Śmiertelny mecz
Wojna w Korei nie była tym, czym mogła (i nadal może) się wydawać. Aby
to zrozumieć, wystarczy zajrzeć do książeczki “Korea i Wietnam
1950-1975” opublikowanej w ramach cyklu wydawniczego “Wojny, które
zmieniły świat. Wielka kolekcja” (Edipresse Polska 2009). Konflikt
zbrojny, którego skutki są odczuwalne do dzisiaj, był czymś więcej niż
bratobójczą walką między Koreańczykami podzielonymi politycznie i
rozdzielonymi geograficznie. Można nawet się zastanawiać, czy faktycznie
było to starcie Koreańczyków z Koreańczykami, czy pierwsza poważna
próba sił między Sowietami a Amerykanami. Chociaż konflikt, będący
tematem niniejszego artykułu, nazywany jest wojną koreańską, Korea była w
nim tylko tłem. Scenerią, w której przedstawiciele bloków wschodniego i
zachodniego realizowali swoje interesy. Półwysep Koreański stanowił
murawę, na której toczył się śmiertelny mecz między drużyną amerykańską
(wspieraną przez ONZ i Koreańczyków Południowych) a drużyną sowiecką
(wspieraną przez Chiny i Koreańczyków Północnych). Podział Korei na
część Północną i Południową istniał już od zakończenia II wojny
światowej. Żadne z państw koreańskich, które wówczas powstały, nie było
jednak suwerenne. Na Południu to Amerykanie ustanowili lojalny wobec
siebie rząd. Na Północy uczynili to Sowieci.
Opera mydlana
Wojna koreańska wcale nie zaczęła się w roku 1950 i nie zakończyła w
1953. Rywalizacja między USA a ZSRR, prawdziwymi stronami omawianego
konfliktu, była faktem już kilkanaście lat wcześniej. W latach
trzydziestych oba mocarstwa konkurowały ze sobą na polu nuklearnym
(pisał o tym Sławomir Gowin w książce “Hiroszima i Nagasaki“. Cykl
wydawniczy “II wojna światowa. Wydarzenia, ludzie, tajemnice”, Edipresse
Polska 2005). Każde z nich chciało być pierwszym państwem, które
wyprodukuje i z głośnym hukiem (dosłownie!) zaprezentuje światu broń
jądrową. Zwycięzcami nuklearnego wyścigu zbrojeń okazali się Amerykanie;
to oni w 1945 r. zrzucili dwie bomby atomowe na Japonię. Wojna w Korei
(której oficjalny początek datuje się na 25 czerwca 1950 r., czyli dzień
ataku proradzieckiej, północnokoreańskiej armii na Koreę Południową)
miała być kolejnym odcinkiem tej samej opery mydlanej. Wątek atomowy był
w niej stale obecny. Władze amerykańskie rozważały, czy nie powinny,
tak jak pięć lat wcześniej, zapewnić sobie tryumfu poprzez użycie broni
jądrowej. Reszta ludzkości zadawała zaś sobie pytanie, czy nie stoi
właśnie u progu III wojny światowej. Walki między Północą (ZSRR) a
Południem (USA) zakończyły się w 1953 r. Ale do tej pory nie zawarto
umowy pokojowej. Serial trwa.
Rola Chin
A jaka była w tym wszystkim rola maoistowskich Chin? Odpowiedź na to
pytanie zawiera książka “Wojna koreańska 1950-53. Poligon zimnej wojny”
Cartera Malkasiana (część cyklu wydawniczego “Wielkie bitwy historii”,
AmerCom 2010). Autor pisze, że Chińska Republika Ludowa niemal od
początku swojego istnienia opowiadała się po stronie Związku
Radzieckiego. Stalin zaakceptował nowego sojusznika, a nawet wysłał do
Państwa Środka grupę doradców wojskowych i gospodarczych. Chińczycy i
Sowieci umówili się, że będą sobie pomagać w razie napaści podmiotów
trzecich na którąkolwiek ze stron układu. Blok wschodni - z ZSRR i ChRL
na czele - był również zainteresowany dalszą ekspansją terytorialną.
Zawarcie sojuszu między Związkiem Radzieckim a Państwem Środka zbiegło
się w czasie z knowaniami Kim Ir Sena, przywódcy Korei Północnej, który
odczuwał frustrację z powodu osłabienia ruchu rewolucyjnego w Korei
Południowej. Polityk ten wiedział, że nie ma szans na to, aby Południe
dobrowolnie przyjęło ideologię komunistyczną i zjednoczyło się z
Północą. Za jedyny sposób na spełnienie tego marzenia uznał agresję
militarną. Stalin i Mao dość niechętnie zaakceptowali ten pomysł.
Wspólne działania ZSRR i ChRL na rzecz Korei Północnej miały być zresztą
przypieczętowaniem świeżo zawartego przymierza.
Skutki wojny
Według Cartera Malkasiana, wojna koreańska pociągnęła za sobą wiele
różnorakich skutków. Przede wszystkim, doprowadziła do zagłady milionów
ludzkich istnień. W wyniku działań zbrojnych straciło życie aż 10%
mieszkańców Półwyspu Koreańskiego (4.000.000 ludzi). Pisząc o osobach,
które wówczas zginęły, należy również pamiętać o żołnierzach chińskich
(których poległo około 1.000.000) i żołnierzach amerykańskich (których
poległo około 33.600). Inną konsekwencją konfliktu było ustanowienie
nowej granicy między Koreą Północną a Koreą Południową. “Półwysep
Koreański podzielono wzdłuż linii frontu pod koniec wojny. Granica
przebiega w tym miejscu do dnia dzisiejszego” - informuje Malkasian.
Opisywana wojna zaowocowała również problemami gospodarczymi i
politycznymi w obu państwach koreańskich. Północ i Południe próbowały
sobie radzić z opozycją poprzez zaostrzanie reżimu autorytarnego (w
Korei Północnej lewicowego, w Korei Południowej prawicowego). Mimo
wszystko, konflikt koreański jawił się Zachodowi jako prawdziwy sukces.
USA i ONZ stwierdziły, że odniosły pierwszy znaczący tryumf nad blokiem
wschodnim. Zdołały, przynajmniej chwilowo, powstrzymać ofensywę
marksizmu. Dały wrogom prztyczka w nos, ostudziły ich entuzjazm,
odebrały im pewność siebie.
Kim Ir Sen
Przyjrzyjmy się teraz postaci Kim Ir Sena. Krótką biografię tego
człowieka opublikowano w książeczce “Korea i Wietnam 1950-1975”
(powoływałam się na nią kilka akapitów wcześniej). Kim Ir Sen urodził
się w roku 1912. Początkowo mieszkał z rodzicami niedaleko
Phenianu/Pjongjangu, później jednak rodzina przeprowadziła się do
Mandżurii. Przyszły dyktator uczęszczał do chińskiej szkoły: już wtedy
angażował się w działalność komunistyczną i antyjapońską. Kiedy wybuchła
II wojna światowa, wstąpił do sowieckiej Armii Czerwonej. Był
zagorzałym zwolennikiem Stalina i stalinizmu. Nic więc dziwnego, że gdy
doszedł do władzy, zaczął budować system polityczny wzorowany na
stalinowskim (dżucze). Sam również, podobnie jak Generalissimus, stał
się obiektem kultu jednostki. “Od początku na północnokoreańskich
ulicach pojawiły się jego niezliczone portrety, pomocne w oddawaniu mu
wręcz boskiej czci, a funkcjonariusze propagandy zaczęli opiewać jego
sławę w wierszach i pieśniach” - czytamy w publikacji “Korea i
Wietnam…”. Kim Ir Sen tak bardzo kochał stalinizm, że po śmierci
Stalina, kiedy większość państw bloku wschodniego poddała się reformom,
pozostał wierny skostniałej ideologii. Korea Północna przerodziła się w
państwo osamotnione, ale za to niezależne i samowystarczalne. Kim zmarł w
1994 r.
Li Syng Man
Aby udowodnić, że gombrowiczowskie “prawo symetrii” wciąż znajduje
zastosowanie we Wszechświecie, naskrobię jeszcze kilka zdań o dyktatorze
Korei Południowej (Gombrowicz pisał o Filidorze i Anty-Filidorze. Ja
scharakteryzowałam Kima, więc teraz czas na Anty-Kima. Będę pisać w
oparciu o wirtualne wydanie encyklopedii “Britannica“). Li Syng Man,
znany również jako Rhee Syngman, przyszedł na świat w roku 1875. Uczył
się w szkole prowadzonej przez metodystów. Już jako młodzieniec
identyfikował się z nacjonalizmem, przyjął także religię chrześcijańską.
Angażował się ponadto w działalność antyjapońską. Na początku XX wieku
wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Gdy Korea została anektowana przez
Japonię, doszedł do wniosku, że nie byłby w stanie żyć pod obcym
zaborem. Zdecydował więc, że zamieszka na Hawajach. Później przez krótki
czas mieszkał w Szanghaju, co miało związek z jego działalnością w
Koreańskim Rządzie Tymczasowym. Następnie osiedlił się w Waszyngtonie. W
1948 r. Li Syng Man został pierwszym prezydentem Korei Południowej. Dał
się poznać jako przywódca brutalny, despotyczny i fałszujący wybory
(choć już wcześniej maczał palce w zabójstwach politycznych).
Krytykowany przez rodaków i rząd USA, ustąpił ze stanowiska w roku 1960.
Zmarł pięć lat później w Honolulu.
Recenzenckim okiem
Wojna koreańska, podobnie jak późniejszy konflikt wietnamski, doczekała
się “uwiecznienia” w wielu filmach fabularnych. Produkcje poświęcone tej
awanturze są dość zróżnicowane. Niektóre ukazują ją “na poważnie”, a
inne “na wesoło”. Poniżej załączam minirecenzje dwóch wybranych przeze
mnie filmów dotyczących wojny w Korei. Omówione dzieła to “Braterstwo
broni” (“Taegukgi hwinalrimyeo”) i “Welcome to Dongmakgol” (“Welkkeom tu
Dongmakgol”). Miłego czytania, miłego oglądania!
Tytuł oryginalny: “Taegukgi hwinalrimyeo”
Tytuł amerykański: “Tae Guk Gi: The Brotherhood of War”
Tytuł brytyjski: “Brotherhood: Taegukgi”
Tytuł polski: “Braterstwo broni”
Reżyseria: Kang Je-gyu
Produkcja: Korea Południowa (2004)
Gatunek: dramat wojenny
Film, który można porównać do “Kamieni na szaniec” Aleksandra
Kamińskiego i “Szeregowca Ryana” Stevena Spielberga. Opowieść o dwóch
braciach ze stołecznego miasta, którzy właśnie wkraczają w dorosłe
życie, ale ich wielkie plany na przyszłość zostają przekreślone przez
wybuch wojny. Motyw konfliktu zbrojnego, który przerywa młodzieńcom
najpiękniejsze lata życia, szybko przeradza się w motyw heroicznej walki
o ocalenie jednego żołnierza. Młodego wybrańca, który - nawet wbrew
własnej woli - musi przeżyć wojenną zawieruchę. Nawiązań do “Szeregowca
Ryana” jest w tym filmie tak dużo, że trudno tutaj mówić o dziele
przypadku. Dość wspomnieć, że produkcja posiada kompozycję szkatułkową.
Jej akcja rozpoczyna się w czasach współczesnych, kiedy to pewien
staruszek, weteran wojenny, powraca myślami do swojej żołnierskiej
przeszłości. Wypada odnotować, że liczne aluzje do dzieła Spielberga
pojawiają się również w innych dalekowschodnich filmach: chińskim
“Assembly” oraz japońskich “Yamato” i “The Eternal Zero”. Nie oznacza to
bynajmniej, że “Taegukgi hwinalrimyeo” należy do tworów nudnych.
Przeciwnie, produkcja jest porywająca, losy bohaterów są dla widza
ważne, a jeden ze zwrotów akcji stanowi totalne zaskoczenie. Film
dostarcza odbiorcy wielu powodów do wzruszeń.
Główni bohaterowie dzieła, bracia Lee, zostali ukazani na zasadzie
kontrastu (gombrowiczowskie prawo symetrii!). Starszy, Jin-tae, pracuje
jako pucybut, ale chciałby kiedyś zostać mistrzem szewskim. Jest silny,
krzepki, wybuchowy i porywczy. Mimo skłonności “do bitki i do wypitki”,
odznacza się honorowością, szlachetnością oraz lojalnością wobec rodziny
i przyjaciół. Nie posiada zainteresowań o charakterze intelektualnym,
nie potrafi udzielać porad związanych z ortografią, ale kieruje się w
życiu prostymi zasadami. Młodszy, Jin-seok, wpisuje się w stereotyp
inteligenta. Świetnie się uczy, udziela kolegom korepetycji, celująco
zdaje egzaminy. Jest chudy, nieśmiały, lękliwy, słaby fizycznie. Choruje
na serce, przez co nadaje się wyłącznie do pracy umysłowej. Rodzina Lee
żyje w biedzie. Jedyną nadzieją na lepsze jutro jest dla niej Jin-seok.
Wszyscy doskonale wiedzą, że ten wybitnie uzdolniony chłopak ma szansę
pójść na studia, a co za tym idzie - znaleźć dobrą pracę, dzięki której
cała rodzina odbije się od dna. Najpierw jednak trzeba zdobyć fundusze
na jego dalsze kształcenie. Szczególnie przejmuje się tym Jin-tae, który
haruje jak wół, żeby zarobić pieniądze na edukację brata. Czyni to
zresztą bezinteresownie, gdyż bardzo kocha swojego krewniaka. Jest dla
niego nie tylko bratem, ale także ojcem. No i najlepszym przyjacielem.
Uboga, acz szczęśliwa egzystencja młodzieńców ulega radykalnej zmianie,
kiedy wybucha wojna koreańska. Rodzina Lee, podobnie jak inni mieszkańcy
Seulu, ratuje się ucieczką z miasta. Wkrótce kontrolę nad tłumem
przejmuje południowokoreańska armia prowadząca werbunek nowych
żołnierzy. Wojskowi szukają mężczyzn w wieku 18-30 lat. Jednym z
młodzieńców, którzy zostają wyciągnięci z tłumu, okazuje się Jin-seok.
Jego starszy brat unika podobnego losu, gdyż chwilowo oddalił się od
grupy. Kiedy Jin-tae dołącza z powrotem do uchodźców, okazuje się, że
jego młodszy krewniak jest już w pociągu mającym zawieźć rekrutów na
front. Starszy brat rozumie, co to oznacza. Słaby, chory, zdolny
Jin-seok, będący największym skarbem rodziny, zostanie zabrany na wojnę,
z której prawdopodobnie nigdy nie wróci. Tymczasem on - silny, zdrowy i
przeciętny - pozostanie w dużo bezpieczniejszym świecie cywilów.
Jin-tae nie zgadza się na taki scenariusz. Bez wahania wbiega do
pociągu, po czym wdaje się w sprzeczkę z żołnierzami. Ostra wymiana zdań
przeradza się w bójkę, która trwa wystarczająco długo, żeby pojazd
zdążył ruszyć z oboma braćmi na pokładzie. Zarówno Jin-seok, jak i
Jin-tae stają się członkami armii. Starszy brat postanawia, że zrobi
wszystko, aby uchronić młodszego przed śmiercią. Nawet na polu bitwy.
“Taegukgi hwinalrimyeo” to film, który wywarł na mnie ogromne wrażenie.
Produkcja jest bardzo dobra, chociaż niezbyt nowatorska. Dlaczego? Bo
powiela schematy typowe dla kina wojennego. Motyw matki, motyw
ukochanej, motyw listu, motyw zdjęcia, motyw tęsknoty za smacznym
jedzeniem - niczego tu nie brakuje. Analizowana produkcja może być też
odczytywana jako alegoria. Jej głównym wątkiem jest relacja brat-brat, a
przecież konflikt koreański był konfliktem bratobójczym. Drugim
wątkiem, który śledzimy w filmie, są powolne zmiany zachodzące w
zachowaniu starszego Lee. Początkowo nie mamy wątpliwości, że Jin-tae
pcha się w każde niebezpieczeństwo, żeby jego młodszy brat nie musiał
tego robić. Z czasem nabieramy jednak podejrzeń. Czy to nie jest tak, że
na początku bohater miał czyste intencje, ale później po prostu polubił
przemoc i adrenalinę? Czy dla tego impulsywnego młodzieńca dobro brata
nie stało się pretekstem do wyzwalania własnej agresji? Czy jego
wrodzona gwałtowność nie zaczęła się przeradzać w brutalność, a potem w
okrucieństwo? A może starszemu bratu spodobały się pochwały i
odznaczenia? Tak, problematyka psychologiczna jest w tym filmie bardzo
ważna. Przedstawione wydarzenia bywają czasem “naciągane“, ale jakie to
ma znaczenie? Produkcję ogląda się jednym tchem.
Tytuł oryginalny: “Welkkeom tu Dongmakgol”
Tytuł amerykański: “Welcome to Dongmakgol”
Tytuł brytyjski: “Battle Ground 625”
Tytuł polski: /brak oficjalnego/
Reżyseria: Park Kwang-hyun
Produkcja: Korea Południowa (2005)
Gatunek: komediodramat, wojenny
Osoba, która zapragnie sięgnąć po ten twór, nie powinna się spodziewać
opowieści przedstawionej całkiem serio. Nie powinna również oczekiwać
dzieła porażającego kunsztem artystycznym. Film opowiada o wojnie
koreańskiej, ale czyni to w sposób tragikomiczny, może nawet
tragifarsowy. Pomysł bardzo dobry, jednak… czy da się to samo powiedzieć
o jego realizacji? Produkcja “Welkkeom tu Dongmakgol” odniosła duży
sukces poza granicami Korei Południowej. Została nawet zgłoszona jako
kandydatka do Oscara w kategorii “najlepszy film nieanglojęzyczny”. Sęk w
tym, że Amerykańska Akademia Filmowa nie przyznała jej nominacji.
Scenariusz “Welkkeom…” stanowi adaptację sztuki teatralnej, którą
stworzył południowokoreański autor Jang Jin. Z samym dramatem nie miałam
jeszcze okazji się zapoznać, ale przypuszczam, że jego klimat
przypomina utwory Sławomira Mrożka i Witolda Gombrowicza (ach, ten
Gombro! Strasznie mnie ostatnio prześladuje!). Nie ma nic złego w
ukazywaniu konfliktów zbrojnych z przymrużeniem oka. Problemem nadal
pozostaje jednak formalny aspekt filmu. Analizowana produkcja jest
sztuczna jak jezioro na Targówku, a aktorstwo - nieprzekonujące i
pozbawione polotu. Bohaterowie opowieści zachowują się jak postacie z
klasycznej kreskówki. Szkoda tylko, że wcale nie są zabawni.
Tytułowe Dongmakgol to mała górska wioska odcięta od świata i nieznająca
zdobyczy nowoczesnej cywilizacji. Nikt, z wyjątkiem miejscowego
nauczyciela, nie widział tam karabinu ani samolotu. Mieszkańcy osady
żyją jak przed wiekami. Nie dotarła do nich jeszcze informacja o wybuchu
wojny koreańskiej. Prawdopodobnie nie wiedzą oni nawet o podziale Korei
na Północną i Południową. Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności wioska
staje się schronieniem dla sześciu żołnierzy: dwóch z Południa, trzech z
Północy i jednego z Ameryki. Początkowo robi się z tego niezły “kocioł”
(a raczej “kociołek“, jeśli wziąć pod uwagę powierzchnię miejscowości).
Spotykają się przecież przedstawiciele dwóch stron konfliktu zbrojnego,
którzy na polu bitwy strzelaliby do siebie jak do kaczek. Wyjątkowe
okoliczności sprawiają jednak, że wrodzy żołnierze muszą chwilowo
zapomnieć o istniejących między nimi podziałach, nawiązać współpracę i
zacząć żyć jakby nigdy nic. Wojskowi - wyrwani z politycznego i
historycznego kontekstu - zostają ze sobą zrównani. Mimo to, wciąż
utrzymuje się między nimi dystans psychiczny, który często prowadzi do
absurdalnych sytuacji. Ale i on z czasem zaczyna się skracać. Lody
powoli pękają. Jedni i drudzy zaczynają dostrzegać, że żołnierze
nieprzyjacielskiej armii “też mają dwie nogi i siedzenie” (cytat z
Różewicza).
Muszę teraz skrytykować pewną materię żywą, która jest tak irytująca, że
widz ma ochotę przyfasolić jej gitarą basową. Chodzi o Yeo-il,
mieszkankę Dongmakgol (w tej roli Kang Hye-jung). Sama nie wiem, kto tu
jest bardziej żenujący: bohaterka czy aktorka. Yeo-il to postać
kompletnie nierealistyczna, a zarazem nieudana. W zamierzeniu miała być
pewnie postacią komiczną, odróżniającą się od innych, ubarwiającą całą
opowieść (jak Papkin z “Zemsty” Aleksandra Fredry). A kim jest?
Kwiatkiem u kożucha. Nie bawi, nie fascynuje, nie wzbudza sympatii i
niczego nie wnosi. Zamiast tego, gra odbiorcy na nerwach. Yeo-il to
osobniczka uznawana przez swoje środowisko za wariatkę. Dziewczyna
wymachuje rękami, podskakuje, podryguje, robi piruety, stroi głupie
miny, wypowiada kuriozalne kwestie i widzi rzeczy nieistniejące.
Niestety, wcale nie kojarzy się z zakręconą trzpiotką, tylko z
niedojrzałą nastolatką popisującą się przed rówieśnikami. Owszem, w
tragifarsie miał prawo pojawić się motyw jednostki szalonej. Ale w
realnym świecie osoby chore psychicznie po prostu tak się nie zachowują.
Tego typu cyrki mógłby urządzać co najwyżej kilkuletni ignorant,
poproszony o pokazanie, jak według niego zachowują się osoby
potrzebujące konsultacji z psychiatrą. Jest to wręcz obraźliwe dla
prawdziwych chorych.
Scenariusz “Welkkeom tu Dongmakgol” nie jest do końca oryginalny. W
wielu krajach kręci się tragikomiczne filmy oparte na podobnym schemacie
(“Diabły za progiem” - Chiny 2000, “Kukułka” - Rosja 2002, “Operacja
Dunaj” - Czechy, Polska 2009). Postać Yeo-il też nie jest jedyna w swoim
rodzaju. Motyw obłąkanej dziewczyny, zachowującej się w idiotyczny
sposób, został już wykorzystany w południowokoreańskim filmie “Strażnik
wybrzeża” (2002). Tym, na co warto zwrócić uwagę, jest fakt, że
“Welkkeom…” zawiera również fragmenty śmiertelnie poważne. Jedno jest w
tej produkcji realistyczne: cierpienie i umieranie. Postacie wydają się
papierowe, lecz gdy już dochodzi do rozlewu krwi, okazuje się, że wcale
papierowe nie są. Wielu widzów uzna to za niestosowność. Przyjrzyjmy się
teraz przemianie filmowego dowódcy komunistów. Gdy go poznajemy, jawi
się on jako stereotypowy czarny charakter. Jest surowy, lodowaty i
arogancki. Z czasem jego wizerunek ulega jednak ociepleniu. Bohater
zmienia się pod wpływem otoczenia albo po prostu zrzuca groźną maskę.
Prawdziwymi schwarzcharakterami są w tym filmie żołnierze amerykańscy.
Nie przypominają oni sojuszników ani wyzwolicieli, tylko najeźdźców i
oprawców. Wspólny sprzeciw wobec ich poczynań jest tym, co ostatecznie
integruje zwaśnionych bohaterów.
Zamiast zakończenia
Pozwolę sobie jeszcze przywołać drobną ciekawostkę związaną z wojną w
Korei. Otóż konflikt ten stał się inspiracją nie tylko dla twórców
pełnometrażowych filmów aktorskich, ale także dla autorów krótkich
filmów animowanych. Mam tutaj na myśli trójwymiarową animację “Birthday
Boy” dystrybuowaną w Polsce pod tytułem “Na urodziny” (rok produkcji:
2004). Filmik został stworzony w Australii, ale jego reżyserem jest
Koreańczyk Park Sejong. “Birthday Boy” trwa około dziesięciu minut i
ukazuje losy małego chłopca o imieniu Manuk. Dzieciństwo bohatera
przypada na czasy wojny koreańskiej (akcja dziełka rozgrywa się w roku
1951). Mimo trudnych warunków i licznych niebezpieczeństw, malec stara
się żyć normalnie. Bawi się tym, co ma, i nie traci dziecięcego
optymizmu. Produkcja “Na urodziny” była nominowana do Oscara, ale
nagrody tej nie otrzymała. Statuetka trafiła do twórców kanadyjskiej
krótkometrażówki “Ryan” będącej biografią niejakiego Ryana Larkina.
Natalia Julia Nowak,
5-20 lipca 2015 roku
PS. W powyższym artykule przywoływałam koreańskie nazwiska zgodnie z zasadą dalekowschodnią, tzn. najpierw nazwisko, później imię.