Oświecony Pokój
Michał Klimecki, autor książki “Pekin-Szanghaj-Nankin 1937-1945”[1],
zawarł w swojej publikacji stwierdzenie, że “dla Europejczyków II wojna
światowa rozpoczęła się o świcie 1 września 1939 r. atakiem Niemiec na
Polskę”. Zasugerował jednak, że początków drugiej wojny światowej należy
upatrywać w Azji, i to już na początku lat ‘30 XX wieku. To właśnie
wtedy Cesarstwo Japonii zainicjowało swoją drapieżną politykę
zagraniczną. Wszystko zaczęło się od najazdu na chińską Mandżurię, w
której ostatecznie utworzono marionetkowe państwo Mandżukuo. Klimecki
opisuje Japończyków jako naród “przekonany o własnej wyjątkowości i
doskonałości”. Megalomania i ksenofobia, zdiagnozowane przez autora,
miały być widoczne już w XVII wieku, kiedy to władze Kraju Kwitnącej
Wiśni wprowadziły “zakaz przebywania na wyspach cudzoziemców”. Burzliwe
wydarzenia XIX i początku XX wieku sprawiły, że po pierwszej wojnie
światowej Japonia stała się mocarstwem. W 1926 r. na tron Kraju
Wschodzącego Słońca wstąpił książę Hirohito, wielki zwolennik
militaryzmu i imperializmu. Zapanowała wówczas epoka o dość mylącej
nazwie Showa (Oświecony Pokój). W roku 1927 japoński premier przedstawił
tamtejszym elitom tajny plan podboju świata. Pierwszym krokiem do tego
podboju miało być opanowanie Państwa Środka[2].
Apetyt na Chiny
Według Klimeckiego, Mandżukuo zostało proklamowane 1 marca 1932 r. Nie
było wielkie, ale zawierało znaczną część ważnych chińskich surowców
naturalnych. Na czele państwa teoretycznie stał cesarz Chin. W praktyce
musiał on być posłuszny wobec okupantów, którzy, co bardzo wymowne,
unikali tytułowania go cesarzem. Kolejnym celem japońskiej ekspansji
okazał się Szanghaj. Japończycy planowali, że najpierw go zdobędą, a
potem się z niego wycofają, żeby pokazać Lidze Narodów swoją rzekomą
wspaniałomyślność. Chińczycy bronili Szanghaju z męstwem i zawziętością,
jakich agresorzy nie przewidzieli. Japoński najeźdźca, zgodnie ze swoim
postanowieniem, opuścił Szanghaj, ale bardziej osłabiony niż mógł się
tego spodziewać. W lutym 1933 r. Liga Narodów rozwścieczyła Imperium
Słońca, ogłaszając, że podbój Mandżurii był działaniem bezprawnym.
Japoński delegat, słysząc tę opinię, ostentacyjnie wyszedł z sali obrad.
Miesiąc później Kraj Kwitnącej Wiśni wystąpił z Ligi. Od tej pory
Japonia nie była już skrępowana traktatami międzynarodowymi. Mogła zatem
kontynuować swoją ekspansję. W 1936 r. azjatyckie mocarstwo stało się
sojusznikiem Adolfa Hitlera, podpisując wraz z nim pakt
antykominternowski. Rok później Japończycy zaatakowali Nankin. Dokonali
tam potwornej rzezi 300.000 Chińczyków[3].
Jednostka 731
Jacek Solarz, twórca książki “Armia japońska 1875-1945”[4], daje
czytelnikom do zrozumienia, że dalekowschodni agresor nie cofał się
przed niczym. Wiedział jednak, że jeśli chce podbić świat, to zwykła
broń może mu nie wystarczyć. Potrzebował czegoś znacznie potężniejszego.
Jego wybór padł na broń biologiczną. Już w 1931 r. Japończycy utworzyli
w Mandżurii Jednostkę 731: ośrodek badawczy, w którym prowadzono
doświadczenia na bezbronnych jeńcach wojennych[5]. Ofiary były zarażane
ciężkimi chorobami oraz badane pod kątem odporności na różne warunki
klimatyczne. “Więźniów przywiązywano na dworze przy temperaturach
schodzących nawet poniżej minus 20 stopni i, aby przyspieszyć
zamarzanie, polewano im kończyny wodą. Dla sprawdzenia, jak postępuje
zamarzanie, opukiwano im ramiona i nogi młotkiem. Następnie zanurzano
więźniów w ciepłej wodzie o różnych temperaturach, aby znaleźć jak
najlepsze środki leczenia odmrożeń. W najgorszych przypadkach skóra i
mięśnie odpadały, powodując natychmiastową śmierć” - pisze Solarz[6].
Shiro Ishii, szef Jednostki 731, nigdy nie poniósł kary za swoje
zbrodnie. Wyniki jego eksperymentów trafiły w ręce Amerykanów, którzy
również dążyli do opracowania broni biologicznej. Ale to jeszcze nie
wszystko. Jankesi uczynili Ishii wykładowcą Fort Detrick.
Azja dla Azjatów
Przejdźmy jednak do problemu, który nas najbardziej interesuje, czyli do
japońskich działań zbrojnych w czasie drugiej wojny światowej (chodzi
mi o to, co na Zachodzie rozumie się pod pojęciem “druga wojna
światowa”). Omówienia tego tematu dokonał Zbigniew Kwiecień w artykule
“Pod hegemonią Japonii. ‘Azja dla Azjatów’ 1941-1945”[7]. Zdaniem
autora, Kraj Wschodzącego Słońca kierował się swoistym mesjanizmem.
Chciał być postrzegany jako bohater, wręcz zbawiciel, który wyzwoli Azję
spod kulturowych, politycznych i gospodarczych wpływów Europy i
Ameryki. Japończycy pragnęli usunąć ze swojego kontynentu kolonializm,
komunizm i chrześcijaństwo. Realizując te panazjatyckie hasła, podbijali
kolejne ziemie. To, oczywiście, nie podobało się Europejczykom i
Amerykanom, albowiem ich pozycja na tamtych terenach była bardzo silna
(kolonie upadły dopiero po wojnie). Japończycy dość łatwo poradzili
sobie na ziemiach kontrolowanych przez Europejczyków. Prawdziwym
wyzwaniem pozostali dla nich Jankesi. Stany Zjednoczone robiły, co
mogły, żeby powstrzymać Imperium Słońca. Początkowo konflikt
amerykańsko-japoński toczył się wyłącznie w sferze politycznej i
ekonomicznej. Kiedy stało się jasne, że Japonia nie ustąpi, oba kraje
rozpoczęły przygotowania do wojny. Było to w roku 1941.
Przyjaciel czy wróg?
O tym, że Kraj Kwitnącej Wiśni zdecydował się napaść na USA, przesądziła
jego trudna sytuacja związana z amerykańskim embargiem paliwowym.
Zbigniew Kwiecień tłumaczy, że Japonia, chcąc prowadzić wojnę,
potrzebowała dużych ilości paliwa. Gdyby przyjęła warunki Stanów
Zjednoczonych, odzyskałaby dostęp do paliwa, ale musiałaby zrezygnować z
podbijania Azji. Gdyby odrzuciła warunki i kontynuowała ekspansję,
szybko poniosłaby klęskę ze względu na deficyt paliwowy. Japończycy
doszli do wniosku, że muszą się wyrwać z tego błędnego koła.
Postanowili, że dokonają tego wskutek zmasowanego ataku na Pearl
Harbor[8] i liczne punkty w Azji (m.in. Singapur). Akcja zakończyła się
sukcesem i pociągnęła za sobą dalsze zwycięstwa. Przez pół roku Imperium
Słońca odnosiło tryumfy, które wskazywały, że sen o Azji uwolnionej od
wpływów europejsko-amerykańskich może się ziścić. Japończycy - w niemal
wszystkich zakątkach kontynentu, do których docierali - wspierali
lokalne ruchy antyeuropejskie i antyamerykańskie. Chociaż sami byli
najeźdźcami, cieszyli się poparciem wielu mieszkańców państw podbitych.
Można powiedzieć, że Kraj Wschodzącego Słońca niósł Azjatom jednocześnie
wyzwolenie i zniewolenie. Przypominał Armię Czerwoną, która miażdżyła
reżim hitlerowski, ale zastępowała go własnym.
Yamato i Musashi
W czasie japońsko-amerykańskiego konfliktu zbrojnego ogromną rolę
odgrywała marynarka wojenna obu mocarstw. Jeśli chodzi o Japonię, do
historii przeszedł wyprodukowany przez nią pancernik Yamato[9], o którym
można poczytać w artykule “Yamato - gigant ze stali”[10]. Według tego
źródła, rzeczony statek był “najpotężniejszym w historii pancernikiem”.
Wyróżniał się wypornością, która wynosiła aż 64000 ton. Był też
wyposażony w działa kalibru 457 milimetrów[11]. Prace nad konstrukcją
okrętu trwały od 1937 do 1941 r. Budowa pancernika była poprzedzona
inwestycją w nowe maszyny do konstruowania statków. Oprócz nich,
ufundowano specjalny frachtowiec, który transportował do stoczni
arcyciężkie uzbrojenie. Okrętów takich jak Yamato miało być w sumie
pięć. Ostatecznie, udało się stworzyć “tylko” dwa. Ten drugi nosił nazwę
Musashi. Maciej Michałek, autor tekstu “Pierwsi kamikadze,
superpancernik na dnie. Tak zatopiono flotę japońskiego imperium”[12],
pisze, że Yamato i Musashi wzięły udział w największej bitwie
powietrzno-morskiej analizowanego okresu. Musashi został posłany na dno
zanim zdążył wyrządzić Amerykanom jakąkolwiek szkodę[13]. Yamato
przetrwał starcie, ale kilka miesięcy później został zatopiony w trakcie
swojego samobójczego ataku. Nawet nie zdołał dopłynąć do jankeskiej
floty.
Boski Wiatr
Grzechem byłoby nie wspomnieć również o pilotach-samobójcach, czyli
kamikaze (kamikadze). Według Macieja Michałka, dalekowschodni straceńcy
“zadebiutowali” podczas omówionej wcześniej bitwy w zatoce Leyte.
Umyślnie rozbili swoje samoloty o pokłady trzech amerykańskich
lotniskowców. Jeden okręt został wówczas zatopiony, a dwa - uszkodzone.
Więcej informacji na temat niezwykłych lotników zawiera publikacja
“Kamikaze - kim byli piloci samobójcy?” Rafała Natorskiego[14]. Twórca
tekstu podaje, że nazwa słynnego szwadronu oznaczała “boski wiatr”.
Pochodziła od tajfunów, które w XIII wieku przeszkodziły mongolskiej
flocie nacierającej na Japonię. Statki agresorów poszły wtedy na dno, a
Kraj Kwitnącej Wiśni został uratowany. W roku 1944, kiedy władze Japonii
zrozumiały, że ich szansa na wygranie wojny jest coraz mniejsza, piloci
kamikaze uzyskali specjalny status. Zaczęto ich postrzegać jako
ostatnią nadzieję na zwycięstwo, a także jako wielkich patriotów, którzy
w imię Ojczyzny są gotowi pójść na pewną śmierć. Lotnicy mieli się
kierować etosem samurajskim. Początkowo przyjmowano do szwadronu
wyłącznie ochotników. Później zarządzono jednak przymusowy pobór. Liczbę
pilotów-samobójców, którzy zginęli w czasie wojny, szacuje się na 4000.
Ci, którzy przeżyli, do dziś miewają rozterki moralne.
Ideał sięgnął bruku
Michał Klimecki twierdzi, że Japończykom marzył się podbój całej Ziemi.
Zbigniew Kwiecień przekonuje, że Krajowi Wschodzącego Słońca chodziło,
przynajmniej w sferze deklaratywnej, o wyzwolenie Azji spod europejskiej
i amerykańskiej dominacji. Szumna idea uwolnienia kontynentu
azjatyckiego od euroamerykańskiego kolonializmu i imperializmu
niewątpliwie była szlachetna. Łatwo ją zrozumieć, gdy się na nią patrzy
przez pryzmat patriotyzmu, nacjonalizmu i antyglobalizmu. Ja sama mam
antyeuropejskie i antyamerykańskie poglądy (chociaż uwielbiam serię
filmową o Johnie Rambo. No, ale Rambo - skądinąd wielki amerykański
patriota[15] - został dwukrotnie zdradzony przez USA. Później na stałe
zamieszkał w Tajlandii i chyba czuł się tam lepiej niż w Ameryce).
Jednak… czy wizja Azji wyswobodzonej spod europejsko-amerykańskiego
jarzma to wystarczający powód, żeby atakować inne azjatyckie krainy? Czy
jest to argument za tym, żeby je podporządkowywać Japonii? Jak się mają
panazjatyckie hasła do wycinania w pień nankińczyków i do
eksperymentowania na ludziach w Mandżurii? Kategorycznie potępiam
działania Kraju Kwitnącej Wiśni prowadzone w pierwszej połowie XX wieku.
Żądam, żeby Japonia przyznała się wreszcie do swoich okrucieństw. Bo
nawet Rosja przyznała się do zbrodni katyńskiej.
Japoński punkt widzenia
Skoro już wyjaśniłam, jak przebiegała druga wojna światowa na
kontynencie azjatyckim… Skoro wytłumaczyłam, jaką rolę w całej historii
odgrywało Imperium Słońca… Mogę zająć się tym, co najważniejsze, czyli
recenzją dwóch japońskich filmów wojennych. Produkcje fabularne, o
których będzie mowa w następnych akapitach, to “Otoko-tachi no Yamato” i
“Eien no Zero”. Życzę miłej lektury (a potem - przyjemnych seansów).
Tytuł oryginalny: “Otoko-tachi no Yamato”
Tytuł międzynarodowy: “Yamato”
Tytuł polski: “Yamato”
Reżyseria: Junya Sato
Produkcja: Japonia (2005)
Nie od dziś wiadomo, że forma dzieła powinna być adekwatna do treści.
Jeśli chcemy nakręcić film o pancerniku Yamato, to musimy pamiętać, że
wymaga on odpowiedniej - zapierającej dech w piersiach - oprawy. Temat
jest wszak niebagatelny. I to dosłownie. Twórcy dramatu wojennego
“Otoko-tachi no Yamato” (“Ludzie Yamato”) stanęli na wysokości zadania i
nakręcili swoje dzieło z olbrzymim rozmachem. Zanim przejdę do analizy
produkcji, pozwolę sobie zauważyć, że filmowa rekonstrukcja okrętu robi
ogromne wrażenie. A filmowcy doskonale o tym wiedzą, bo pokazują nam ją
ze wszystkich stron, pozwalając zajrzeć tu i ówdzie, a nawet pobawić się
uzbrojeniem (patrz: sceny, w których żołnierze korzystają z dział). Ale
“Otoko-tachi no Yamato” to nie tylko film o wielkiej, pływającej
bestii. Już sam oryginalny tytuł produkcji wskazuje, że jest to przede
wszystkim dzieło o ludziach, którzy służyli na pokładzie stalowego
giganta. I o ludziach, którzy wiązali z nim pewne nadzieje. Czyli o
Japończykach, Narodzie Japońskim jako takim. “Otoko-tachi…” to film
wypełniony głębokim patriotyzmem (nacjonalizmem?). Stanowi on pochwałę
uczuć narodowych, gotowości oddania życia za Ojczyznę i Cesarza. Ogólny
klimat produkcji jest bardzo patetyczny. Dużo tu powagi, wzniosłych słów
i symbolicznych gestów.
Oczywiście, można mieć wątpliwości co do tego, czy patriotyzm żołnierzy
napadających jest tym samym co patriotyzm żołnierzy napadanych. Jak
wiemy, Japonia nie była pacyfistycznym państwem, które zostało
zaatakowane i stanęło przed koniecznością obrony swojego terytorium.
Przeciwnie: Kraj Kwitnącej Wiśni był agresorem, sprawcą ekspansji
terytorialnej, wyjątkowo brutalnym okupantem. Rola Cesarstwa Japonii w
Azji była taka jak rola Trzeciej Rzeszy w Europie. Oba mocarstwa były
zresztą sojusznikami. W filmie “Otoko-tachi no Yamato” dokonano zabiegu,
który można by określić jako “odwrócenie kota ogonem”. Na pierwszy rzut
oka, nie jest on jakoś szczególnie zakłamany. Zawiera przecież
fragmenty nagrań dokumentalnych, a narrator podaje odbiorcom kilka
podstawowych faktów i dat związanych z wojną na Pacyfiku. Mimo to,
produkcja jest nakręcona w taki sposób, że nijak nie wskazuje, iż Kraj
Wschodzącego Słońca był bezlitosnym, nienasyconym, megalomańskim
najeźdźcą. W dramacie występują cztery typy Japończyków: “bohaterowie”
(większość marynarzy z Yamato), “męczennicy” (jeden z żołnierzy, który
zostaje ciężko okaleczony), “ofiary” (ludność cywilna ginąca w wyniku
amerykańskich nalotów) i “strażnicy pamięci” (wrażliwi patrioci
pamiętający o poległych). A gdzie “zbrodniarze wojenni”?!
Twórcy filmu koncentrują się na losach zwykłych żołnierzy, którzy
walczyli, aż w końcu zginęli na pokładzie Yamato. Podkreślają, że wielu z
nich to byli nastoletni chłopcy mający przed sobą całe życie. Ci
młodzieńcy - uczuciowi, idealistyczni, posiadający plany na przyszłość -
zapłacili najwyższą cenę za wierność Ojczyźnie. Podczas gdy oni ginęli
na oceanie, na lądzie traciły życie ich matki, siostry i narzeczone.
Dobrze, ja to rozumiem, ale Imperium Słońca samo doprowadziło do takiej
sytuacji, decydując się na politykę podbojów. Japońscy żołnierze nie
oddawali ducha w obronie umiłowanego kraju. Ginęli z rąk ludzi, którzy
bronili własnych krajów przed ich agresją. Faktem jest, że cała historia
ociekała tragizmem i doniosłością. Marynarze z Yamato naprawdę kochali
swoją Ojczyznę, naprawdę tęsknili, naprawdę cierpieli i naprawdę
umierali. Ale… hola! To samo dałoby się powiedzieć o Niemcach i
Włochach! Nie ma nic złego w tym, że pokazuje się żołnierzy, nawet tych
walczących po stronie najeźdźcy, jako istoty z krwi i kości. Jednak tak
radykalne relatywizowanie historii jest niebezpieczne. Dzisiaj pochylamy
się nad losem Imperialnej Armii Japonii, a jutro przyjdzie czas na
hitlerowców (zresztą, to już się dzieje. Istnieją wszak niemieckie filmy
typu “Upadek” Olivera Hirschbiegela czy “Okręt” Wolfganga Petersena).
“Otoko-tachi…” jest także dziełem gloryfikującym samą japońskość.
Zobaczymy w nim to, co charakterystyczne dla tamtejszej kultury:
waleczność, honorowość, kolektywizm, surowe zasady i bezwzględne
posłuszeństwo wobec zwierzchników. Filmowcy nie zapomnieli również o
takich symbolach Japonii, jak kwitnące wiśnie czy postać gejszy.
Analizowana produkcja zawiera liczne podobieństwa do “Szeregowca Ryana”
Stevena Spielberga[16]. W obu filmach występuje starzec będący
łącznikiem między przeszłością a teraźniejszością. I tu, i tu pojawia
się motyw młodego “wybrańca”, który musi przeżyć wojnę, chociaż sam
wolałby kontynuować walkę. Elementem każdego z filmów jest długa,
dynamiczna, wysokobudżetowa sekwencja bitwy. Czy opowieść o
dalekowschodnim pancerniku jest więc dziełem banalnym? W dużej mierze
tak. Co gorsza, zawiera wiele ckliwych fragmentów, jest pełen słabo
zarysowanych postaci, chwilami sprawia wrażenie przegadanego i
przedłużanego na siłę. A jednak ma w sobie “to coś”. Niejednokrotnie
wzrusza i zachwyca. Wadą “Otoko-tachi…” jest fakt, że nie przedstawiono w
nim punktu widzenia przeciwnika. Ba! Nie pojawia się w nim ani jeden
amerykański żołnierz! Wróg został w tym filmie zdepersonalizowany, wręcz
zdehumanizowany. Nigdy nie widzimy Amerykanów. Są tylko atakujące
samoloty.
Tytuł oryginalny: “Eien no Zero”
Tytuł międzynarodowy: “The Eternal Zero”
Tytuł polski: /brak oficjalnego/
Reżyseria: Takashi Yamazaki
Produkcja: Japonia (2013)
“Eien no Zero” (“The Eternal Zero” - dosłownie “Wieczne Zero”) to
kolejny japoński dramat poświęcony wojnie na Oceanie Spokojnym. Pod
pewnymi względami jest on podobny do “Otoko-tachi no Yamato”. Są w nim
jednak elementy, które czynią go nie tylko odmiennym od “Otoko-tachi…”,
ale wręcz stawiają go w opozycji do omówionej wcześniej produkcji. “Eien
no Zero”, zupełnie jak film o słynnym superpancerniku, bazuje na
schemacie zapożyczonym z “Szeregowca Ryana”. Oglądając to dzieło, znów
natkniemy się na motyw starszego człowieka, którego wspomnienia stanowią
most między “dzisiaj” a “wczoraj” (sęk w tym, że tutaj takich
pośredników jest kilku). Naszym oczom ponownie ukaże się młody żołnierz,
który - mimo szczerego pragnienia walki - zostanie zmuszony do
przeżycia i opowiedzenia swojej historii przyszłym pokoleniom. W “Eien
no Zero”, tak jak w “Otoko-tachi no Yamato”, uwzględniono wyłącznie
japoński punkt widzenia. Amerykańscy wojskowi są wprawdzie widoczni, ale
tylko raz, i to przez kilka sekund. Film nie mówi nam zbyt wiele o
prawdziwej roli Japonii w czasie drugiej wojny światowej. Nie ma w nim
nic, co dawałoby do zrozumienia, że Kraj Kwitnącej Wiśni był brutalnym
imperialistą. Są za to wypowiedzi, które sugerują, że Japończycy musieli
się bronić i ponosić ofiary.
Ale tutaj podobieństwa do “Otoko-tachi…” się kończą. Po pierwsze: inny
jest zasadniczy temat produkcji. Uwaga filmowców nie koncentruje się
bowiem na marynarzach, tylko na pilotach kamikaze. Po drugie:
problematyka dzieła oscyluje wokół całkowicie innych idei. Ośmielę się
wręcz stwierdzić, że pod względem światopoglądowym jest to twór z
zupełnie innego porządku. Mniej tradycyjny, bardziej rewolucyjny. W
filmie o pancerniku Yamato najistotniejsze były takie wartości, jak
kraj, honor czy lojalność wobec przełożonych. Miłość do Japonii,
wierność ojczyźnianym ideałom… To były rzeczy święte i oczywiste, czyli
takie, z którymi się nie dyskutuje. W “Eien no Zero” liczą się nie tyle
idee patriotyczne, ile humanistyczne. A te drugie wchodzą nawet w
konflikt z tymi pierwszymi. Twórcy dzieła prezentują punkt widzenia,
który jest daleki od żarliwego patriotyzmu, a już na pewno nie ma nic
wspólnego z nacjonalizmem. Poświęcenie dla Ojczyzny nie jest,
oczywiście, całkowicie potępione (współcześni młodzi ludzie,
wyśmiewający wojennych herosów, zostają ukazani w negatywnym świetle).
Filmowcy przedstawiają jednak patriotyzm jako ideologię, która ciągnie
za sobą krwawe żniwo: przynosi ludziom cierpienie i śmierć, rozbija
rodziny, wymusza określone postawy i napiętnuje indywidualistów
próbujących się wyłamać.
Już sama koncepcja, na której opiera się fabuła, sprawia wrażenie co
najmniej kontrowersyjnej. Osią kompozycyjną opowieści jest bowiem
postawa żołnierza, który służył w japońskim lotnictwie, ale cechował się
tak silnym instynktem samozachowawczym, że stawiał ludzkie życie -
własne i cudze - na pierwszym miejscu. Ponad ideałami wojennymi. “Eien
no Zero” nie jest tylko sentymentalnym pochyleniem się nad jednostkami,
które złożyły swoje młode lata na ołtarzu Ojczyzny. Nie jest też po
prostu pytaniem o konkretne wydarzenia lub decyzje polityczne (choć
filmowcy rzeczywiście wydają się pytać, czy utworzenie szwadronu takiego
jak kamikaze było słuszne i konieczne). Ten twór idzie jeszcze dalej,
brnie coraz głębiej. Choć nie jest to wyrażone wprost, produkcja stawia
odbiorcę przed następującym problemem… Czy idee i ideologie, w których
człowiek (a co za tym idzie - ludzkie życie) jest jedynie środkiem do
celu, są moralne? Jestem polską patriotką i nacjonalistką, więc seans
dramatu, w którym postawiono sprawę w ten sposób, był dla mnie
porażający. Niemniej jednak film został nakręcony, a skoro już go
obejrzałam, muszę się z nim zmierzyć. Nie mam czasu ani miejsca, żeby
wyłuszczyć mój prywatny punkt widzenia. Ale wiem jedno: autorzy
scenariusza (tudzież twórca książkowego pierwowzoru) włożyli kij w
mrowisko.
I na samym włożeniu kija w mrowisko nie poprzestali. Filmowcy
nieustannie dolewają oliwy do ognia, pokazując sytuacje, które
uzasadniają przekonania centralnej postaci. Później komplikują sprawę,
wyjawiając powody, dla których główny bohater tak bardzo chciał przeżyć
wojnę. W końcu robią widzowi wodę z mózgu, przypominając to, co zostało
powiedziane na początku dzieła. A mianowicie to, że protagonista - ten
wielki obrońca życia podważający fundamenty japońskiej cywilizacji -
ostatecznie został kamikaze i zginął w samobójczym ataku na amerykańską
flotę. Dlaczego to zrobił? Jakie przyniosło to skutki? Tego akurat nie
zdradzę, żeby nie zostać posądzoną o spoilerowanie. Osoby odpowiedzialne
za “Eien no Zero” doskonale wiedzą, że poruszyły delikatną tematykę.
Widać to w samej konstrukcji fabuły. Akcja opowieści rozgrywa się bowiem
na dwóch płaszczyznach: współcześnie i podczas wojny. W obu epokach
dużo się mówi o głównym bohaterze. Zdania na jego temat są podzielone, a
emocje - silne i zróżnicowane. Postawa i czyny centralnej postaci
stanowią przedmiot dyskusji, która w każdej chwili może się przerodzić w
prawdziwą wojnę światopoglądową. Wojna ta może się zaś przenieść do
realnego świata. Cóż, bohater dał “zagwozdkę” nie tylko postaciom, ale
także widzom. Trudno przejść obok niego obojętnie.
Gorąco zachęcam do obejrzenia omówionych filmów
i do wyrobienia sobie własnej opinii na ich temat.
Natalia Julia Nowak,
8-20 marca 2015 r.
PRZYPISY
[1] Wydawnictwo “Bellona“, Warszawa 2008. Książka została opublikowana w ramach cyklu wydawniczego “Historyczne bitwy”.
[2] “W celu samoobrony, jak też dla obrony innych, Japonia (…) nie
będzie mogła usunąć trudności istniejących we Wschodniej Azji inną drogą
jak polityką krwi i żelaza. Jednakże realizując taką politykę, staniemy
twarzą w twarz przeciwko Stanom Zjednoczonym. Jeżeli chcemy w
przyszłości uchwycić w swoje ręce kontrolę nad Chinami, będziemy musieli
złamać Stany Zjednoczone, to znaczy postąpić z nimi tak samo jak
podczas wojny rosyjsko-japońskiej. Aby opanować Chiny, musimy najpierw
zdobyć Mandżurię i Mongolię. Aby zawojować świat, musimy najpierw
dokonać podboju Chin. Jeżeli uda się nam opanować Chiny, wówczas z obawy
przed nami skapitulują wszystkie inne państwa w Azji i kraje Mórz
Południowych” - miał powiedzieć premier Giichi Tanaka w specjalnym
przemówieniu skierowanym do decydentów politycznych, gospodarczych i
wojskowych. Cytuję jego słowa za Michałem Klimeckim, który z kolei
powołuje się na książkę “Śmierć w Tokio. Z dziejów terroryzmu
politycznego” Franciszka Bernasia (Warszawa 1989).
[3] O masakrze nankińskiej, znanej także jako gwałt nankiński, pisałam w
artykule “Nankin - chiński Wołyń. Filmowe wizje masakry”. Pozwolę sobie
przytoczyć dwa cytaty, które wykorzystałam również w tamtym tekście.
Oba fragmenty pochodzą z książki “Smutny kontynent” Jakuba Polita:
“Masakry w Nankinie cechowała sięgająca granic perwersji pomysłowość.
Ofiary zakopywano żywcem, traktowano końmi i czołgami, wieszano za
języki na hakach. Niektórych, zakopanych w ziemi po pas, kazano
rozszarpywać wielkim psom, innych krzyżowano, przybijano do drzew i
słupów telegraficznych, obdzierano im pasy skóry, odcinano nosy i uszy”,
“Jedną z ulubionych zabaw było wpędzanie Chińczyków na dachy
drewnianych domów, oblewanie parteru benzyną i podpalanie. (…) Inny
rodzaj rozrywki polegał na wpędzaniu nago do lodowatej w grudniu i
styczniu wody Yangzi; (…) próbujących wypłynąć ostrzeliwano i obrzucano
granatami. Dzieci, a nawet niemowlęta nadziewano na bagnety” (cyt. za:
Wiktor Ferfecki, “Zapomniane krwawe zbrodnie”, portal TVP Info).
[4] Wydawnictwo “Militaria“, Warszawa 2001.
[5] Historią Jednostki 731 zajmowałam się już w artykule “Gorsi niż
Mengele. Diabły z Jednostki 731”. Tekst stanowi rozbudowaną recenzję
filmu “Hei tai yang 731“ aka “Men Behind the Sun” (reż. Tun Fei Mou,
Chiny-Hongkong 1988).
[6] Eksperymenty z zamrażaniem kończyn, opisane przez Jacka Solarza, to
tylko wierzchołek góry lodowej. Aby uświadomić czytelnikom, jak
strasznych barbarzyństw dopuszczali się japońscy pseudonaukowcy,
zacytuję kilka zdań z artykułu “Jednostka z piekła rodem” Kamila
Nadolskiego: “Jednym z najbardziej zwyrodniałych eksperymentów były
wiwisekcje, czyli wszelkiego rodzaju operacje dokonywane na żywym
pacjencie, bez znieczulenia. Więźniom amputowano kończyny, przeszywano
je nawzajem (np. w miejscu nogi - rękę), sprawdzając, czy się zrosną.
Wycinano narządy wewnętrzne, dokonywano zabiegów na otwartym mózgu -
wszystko to przy pełnej świadomości operowanych. Oprócz tego celowo
wywoływano u więźniów choroby, symulowano zawały serca i udary.
Sprawdzano ile człowiek może wytrzymać bez jedzenia, a ile bez wody.
Przebywające w obozie kobiety gwałcono po to, by później dokonywać na
nich aborcji. (…) Na więźniach testowano również nowe rodzaje broni
takie jak granaty czy miotacze ognia”. Publikacja, której fragment
przywołałam, znajduje się w dziale “Wiadomości” portalu Onet.pl.
[7] Opracowanie jest częścią pracy zbiorowej “Zarys dziejów Afryki i
Azji. Historia konfliktów 1869-2000” pod redakcją naukową Andrzeja
Bartnickiego (wydanie drugie poprawione i rozszerzone. Wydawnictwo
“Książka i Wiedza“, Warszawa 1996-2000).
[8] Pojęcie “Pearl Harbor” odnosi się do amerykańskiej bazy wojskowej
usytuowanej na Hawajach. Japończycy, dowodzeni przez admirałów Yamamoto i
Nagumo, zbombardowali ją 7 grudnia 1941 r. “Tora! Tora! Tora!” -
brzmiało hasło, które nadali o godzinie 7:53. Stanowiło ono komentarz do
faktu, że Amerykanie okazali się totalnie zaskoczeni atakiem. Japoński
nalot doprowadził do śmierci 2345 żołnierzy i 68 osób cywilnych. Rannych
zostało 1247 wojskowych i 35 cywilów. Konsekwencją ataku na Pearl
Harbor było wypowiedzenie (przez Stany Zjednoczone i ich
sprzymierzeńców) wojny Imperium Słońca. Doszło do tego dzień później,
tj. 8 grudnia 1941 r. Przypis zredagowany na podstawie notatki “7
grudnia 1941 roku, miał miejsce japoński atak na Pearl Harbor”
zamieszczonej w serwisie Historykon.pl.
[9] Co oznacza słowo “Yamato”? Polskojęzyczna Wikipedia podaje, że wyraz
ten posiada wiele znaczeń. Jest on stosowany w różnych dziedzinach
japońskiego życia społecznego. Oto niektóre ze znanych zastosowań:
“Yamato – jedna z hist. nazw Japonii”, “Yamato-damashii, duch Yamato –
duch narodowy Japonii, poczucie narodowej godności i ducha bojowego”,
“Yamato – według mitologii japońskiej nazwa lądu, na którym wylądowali
pierwsi ludzie po stworzeniu świata”, “Yamato – okres w historii
Japonii”, “Yamato – dynastia japońska”, “Yamato – jeden z japońskich
rodów, z niego wywodzi się dynastia Yamato”, “Yamato – rzeka w Japonii”,
“Yamato – jedna z japońskich grup etnicznych”, “Prowincja Yamato –
jedna z hist. japońskich prowincji w regionie Kansai (obecnie prefektura
Nara)”, “Yamato Nadeshiko – personifikacja wyidealizowanej kobiety
japońskiej; podczas II wojny światowej ideologia propagandowa,
polegająca na utrwaleniu przekonania o konieczności poświęcenia kobiet
dla męża/żołnierza i kraju; w szerszym znaczeniu apelowała o poświęcenie
do wszystkich, którzy uważali się za Japończyków”. Znaczeń słowa
“Yamato” jest dużo, dużo więcej. Przykładowo, istnieje wiele
miejscowości o takiej nazwie.
[10] Publikacja, podpisana “mjm”, jest dostępna na stronie internetowej Polskiego Radia SA.
[11] Info dla tych, którzy potrzebują dokładniejszych danych. Pełna
wyporność pancernika: 71650 t. Długość całkowita: 263 m. Szerokość: 38,9
m. Maksymalna prędkość: 27,4 w. Zapas paliwa: 6400 t. Zanurzenie: 10,4
m. Liczba działek o największym kalibrze: 9. Przytoczone dane pochodzą z
tekstu “Japoński pancernik Yamato” Kamila Walarowskiego (portal
WWII.pl).
[12] Publikacja, podpisana “Maciej Michałek//gak”, jest dostępna na stronie internetowej TVN24.
[13] Wrak pancernika Musashi udało się odnaleźć dopiero w marcu 2015 r.
Chociaż na przestrzeni 70 lat organizowano wiele misji poszukiwawczych,
żadna z dotychczasowych ekspedycji nie przyniosła oczekiwanego
rezultatu. Dopiero ostatnia wyprawa - sfinansowana przez Paula Allena,
współzałożyciela Microsoftu - zakończyła się sukcesem. Allen,
organizując akcję poszukiwania okrętu, kierował się jego międzynarodową
sławą. Więcej o tym wyjątkowym wydarzeniu można przeczytać w artykule
“Zdjęcia i nagrania odnalezionego monstrum cesarskiej floty”
opublikowanym w serwisie TVN24. Tekst, podpisany “mk//gak”, ukazał się 6
marca 2015 r.
[14] Jest ona dostępna w dziale “Facet” portalu Wirtualna Polska. Opatrzono ją podpisem “Rafał Natorski/PFi”.
[15] Nie tylko wielki amerykański patriota, ale również rodowity
Amerykanin (Native American). Pamiętajmy o indiańskim pochodzeniu
bohatera. Skoro już mówimy o Rambo, polecam mój artykuł zatytułowany
“Pesymizm żołnierza-tułacza. Recenzja filmu ‘John Rambo’”.
[16] Napisałam kiedyś recenzję tej produkcji. Nosi ona tytuł “Wojna może
zniszczyć, ale też uwznioślić” i jest ogólnodostępna w Internecie.