krainie Drzew” wokalista śpiewa niemal tak jak Tilo Wolff w końcówce “The Phantom of the Opera”. Mistrzostwo Polski! Kto nie słuchał, powinien żałować!


Strefa Mocnych Wiatrów

Warszawska formacja wykonująca nietypowy gatunek muzyczny, jakim jest maritime (morski, marynistyczny) rock. Powstała w roku 2004, ale pierwsze CD opublikowała dopiero w 2007. Teksty piosenek, granych przez Strefę, mówią o żeglarzach, o rybakach, o wikingach, o morskich bitwach, o przygodach Robinsona Crusoe etc. Utwory zespołu zawierają liczne nawiązania do mitologii nordyckiej, jednak częściej pojawiają się w nich treści chrześcijańskie w postaci odwołań do Boga, krzyża i modlitwy. Strefa Mocnych Wiatrów to grupa w pełni profesjonalna, gdyż na jej czele stoi doświadczony artysta i mecenas sztuki Dariusz “Grzywa” Wołosewicz. Twórczość SMW ma charakter rozrywkowy, jednak trzeba przyznać, że jest ona dojrzała i przemyślana. Kawałki nie są ostre ani ciężkie, zatem nadawałyby się do emisji radiowej. Krótko mówiąc: kawał porządnej muzyki!


Fall

Bardzo dobra formacja założona w 2008 roku w Olsztynie. Najczęściej jest szufladkowana jako kapela grająca depressive black metal i doom metal, chociaż na jej oficjalnym profilu w serwisie Myspace widnieje opis “Ambient/Down-tempo/Metal”. Nazwa zespołu, pochodząca z języka angielskiego, może oznaczać spadanie, opadanie, wpadanie, ale także jesień (w angielszczyźnie amerykańskiej). Długie, powolne, przytłaczające piosenki przypadną do gustu ludziom, szukającym grobowych brzmień, w których można topić smutki i niepokoje. Nie jest to jednak lek na chwilową chandrę, tylko na dotkliwą, wszechogarniającą, przedłużającą się melancholię. W tej dołującej muzyce da się wyczuć bezsilność, rezygnację, wypalenie i utratę nadziei. Osoby, które stosunkowo niedawno pokonały depresję, powinny trzymać się od niej z daleka. Po co? Żeby uniknąć nawrotu tej strasznej choroby.


Dawid Hallmann

Antykomunistyczny bard nazywający siebie m.in. “muzykiem neofolkowym“, “sługą kontrrewolucji“, “zwolennikiem krajowców wileńskich” i “pokornym uczniem Mistrza Herberta”. Jest również autorem wierszy, twórcą filmów, rzeźbiarzem, grafikiem i uczestnikiem projektu artystycznego TMA. Nagrywa poważne, akustyczne pieśni, w których dominują tematy związane z historią Polski i Europy Środkowo-Wschodniej. W jego repertuarze znajdziemy utwory o powstaniu warszawskim, zbrodni katyńskiej, martyrologii Żołnierzy Wyklętych, wojnie polsko-bolszewickiej i innych istotnych wydarzeniach. Dzieła Dawida Hallmanna to zdecydowanie propozycja dla ludzi dorosłych: dojrzałych emocjonalnie, doświadczonych życiowo, posiadających odpowiednią wiedzę i rozumiejących problematykę polityczną. Twórczość mądra, ambitna i godna szacunku. Czapki z głów!


Natalia Julia Nowak,
20-25 września 2012 r.


czwartek, 13 września 2012

Muzyczne oblicza słowiańskości i patriotyzmu

Tytułem wstępu
Mam zaszczyt zaprezentować Czytelnikom kolejną porcję interesujących, ale mało znanych zespołów muzycznych. Tym razem koncentruję się na formacjach manifestujących sentyment do słowiańskości, polskości albo obu tych składników narodowego “ja”. Przedstawiam grupy folk metalowe, rodzimowiercze, chrześcijańskie, panslawistyczne, patriotyczne i nacjonalistyczne. Pokazuję Odbiorcom, że do słowiańskości i polskości można podchodzić na wiele sposobów.

Mój artykuł zawiera charakterystyki dwunastu niezwykłych kapel. Chodzi o zespoły: Radogost, Nów, Pospolite Ruszenie, Leśne Licho, Slavland, Zadruga/NaRa, Blizborz, Szwadron 97, Szczerbiec, Kresowiec, Sarmatia i Prawe Skrzydło. Jeśli uznamy, że Zadruga i NaRa to dwie zupełnie różne formacje, to opisanych grup będzie aż trzynaście. Czytelnikom niniejszego tekstu mogą się także spodobać moje wcześniejsze publikacje “Muzyka narodowa od prawa do lewa” i “Nie znałeś? Poznaj! Ciekawe polskie zespoły”.

W tej pierwszej znajdują się opisy Legionu, Twierdzy, Bastionu, Fortecy, Zjednoczonego Ursynowa, LBB, Klasy Pracującej, Robotniczego Frontu i Sztormu 68. W tej drugiej można znaleźć charakterystyki m.in. Percivala Schuttenbacha, Jaru i Żywiołaka (trzech kapel odwołujących się do pogaństwa i ludowości). Korzystając z okazji, przypomnę też o moich artykułach poświęconych Horytnicy (“Usłyszeć głos patriotów”) i Irydionowi (“Zespół Irydion. Pokochasz go czy znienawidzisz?”). Na pewno warto poświęcić trochę czasu na ich lekturę.


Radogost

Jeden z najważniejszych i najlepiej grających polskich zespołów folk metalowych. Został założony w 2006 roku na Śląsku Cieszyńskim (a ściślej: w Ustroniu). Jego twórczość to głównie dynamiczne, gitarowe kawałki, choć trafiają się również utwory spokojne i nastrojowe. Formacja, jak nietrudno się domyślić, łączy nowoczesne brzmienia z dźwiękami ludowych instrumentów. Męski wokal, słyszalny w piosenkach Radogosta, to przeważnie mroczny growl. Głos żeński, odzywający się nieco rzadziej, przybiera zaś formę wokalizy lub białego śpiewu. Czasem w nagraniach Radogosta pojawia się przejmująca melorecytacja. Przykładem takiego mówionego dzieła są “Utracone Marzenia”.

Kapela doczekała się profesjonalnego teledysku wyprodukowanego przez TVP Katowice (“Pieśń o Rycerzach z Czantorii“ - 2008 rok). Wielokrotnie występowała razem z ekipą realizującą projekty Percival i Percival Schuttenbach. Jej największym sukcesem jest jednak współpraca z rosyjską Arkoną, czyli światowej sławy zespołem folk/pagan metalowym. Radogost ma na koncie trzy płyty długogrające (“Dwa Hektary Żywego Lasu”, “W Cieniu Wielkiego Dębu”, “Dark Side of the Forest“) i jedną EP-kę (“To Nie Był Wilk”). Formacja, widocznie niekomercyjna, udostępnia część swojej twórczości w Internecie. Warto korzystać z dobrodziejstwa legalnych empetrójek, za które wcale nie trzeba płacić.


Nów

Grupa tworząca ambitną, melodyjną, emocjonalną muzykę na wysokim poziomie artystycznym. Wykonywane przez nią utwory są świetnie skomponowane i nierzadko melancholijne. Ciężkie, dramatyczne, wypełnione uczuciami brzmienia mieszają się tutaj z poruszającym śpiewem dwojga wokalistów: Trivialisa i Odyleny. Mężczyzna używa czystego, dźwięcznego, tradycyjnego głosu albo ostrego, niskiego, zachrypniętego growlu. Wokal kobiety jest wysoki, słodki, delikatny, a przy tym jasny, cienki i operowy. Do tego dochodzą zgrabnie napisane, niemalże poetyckie teksty piosenek.

Jednym z najpiękniejszych kawałków zespołu jest “Sprzymierzenie” rozpoczynające się patetycznymi, pełnymi bólu i rozpaczy dźwiękami. Godną uwagi propozycją jest też “Piastun” - pieśń, w której nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie. Nów to formacja, którą po prostu trzeba poznać. Pozycja obowiązkowa dla miłośników romantycznego, katastroficznego, teatralnego metalu. Amatorzy gotyku i gatunków pokrewnych z pewnością znajdą tu coś dla siebie. Nie będzie im przeszkadzał fakt, że Nów to grupa z zupełnie innego podwórka muzycznego. Urzeknie ich rzewność, podniosłość i liryczność tego repertuaru.


Pospolite Ruszenie

Zespół realizujący dosyć nietypową koncepcję twórczą. Na pierwszy rzut oka, sprawia on wrażenie kolejnej rodzimowierczej formacji zafascynowanej słowiańskim folklorem i wczesnośredniowiecznym życiem. W rzeczywistości, jest to grupa stuprocentowo chrześcijańska, otwarcie odwołująca się do postaci Jezusa Chrystusa. Link do oficjalnej strony kapeli znajduje się w ekumenicznym portalu KDM - Klub Dobrej Muzyki. Pospolite Ruszenie nagrywa własne interpretacje utworów sprzed wielu wieków. Korzysta m.in. z melodii Mikołaja Gomółki i psałterza Jana Kochanowskiego. Projekt był komentowany w audycji Wojciecha Ossowskiego na antenie Programu III Polskiego Radia. I słusznie, bo tego typu zespoły mogą być ciekawe nie tylko dla publiczności spod znaku krzyża/ryby/baranka.


Leśne Licho

Formacja, która powstała w roku 2007. Oferuje słuchaczom tajemniczą, klimatyczną muzykę i intrygujące, baśniowe teksty. Witryna internetowa grupy podaje, że Leśne Licho inspiruje się folklorem słowiańskim, irlandzkim i skandynawskim. Kapela tworzy piosenki pełne magii, niesamowitości i… kobiecości. Specyficznym brzmieniom ludowo-metalowym towarzyszy wdzięczny wokal niejakiej Aminae. Do najbardziej interesujących kawałków Leśnego Licha należą “Topielica” i “Pani Jeziora”. W obu utworach głos wokalistki brzmi nieziemsko i metafizycznie. Zupełnie inaczej rozbrzmiewa on w piosence “Pieśń Starego Lasu”. Tam Aminae śpiewa mocno, śmiało i zdecydowanie. Leśne Licho występuje w wielu polskich miastach. Koncertowało m.in. w Głogówku, Warszawie, Lublinie i Pyskowicach.


Slavland

Zespół ze Sławkowa działający od 2001 roku. W jego dorobku można znaleźć sporo kawałków o charakterze czysto folkowym. Przeciwwagą dla tych kompozycji są utwory prezentujące “metalową stronę” grupy - bardziej ekstremalną niż w przypadku kapel opisanych wcześniej. Growl nie jest tutaj umiarkowany i przyjemny dla ucha, tylko skrzekliwy i trudny do zniesienia. Slavland to formacja neopogańska, która czerpie pełnymi garściami z wierzeń i przekonań dawnych Słowian. Świadczą o tym chociażby tytuły niektórych piosenek (“Chwała Swarożyca”, “Lipowe Bogi”, “Ku Czci Świętego Ognia”). Słuchaczy wierzących w Chrystusa mogą odstraszać kawałki typu “I Chrześcijańska Poleci Krew”. Nie da się ukryć, że nie jest to zespół grający dla szerokiego grona odbiorców.


Zadruga/NaRa

Formacja o bardzo długiej i burzliwej historii. Jej początki sięgają lat osiemdziesiątych XX wieku, kiedy to w Toruniu funkcjonowała punk rockowa grupa Pluton E. Zadruga, której nazwa nawiązuje do przedwojennego ugrupowania narodowo-rodzimowierczego, była bezpośrednią spadkobierczynią wspomnianego punkowego zespołu. Kapela, promująca ideologię zadrużną, nie zdołała dochować wierności swojemu światopoglądowi. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych przeszła konwersję na narodowy radykalizm, opowiedziała się za Narodowym Odrodzeniem Polski i przyjęła nazwę NaRa. Jeśli wierzyć polskojęzycznej Wikipedii, autorem tekstów wykonywanych przez grupę był wówczas prezes NOP-u. W 1999 roku formacja została zawieszona, ale osiem lat później wróciła na scenę pod starą nazwą Zadruga. Aktualnie zespół - tak jak w przeszłości - propaguje idee zadrużne.


Blizborz

Jednoosobowy projekt artystyczny Adama (patriotycznego socjalisty, ojca Klasy Pracującej, Robotniczego Frontu i Reaktora 37). Przesłanie pogańskie, słowiańskie, indoeuropejskie, niepodległościowe, antyklerykalne i antykapitalistyczne podane w wielu wyszukanych formach muzycznych. Znajdziemy tu elementy hard rocka i black metalu, a także mrocznego ambientu, rodzimego folku i azjatyckiego etno. Podmiot liryczny, występujący w tekstach piosenek, przypomina słuchaczom o ich słowiańskiej tożsamości, protestuje przeciwko wpływom Watykanu, oskarża prawicę o zdradę narodową, piętnuje wady gospodarki rynkowej oraz składa hołd proletariatowi i powstańcom warszawskim. W utworach Blizborza da się wyczuć zamiłowanie do eksperymentowania - zarówno z muzyką, jak i ze śpiewem. Absolutny fenomen. Niedoceniony talent. Najzdolniejszy reprezentant lewicy narodowej.


Szwadron 97

Kapela o profilu narodowo-radykalnym, czyli patriotycznym, nacjonalistycznym, konserwatywnym, antyliberalnym i antydemokratycznym. Powstała w 1997 roku w Ostrzeszowie (byłe województwo kaliskie). Nagrywa mocne, dynamiczne, energetyzujące kawałki wyrażające postulaty NR. Potępia poprawność polityczną, krytykuje modernizację Kościoła, broni tradycyjnych norm moralnych, atakuje wrogów ideologicznych i wytyka błędy przedstawicielom władz. Treści, promowane przez formację, spodobają się większości narodowych radykałów. Zirytują zaś ludzi wyznających przeciwne (lewicowe, liberalne, sekularystyczne, postępowe) poglądy. Chociaż przekaz grupy jest bardzo kontrowersyjny, należy pochwalić Szwadron 97 za chwytliwe melodie i charyzmatyczny wokal. Trudno też nie docenić zespołu za jego bezdyskusyjnie propolski charakter.


Szczerbiec

Kolejna formacja związana z szeroko pojętym ruchem narodowym. Narodziła się pod koniec lat osiemdziesiątych, a obecnie jest już tylko wspomnieniem. Nazwa kapeli stanowi aluzję do miecza koronacyjnego królów polskich, będącego również popularnym symbolem nacjonalistycznym. Grupa reprezentuje nurt narodowo-radykalny, ale uprawia także iście zadrużny kult słowiańskości. Jej utwory odwołują się czasem do polskiej historii (“NSZ”). Jednym z najważniejszych kawałków, nagranych przez Szczerbiec, jest “Pieśń Młodych” (rockowa interpretacja przedwojennego “Hymnu Młodych” - pieśni Obozu Wielkiej Polski z tekstem Jana Kasprowicza). Zespół ma na koncie utwór pt. “Skinheads”. Identyczną piosenkę grała legendarna formacja BTM. Wybrykiem Szczerbca, zasługującym na naganę, jest żenujący kawałek “KKK”. Gloryfikuje on niesławną, rasistowską organizację Ku Klux Klan.


Kresowiec i Sarmatia

Dwie grupy tożsamościowe z lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia. Istniały krótko, spłodziły mało. A szkoda, bo tworzyły naprawdę obiecujące dzieła. Obie specjalizowały się w nagrywaniu spokojnych ballad adresowanych do wymagającego odbiorcy. Kresowiec, oprócz piosenek akustycznych, komponował drapieżne utwory rockowe. Sarmatia grała zaś wyłącznie muzykę wyrafinowaną i nastrojową. Każdej z omawianych formacji udało się wydać tylko jedną kasetę magnetofonową. Obu zespołom były bliskie tematy historyczne i przekonania antykomunistyczne. Niestety, Kresowiec nie uniknął w swojej twórczości kompromitujących treści rasistowskich. Co innego Sarmatia: ta grupa do samego końca pozostała poważna i ambitna. Nie była nawet nacjonalistyczna, tylko patriotyczno-katolicka. “K” i “S” to dwa różne światy, ale posiadające kilka podobieństw, o których warto wiedzieć.


Prawe Skrzydło

Ekstremalny projekt muzyczny spod sztandaru NR. Łączy ostre, rockowe brzmienia z syntetycznymi dźwiękami generowanymi komputerowo. Piosenki, komponowane przez jednego artystę, są szybkie, dudniące i bardzo hałaśliwe. Wokalem jest tutaj wściekły krzyk rodem z ulicznych manifestacji. Tematyka kawałków koncentruje się na sprawach społeczno-obyczajowych. Twórca projektu wyszydza m.in. pomysł legalizacji narkotyków i emancypację osób LGBTQ. Teksty utworów są pełne wyzwisk i przekleństw, zatem mogą być obraźliwe dla niektórych Polaków. Piosenki Prawego Skrzydła raczej nie przyczynią się do zjednoczenia naszego Narodu. Ich celem nie jest krzewienie organicyzmu, utylitaryzmu i solidaryzmu narodowego, tylko krytykowanie inaczej myślących rodaków. Niefajne, niesprawiedliwe, niegodne polecenia. Spodoba się wyłącznie skrajnym prawicowcom.


Natalia Julia Nowak,
9-13 września 2012 r.


sobota, 1 września 2012

Nie znałeś? Poznaj! Ciekawe polskie zespoły

Od Autorki
Artykuł, który oddaję do rąk Czytelników, zawiera opisy siedmiu wybranych zespołów muzycznych z Polski. Formacje, które wybrałam do prezentacji, to Mass-Kotki, Percival Schuttenbach, Jar, Żywiołak, R.U.T.A., New Day i grupa Magdy Anioł. Scharakteryzowane przeze mnie kapele są bardzo zróżnicowane brzmieniowo i treściowo. Posiadają jednak wspólny mianownik: cechują się czymś nietypowym, ale są znane dosyć ograniczonemu gronu odbiorców. Czy dzięki mojemu tekstowi zdobędą większą popularność? Wszystko jest możliwe. Zatem zapraszam do lektury!


Mass-Kotki

Zespół, o którym wypada napisać właśnie teraz, kiedy cały świat interesuje się sprawą rosyjskiego zespołu Pussy Riot. Mass-Kotki to electro punkowa formacja, która, podobnie jak wspomniana grupa z Rosji, reprezentuje feministyczny nurt Riot Grrrl. Kapela powstała w 2003 roku i przez kilka lat funkcjonowała jako duet, składający się z wokalistki-keyboardzistki Lady Electry i wokalistki-gitarzystki Katiuszy. W roku 2008, czyli dwa lata przed rozwiązaniem zespołu, do Mass-Kotek dołączyła gitarzystka Siwa. Grupa wydała płyty “Chodź zobaczyć” (2004) i “Miau Miau Miau” (2008) oraz stworzyła muzykę do spektaklu “Księga Rodzaju 2” w reżyserii Michała Zadary. Zaliczyła też epizod z poezją śpiewaną, tzn. nagrała własną interpretację “Piosenki dziewczyny” Władysława Broniewskiego.

Twórczość Mass-Kotek to głównie proste, rytmiczne, elektroniczne kawałki połączone z nieskomplikowanym śpiewem i piskliwymi okrzykami (pod tym względem formacja przypomina rosyjski duet t.A.T.u.). Teksty utworów często mają charakter ironiczny, prześmiewczy lub prowokacyjny. Piosenka “Forever 18” demaskuje promowany przez media mit wiecznej młodości oraz wszechobecne wizerunki nienaturalnie pięknych dziewcząt. W piosence “Freak Show” pojawiają się zdania typu “Chodź zobaczyć, jak się całujemy” czy “Chodź zobaczyć, jak trzymamy się za ręce”. “Sukienka” to kpina z zakompleksionych kobiet, które wierzą, że po ślubie i weselu staną się lepsze. Utworem, stawiającym Mass-Kotki w jednym szeregu z Pussy Riot, jest obrazoburczy kawałek “Maryja”.

Podmiot liryczny zachęca w nim Matkę Boską do pójścia na dyskotekę i oderwania się od codziennych zmartwień. Pod wyraźnymi aluzjami do Bogurodzicy kryje się jednak drugie dno. Maryja stanowi bowiem symbol, a raczej alegorię niewiasty żyjącej tak jak matka Jezusa (skromność, pokora, pracowitość, wierność małżeńska, troska o dziecko). Apostrofa “Święta, święta, święta Maryjo” nie odnosi się do postaci biblijnej, tylko do wzorowej, katolickiej żony i matki. Ogromne kontrowersje wzbudza teledysk nakręcony do omawianej piosenki. Bohaterka filmiku, przebrana za Najświętszą Panienkę, zostaje jedną z uczestniczek koncertu Mass-Kotek. Video clip nie nadaje się dla ludzi wrażliwych religijnie. Spodoba się za to tym, którzy mają dystans do wiary i doktryny katolickiej.


Percival Schuttenbach

Grupa z Dolnego Śląska grająca muzykę folkową (czasem czystą, a czasem zmieszaną z rockiem i metalem). Istnieje od 1999 roku i nadal się rozwija. W piosenkach formacji można usłyszeć najróżniejsze języki, np. polski, białoruski, ukraiński, bułgarski, niemiecki, staroislandzki. Wielkim atutem kapeli jest sięganie po etniczne instrumenty, takie jak gęśle, lira bizantyjska, saz, davul czy sopiłka. Zespół chętnie korzysta z dorobku znanych literatów, zarówno rodzimych, jak i zagranicznych. Przykładowo, numer “Reakcja pogańska” bazuje na utworze Kazimiery Iłłakowiczówny. Niektóre piosenki, zwłaszcza te starsze, mają jednak teksty unikatowe, ułożone przez członków formacji.

Kapela realizuje kilka projektów artystycznych pod szyldami Percival Schuttenbach (“Nowa fala polskiego heavy folku”, “Rock patriotyczny”) i Percival (“Wczesne średniowiecze”, “Zakazane piosenki”, “Piraci”, “Rzeczpospolita Obojga Narodów”). Niektóre z tych projektów powstały z myślą o rozmaitych eventach historycznych. Grupa ma na koncie sporo interesujących video clipów, które można obejrzeć w serwisie YouTube (oficjalny profil zespołu to percivalschuttenbach). Na szczególną uwagę zasługuje satyryczno-antyklerykalny teledysk “Satanismus” parodiujący filmiki popularnych artystów. Ciekawy, choć nieco przerażający jest także video clip “Gdy rozum śpi”.


Jar

Trio ze Sławkowa tworzące czysty, słowiański folk. Zostało założone zimą 2006 roku, a pierwszą płytę wydało jesienią 2007. Obecnie może się pochwalić trzema krążkami, zatytułowanymi “Mała Nocka”, “Niesiem Plon” i “Jarowoj”. W skład grupy wchodzą uzdolnieni panowie o imionach na literę “A” (dwaj Aleksandrowie i jeden Adam). Oficjalny profil Jaru, dostępny w serwisie Last FM, podaje, że zespół “tworzy muzykę w oparciu o muzyczne i liryczne zapisy etnografów oraz podania, legendy i obrzędowość ludową Słowian”. Informuje też, że “kapela chce się rozwijać i poszerzać horyzonty, jednak tylko i wyłącznie w ramach wczesnego średniowiecza i słowiańskości”. Słowa te sygnalizują niechęć do jakichkolwiek eksperymentów artystycznych.

Trio chętnie nawiązuje do rodzimych bogów i demonów (“Jaryło”, “Rodzanica”), bohaterów i bohaterek (“Lech”, “Ballada o Wandzie”), zwyczajów i obyczajów (“Kupalnocka”, “Gody”) oraz realiów wczesnośredniowiecznego życia (“Z wojny”, “Słowiański taniec”). Instrumenty wykorzystywane przez grupę to m.in. dudy, gęśle, mandola, lutnia i drumla. Nazwa formacji oznacza zaś “dolinę erozyjną o wąskim dnie i stromych zboczach” (źródło: “Słownik języka polskiego” PWN). Jar występuje czasem na żywo - uświetnia imprezy historyczne, folklorystyczne i rodzimowiercze. Niekiedy koncertuje razem z opisanym wcześniej Percivalem Schuttenbachem. Warto wiedzieć, że każda z kapel nagrała własną interpretację pieśni o “pani, która zabiła pana”.


Żywiołak

Zespół łączący folk z innymi - bardzo licznymi - gatunkami muzycznymi. Dotychczas wydał dwie płyty z prawdziwego zdarzenia, jedną EP-kę i jedno CD zawierające remiksy starszych utworów. Wydawcą formacji jest firma Karrot Kommando specjalizująca się… uwaga, uwaga… w promowaniu muzyki reggae. Jak wynika z toczących się w Internecie dyskusji, Żywiołak jest zespołem wzbudzającym mieszane uczucia. Z jednej strony, otrzymuje pochwały za świetny start, jakim była publikacja debiutanckiej EP-ki i pierwszej płyty długogrającej. Z drugiej - doświadcza krytyki za wymianę wokalistek i radykalną zmianę stylu słyszalną na płycie “Globalna wiocha”. Warto podkreślić, że metamorfoza grupy zazwyczaj jest uznawana za upadek z dużej wysokości.

Żywiołak dał się poznać jako kapela umiejąca pogodzić folklor z brzmieniami psychodelicznymi. Na ostatnim krążku zaprezentował się zaś jako twórca piosenek komercyjnych, głównonurtowych, pełnych niewyszukanego humoru i zbędnych wstawek społeczno-politycznych. Wypowiedzi, według których kapela zmieniła się nie do poznania, są jak najbardziej trafne. Utwory piękne i klimatyczne zostały zastąpione przez nieciekawą, chwilami infantylną papkę. Najgorsze jest jednak to, że na ostatnim CD panuje deficyt rodzimego folkloru. Słowiańskość ustępuje uproszczonym rytmom i strywializowanym motywom z całego świata. Ujemne wrażenie robią również kreskówkowe wrzaski typu “Henryk, zatrzymaj traktor, no!” albo “Ach, mój Boże, krzywo łażę!”. Nie da się ukryć, że era znakomitych, ambitnych, hipnotyzujących kawałków dobiegła końca.


R.U.T.A.

Folkowo-punkowy projekt muzyczny, którego nazwa, czyli skrót R.U.T.A., pochodzi od słów Ruch Utopii, Transcendencji, Anarchii albo Reakcyjna Unia Terrorystyczno-Artystowska. Grupa, dowodzona przez Macieja Szajkowskiego, wykorzystuje w swojej twórczości autentyczne teksty z czasów feudalno-klerykalnych (XVI-XX wiek). Utwory, związane z ludowym buntem przeciwko szlachcie i duchowieństwu, mówią o niesprawiedliwości społecznej i ubóstwie wyzwalającym w chłopach żądzę zemsty. Te stare, cudownie ocalałe pieśni mają charakter antyszlachecki i antyklerykalny, czasem nawet wyrażają tęsknotę za demokratycznymi czasami pogańskimi. Dużo w nich agresji i nienawiści do warstw uprzywilejowanych. Arystokraci i księża jawią się jako bezduszni ciemiężyciele, a Jakub Szela - jako wielki bohater i obrońca uciśnionych.

Kawałki, wykonywane przez formację R.U.T.A., są niesamowicie poruszające. Da się w nich wyczuć zmęczenie rzeczywistością i pragnienie poprawy losu włościan. Niezwykłe teksty idą w parze z doskonałymi, częściowo tradycyjnymi, a częściowo nowoczesnymi brzmieniami. Można jednak odnieść wrażenie, że zespół stosuje swoisty historyzm maski. Wykonuje utwory z minionych epok, aby uświadomić odbiorcom, że dzisiaj również mamy do czynienia z nierównością, wyzyskiem i fundamentalizmem religijnym. Na oficjalnej stronie projektu widnieją słowa “Krzyk buntu z czeluści świata feudalnego, który przeminął, zmienił oblicze, ale się nie skończył”. R.U.T.A. jest zatem grupą wybitnie lewicową. Chociaż muzyka i koncepcja artystyczna kapeli zasługują na podziw, trzeba skrytykować zespół za nawoływanie do blokady Marszu Niepodległości w 2011 roku. Wspomniany Marsz był przecież zgromadzeniem legalnym i manifestującym arcyważne idee.


New Day

Chrześcijańska formacja inspirująca się popem, reggae i afrykańską muzyką etniczną. Propaguje model radosnego, modernistycznego, humanistycznego katolicyzmu, w którym poświęca się dużo uwagi nie tylko sprawom niebiańskim, ale także ziemskim. Grupa przedstawia Boga jako kochającego Ojca, zachęca słuchaczy do zainteresowania się Czarnym Lądem oraz gloryfikuje pokój, łagodność, uczynność, optymizm i życzliwość wobec każdego człowieka. Niecodzienne fascynacje zespołu wynikają z faktu, że angażuje się on w działalność Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego i ma za sobą wyjazd do Środkowej Afryki. Wiele dźwięków, wykorzystanych na krążku “Czarna płyta”, zostało zarejestrowanych w niewielkim państwie Malawi. Kapela miała okazję nagrać piosenkę z malawijskim artystą Paulem Chawingą (to właśnie jego głos słychać w utworze “Chisoni”). Współpracowała też z chórem Don Bosco działającym przy Lilongwe Youth Centre.

Formacja powstała w 2003 roku. Przez pierwsze lata działalności funkcjonowała jako Viola i New Day, bo jej wokalistką była niezwykle utalentowana Violetta Brzezińska (zwyciężczyni “Szansy na sukces”, laureatka nagrody im. Anny Jantar na festiwalu w Opolu). Muzyka grupy New Day jest ciepła i pogodna, natomiast teksty sprawiają wrażenie naiwnych i przesłodzonych (“Możesz łatwo zmieniać świat, z aniołami za pan brat”, “Jeśli oddasz życie swe, wnet odmieni wszystko się”). Do najbardziej udanych kawałków zespołu należą kompozycje “Jak drzewo bez liści”, “Nigdy nie lękaj się” i “Odnajdę Cię“. W piosence “Cały mój świat” pojawia się zaskakujący motyw Boga-narzeczonego (“Cały mój świat w twoich ramionach, otulasz mnie miłością swą”). Twórczość New Day może przypaść do gustu zarówno osobom pobożnym, jak i tym, które mają z religijnością niewiele wspólnego. Komu zaś się nie spodoba? Zwolennikom tradycyjnego, czyli przedsoborowego katolicyzmu.


Magda Anioł

Grupa, która powinna się nazywać Magda Anioł z Zespołem. Śpiewająca kobieta nie jest bowiem jedyną osobą kryjącą się pod podaną w nagłówku nazwą. Formacja Magdy Anioł, podobnie jak opisany wcześniej New Day, jest nowoczesną, humanistyczną, posoborową kapelą chrześcijańską. W jej radosnych, energetyzujących kawałkach da się wyczuć wpływy popu, country, gospel, reggae i innych stylów muzycznych. Dorobek grupy można określić mianem muzyki dla całej rodziny. Znajdzie się w nim coś dla kilkulatków (“Anioł Stróż”), dorastającej młodzieży (“Czyste”) i ludzi dorosłych (“Albo albo”). Nie zabraknie również dzieł przeznaczonych dla słuchaczy w każdym wieku (“Do góry nogami”, “Don Bosco“).

Jeśli chodzi o teksty piosenek, to należy podkreślić ich wyjątkową prostotę. Ani forma, ani treść utworów nie powinna nikomu sprawiać problemu. Uniwersalny charakter przekazu potwierdzają rozmaite (męskie, żeńskie, dziecięce) głosy słyszalne w nagraniach. Weźmy na przykład kawałek “Zaufaj”, w którym śpiewają bardzo liczne i bardzo różne osoby. Co do przesłania, nie można o nim powiedzieć nic oczywistego. Religijni melomani na pewno stwierdzą, że piosenki zespołu podmurowują wiarę i entuzjazm chrześcijan. Ateiści dojdą zaś do wniosku, że twórczość kapeli prezentuje wyidealizowaną (a zatem niedojrzałą) wizję rzeczywistości. Wszystko zależy od światopoglądu, który ma wpływ na odbiór słyszanych treści.


Natalia Julia Nowak,
28.08. - 01.09. 2012 r.


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Tematyka okołosmoleńska w filmach dokumentalnych

Żeby nie było wątpliwości
Niniejszy artykuł to nic innego jak przegląd filmów dokumentalnych poświęconych przyczynom i skutkom katastrofy smoleńskiej. Tekst opisuje oraz komentuje kilka profesjonalnych produkcji. Należą do nich: “List z Polski”, “Solidarni 2010”, “Krzyż”, “Lista pasażerów”, “10.04.10”, “Mgła” i “Zobaczyłem zjednoczony naród”. Autorka artykułu, czyli ja, pisze z punktu widzenia osoby o zapatrywaniach narodowo-lewicowych (nacjonalistyczno-socjaldemokratycznych). Jak wiadomo, światopogląd rzutuje na odbiór oglądanych materiałów, a ten przekłada się na sposób ich opisywania.

W artykule można się zatem natknąć na sprzeciw wobec polityki, ideologii oraz pomysłów Prawa i Sprawiedliwości. Mam poglądy antypisowskie, odrzucam teorię zamachu smoleńskiego, nie lubię krzyży w miejscach publicznych i nie akceptuję pochowania Lecha Kaczyńskiego (sprawcy ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego) na Wawelu. Uwaga: nie popieram Platformy Obywatelskiej, Ruchu Palikota ani żadnej innej partii parlamentarnej. Jako lewicowa nacjonalistka, nie mam w Sejmie swojej reprezentacji politycznej. W ogóle nie znam ugrupowania, które odpowiadałoby w pełni moim przekonaniom. Tak czy siak: życzę przyjemnej lektury!


“Brief Uit Polen“ - “List z Polski”
(reż. Mariusz Pilis)


Polsko-holenderska produkcja poświęcona katastrofie smoleńskiej, a raczej hipotezie zamachu terrorystycznego. Film odznacza się dosyć oryginalną formą: narrator czyta anglojęzyczny list skierowany do publiczności cudzoziemskiej. Już sam fakt, że w materiale występuje narracja pierwszoosobowa, wskazuje na jego subiektywny i emocjonalny charakter. Rzeczywiście, produkcja zawiera wyrazistą tezę, a prezentowane przez bohatera fakty i domysły mają na celu jej potwierdzenie.

Początek “Brief Uit Polen” przywodzi na myśl program “Nie do wiary” (czarno-niebieska kolorystyka, niepokojąca muzyka w tle, dramatyczny ton lektora). Nadawca listu otwarcie mówi, że nie wyklucza najmroczniejszego scenariusza, a nawet sugeruje, że podobne odczucia posiada większość Polaków. Posuwa się również do stwierdzenia, że nasz Naród ma “naturalną tendencję do paranoi”, która jest “częścią polskiej duszy”. Bohater przedstawia Nadwiślańską Krainę jako państwo, w którym ludzie masowo wychodzą na ulice i działają w organizacjach pozarządowych, bo chcą poznać prawdę o wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 roku.

W “Liście z Polski” dużo się mówi także o Rosji, jednak zostaje ona przedstawiona w zdecydowanie negatywnym świetle. Narrator - pragnąc udowodnić, że kraj Putina stanowi dla nas zagrożenie - opowiada m.in. o rozbiorach i sowieckim ataku na Polskę z 17 września 1939 roku. Wymienia też powody, dla których Kreml mógłby być zainteresowany zgładzeniem Lecha Kaczyńskiego i jego stronników. “Brief Uit Polen” zawiera wypowiedzi wyłącznie tych ludzi, którzy wierzą w zamach terrorystyczny, uznają go za bardzo prawdopodobny albo wyznają jednoznacznie antyrosyjskie poglądy.

Tomasz Sakiewicz, Andrzej Nowak, Bronisław Wildstein, Zuzanna Kurtyka, Jacek Trznadel, Wiktor Juszczenko, Władimir Bukowski i inni mówią właściwie to samo. Przedstawiciele drugiej strony frontu w ogóle nie zostają dopuszczeni do głosu. Jakby tego było mało, w filmie pojawiają się ciepłe słowa na temat “Gazety Polskiej” oraz fragmenty przemówień Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Rząd Tuska jest ostro krytykowany, choć nie tak bezwzględnie jak władze Federacji Rosyjskiej. Krótko mówiąc: “List…” jest tendencyjny i mówi to, co środowiska pisowskie pragną usłyszeć.


“Solidarni 2010”
(reż. Ewa Stankiewicz, Jan Pospieszalski)


Film, o którym słyszał chyba każdy. Kontrowersyjne dzieło nakręcone i opublikowane niedługo po katastrofie smoleńskiej. Ten półtoragodzinny dokument ukazuje niezliczonych ludzi, którzy zdecydowali się publicznie zamanifestować swoje uczucia, refleksje, spostrzeżenia i obawy związane z kwietniową tragedią. Prawie wszystkie ujęcia były kręcone przed Pałacem Prezydenckim, gdzie tysiące osób zbierały się, aby oddać hołd Lechowi i Marii Kaczyńskim.

Kolejki do trumien prezydenta i prezydentowej były ogromne. Jeśli wierzyć zapewnieniom bohaterów, niektórzy chętni musieli stać w “ogonkach” nawet kilkanaście godzin. Wśród zgromadzonych znajdowali się przedstawiciele wszystkich grup wiekowych, od małych dzieci, przez jednostki w średnim wieku, aż po pomarszczonych staruszków. Oprócz zwykłych obywateli, trafiały się znane osobistości, takie jak aktorka Katarzyna Łaniewska, odtwórczyni roli Józefiny w telenoweli “Plebania”.

O ile pomysł na “Solidarnych 2010” wydaje się bardzo dobry, o tyle jego realizacja może wzbudzać wiele zastrzeżeń. W materiale wykorzystano bowiem tylko te wypowiedzi, które są zgodne ze światopoglądem Prawa i Sprawiedliwości. Wychwalanie i idealizowanie Lecha Kaczyńskiego, słowne atakowanie określonych mediów i osób publicznych, demonizowanie Rosji, sugerowanie, że wypadek lotniczy był zamachem, podkreślanie wiary katolickiej i tradycyjnych wartości, przypisywanie partii rządzącej odpowiedzialności za katastrofę - oto stałe elementy prezentowanych wywodów.

W “Solidarnych 2010” wielu ludzi napomyka o patriotyzmie i niepodległości Ojczyzny. Szkoda tylko, że nie pamiętają oni, iż to właśnie Lech Kaczyński podpisał Traktat Lizboński. Dokument ten odebrał Polsce suwerenność, ponieważ uczynił UE federacją (nowym państwem związkowym, podróbką Stanów Zjednoczonych Ameryki). Niestety, w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego nie ma miejsca na jakąkolwiek krytykę zmarłego prezydenta. Liczą się tylko głosy gloryfikujące jego postać. O fatalnych konsekwencjach Traktatu z Lizbony nikt nie wspomina ani słowem.


“Krzyż”
(reż. Ewa Stankiewicz)


Oficjalna kontynuacja “Solidarnych 2010” poświęcona awanturze o Krzyż Smoleński (przepychankom, do których doszło latem 2010 roku w Warszawie). Autorka, znajdująca się w samym centrum wydarzeń, pokazuje ludzi okupujących Krakowskie Przedmieście, ich starcia z służbami mundurowymi oraz konfrontacje z antyklerykalną młodzieżą. Przedstawia obrońców Krzyża jako osoby odważne, zdesperowane, nonkonformistyczne, ale również niezrozumiane, zaszczute i uciśnione przez władzę państwową.

W filmie, podobnie jak w “Solidarnych 2010”, można usłyszeć wiele ostrych słów dotyczących Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej. Sami obrońcy Krzyża są stawiani na równi z antykomunistyczną opozycją działającą w okresie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Dzieło Ewy Stankiewicz jest mocne, wstrząsające i wypełnione silnymi emocjami. Złość, determinacja, rękoczyny, łzy, krzyki, kłótnie, szyderstwa, prowokacje - te wszystkie zjawiska, które miały miejsce przed Pałacem Prezydenckim, są w filmie doskonale widoczne.

“Krzyż” robi zdecydowanie większe wrażenie niż “Solidarni 2010”, albowiem pokazuje sensacyjne wydarzenia z punktu widzenia ich uczestniczki. Zaletą produkcji jest również to, że autorka dopuściła do głosu przedstawicieli przeciwnej strony barykady. Wprawdzie poświęciła im mniej czasu niż obrońcom Krzyża, ale pozwoliła zaprezentować odmienne spojrzenie na problem. W połowie filmu słychać nawet chłopaka, który wspomina o skandalach pedofilskich w Kościele katolickim. Przeciwnicy Krzyża nie są w żaden sposób cenzurowani, ale Stankiewicz ukazuje ich raczej w negatywnym świetle.

“Krzyż” należy do dzieł stronniczych, gdyż faworyzuje grupę broniącą chrześcijańskiego znaku. Mimo to, wspomniana stronniczość nie jest aż tak skrajna jak w przypadku “Solidarnych 2010”. Widać postęp. I bardzo dobrze. Swoją drogą, przydałby się film dokumentalny o ludziach żądających usunięcia Krzyża. Przecież oni także domagali się suwerenności: wyzwolenia naszej Ojczyzny spod wpływów państwa watykańskiego. Krzyż Smoleński był dla nich symbolem zniewolenia Polski i dominacji obcego podmiotu politycznego. Trzeba umieć się sprzeciwić nie tylko Moskwie, Brukseli i Waszyngtonowi, ale również Watykanowi i jego organizacji ponadnarodowej.


“Lista pasażerów”
(reż. Ewa Stankiewicz, Jan Pospieszalski)


Bardzo smutny materiał składający się z wypowiedzi niektórych przedstawicieli tzw. rodzin smoleńskich. W filmie, podzielonym na dwie części, krewni wybranych ofiar wspominają swoich bliskich. Opowiadają o ich zaletach, upodobaniach, codziennych nawykach, realizowanych projektach oraz zasługach dla kraju lub najbliższego otoczenia. Bohaterami dokumentu są nie tylko krewni polityków, ale również rodziny ofiar niemających nic wspólnego z życiem publicznym. Reprezentanci rodzin smoleńskich, mówiąc o swoich bliskich, zachowują się bardzo różnie.

Jedni nie mogą powstrzymać łez i wzmagających się emocji, inni trzymają się dzielnie i snują interesujące opowieści. Znaczna część bohaterów narzeka na postępowanie rosyjskich służb publicznych. Twierdzą oni, że byli niewłaściwie traktowani podczas identyfikacji zwłok albo że nie mogli otworzyć trumien z ciałami swoich bliskich. Część osób porównuje kwietniową katastrofę do mordu katyńskiego. Niekiedy pojawia się wręcz przypuszczenie, że tragedia smoleńska mogła być zaplanowaną zbrodnią. Nie ma jednak złości ani nienawiści: dominuje gorycz, tęsknota, miłość do utraconych ludzi oraz pragnienie kontynuacji ich misji.


“10.04.10”
(reż. Anita Gargas)


Film, który zaskakuje rzeczowością, bogactwem treści i doskonałością formy. Dokument na wysokim poziomie, o którym można powiedzieć, że naprawdę próbuje rozwiązać zagadkę katastrofy smoleńskiej. To nie jest coś takiego jak “List z Polski”, w którym narrator narzuca widzom swoje domysły i dostosowuje fakty do gotowej teorii. Dzieło Anity Gargas stawia nie tyle tezy, ile hipotezy. Nie ma w nim natrętnych komentarzy ani bezkrytycznego podejścia do pewnych spraw. Są za to solidne materiały dowodowe, cytaty z ważnych dokumentów i rozmowy z licznymi ekspertami. Najistotniejsze wydaje się jednak to, że polska ekipa filmowa, zamiast formułować wnioski zza biurka, wyjechała do Rosji i spotkała się z kompetentnymi ludźmi.

Dziennikarzom udało się dotrzeć do świadków katastrofy, do pracowników lotniska Siewiernyj i do przedstawiciela Kancelarii Prezydenckiej, który 10 kwietnia 2010 roku przebywał na terenie Federacji Rosyjskiej. W “10.04.10” można zobaczyć kilka filmików zarejestrowanych amatorskimi kamerami, obejrzeć przydatne zdjęcia satelitarne oraz usłyszeć nagranie rozmowy toczącej się między wieżą kontroli lotów a pilotem Jaka-40 (samolotu, który wylądował w Smoleńsku półtorej godziny przed katastrofą Tu-154). Jedynym elementem produkcji, który może zniesmaczać, jest niepotrzebny wywiad z Jadwigą Kaczyńską. Jej wypowiedzi nie wnoszą nic do dziennikarskiego śledztwa. Starsza pani wyraża po prostu swoje antyrosyjskie uprzedzenia i niechęć do rządu Donalda Tuska.


“Mgła”
(reż. Maria Dłużewska, Joanna Lichocka)


Tematyka okołosmoleńska z punktu widzenia pracowników Kancelarii Prezydenta RP - Lecha Kaczyńskiego. Bohaterowie filmu mówią o zdarzeniach, które poprzedziły katastrofę, o swoich reakcjach na tragedię, o postawie służb rosyjskich, o zamieszaniu wśród wpływowych polityków, o przygotowaniach do ceremonii żałobnej i o przebiegu prezydenckiego pogrzebu. Wspominają konflikt, który - przed 10 kwietnia 2010 roku - toczył się między Lechem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem. Opowiadają o tym, jak patrzyli na rozbity samolot i nie mogli uwierzyć w rozmiar tragedii. Zwierzają się ze swoich uczuć i refleksji, wyciągają wnioski z omawianego wydarzenia oraz oceniają zachowanie Tuska i Komorowskiego.

We “Mgle” nie ma insynuacji dotyczących zamachu terrorystycznego. Wprawdzie padają pytania o przyczyny katastrofy, ale słowa typu “zamach” czy “spisek” w ogóle się nie pojawiają. Film nie zawiera również stwierdzeń oczerniających władze Federacji Rosyjskiej. Bohaterowie krytykują jednak polityków PO, gdyż uważają, że ich postawa po katastrofie była nieodpowiednia. Przede wszystkim, są niezadowoleni ze sposobu, w jaki traktowano Jarosława Kaczyńskiego. Wyrażają pogląd, według którego Tusk i Komorowski starali się unikać kontaktu z bratem zmarłego prezydenta. Ogromną zaletą “Mgły” jest ścieżka dźwiękowa w postaci muzyki rockowej/metalowej. Szkoda tylko, że nie do końca współgra ona z problematyką i klimatem produkcji.


“Zobaczyłem zjednoczony naród”
(reż. Anna Ferens)


Dzieło oparte na wyjątkowo oryginalnym i odważnym pomyśle. Chodzi o kwietniową żałobę narodową widzianą oczami cudzoziemskich (europejskich i azjatyckich) dziennikarzy. W filmie możemy usłyszeć przedstawicieli kilku zagranicznych stacji telewizyjnych, którzy mieli okazję obserwować Polaków tuż po katastrofie smoleńskiej. Obcy żurnaliści dzielą się z widzami swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami. Mówią o tym, jak bardzo zdumiała ich solidarność Narodu Polskiego, a zwłaszcza spontaniczne, oddolne inicjatywy zmierzające do uczczenia ofiar tragedii smoleńskiej. Dziennikarze nie mogą się nadziwić, jak wielu ludzi manifestowało swój smutek i jak długo trwała żałobna atmosfera. Zachwycają się ogromną ilością zniczy oraz Martą Kaczyńską, która stała się personifikacją powszechnego bólu i przygnębienia.

Obcokrajowcy zwierzają się również z tego, jaki - przed 10 kwietnia 2010 roku - był poziom ich wiedzy na temat pary prezydenckiej i samej Polski. Co więcej, mówią o tym, jak ich rodacy postrzegają Nadwiślańską Krainę i jej aktywność na arenie międzynarodowej. W “Zobaczyłem…” pojawia się także problem mordu katyńskiego. Okazuje się, że o ile w Czechach i Niemczech ten temat jest dobrze znany, o tyle w Rosji i Chinach prawie nikt o nim nie słyszał. Wyznania dziennikarzy pozwalają się przekonać, jaki wizerunek Polski, Polaków oraz polskich polityków zakorzenił się w umysłach cudzoziemców. Film Anny Ferens może chwilami zaskakiwać. Nie zmienia to jednak faktu, że jest on godny obejrzenia i dokładnego przemyślenia.


Ciekawostka na zakończenie

Filmy o tematyce okołosmoleńskiej to nie tylko dzieła dokumentalne, ale też fabularne. W maju 2011 roku odbyła się premiera dramatu “Prosto z nieba” (nie mylić z serialem telewizyjnym “Prosto w serce”!) Piotra Matwiejczyka. Niestety, film jest bardzo nisko oceniany przez recenzentów i komentatorów. “Prosto z nieba” mówi o rodzinach smoleńskich. Ukazuje ludzi, którzy dowiadują się o katastrofie Tu-154 i chcą wiedzieć, czy na pokładzie znajdowali się ich bliscy.

Wszystko wskazuje na to, że twór Piotra Matwiejczyka nie będzie jedyną produkcją fabularną poświęconą tragedii smoleńskiej. Reżyser Antoni Krauze poinformował bowiem, że kręci własny film na ten temat. Czy uda mu się ukończyć dzieło? I czy będzie ono lepsze od nieszczęsnego “Prosto z nieba”? Pożyjemy, zobaczymy. Na razie musimy się zadowolić tym, co mamy.


Natalia Julia Nowak,
15-19 sierpnia 2012 r.