piątek, 19 sierpnia 2011

Metropolis. Film, który uczy myślenia

Film nad filmami


“Metropolis”, czyli filmowa antyutopia w reżyserii Fritza Langa, to mój najulubieńszy film, który oglądałam i rozważałam mnóstwo razy. To stare, czarno-białe i bardzo monumentalne dzieło zostało nakręcone w roku 1926, a jego premiera odbyła się na początku 1927. Produkcja, chociaż niema, nie razi brakiem dźwięku, albowiem jej warstwa muzyczna, wybitna gra aktorska i genialna fabuła wyrażają więcej niż długie przemówienia.

Film, bogaty w modernistyczną scenografię i efekty specjalne podobne do współczesnych, zachwyca kolejne pokolenia kinomanów. Mnie fascynuje jego głębia intelektualna i idealny scenariusz napisany przez Theę von Harbou (kobietę, która najpierw była żoną jednego z aktorów grających w “Metropolis”, a potem małżonką samego Fritza Langa). Arcydzieło kinematografii, o którym piszę, to jeden z tworów, które odegrały w moim życiu ogromną rolę i wywarły na mnie spory wpływ. Nie znam słów, którymi mogłabym wyrazić zachwyt, jaki wzbudza we mnie ta produkcja.


Opowieść o rewolucji i złamanym sercu


Akcja “Metropolis” rozgrywa się w ponurym świecie przyszłości, w którym społeczeństwo zostało podzielone na dwie klasy: Umysł i Dłonie. Ta pierwsza żyje w bogatym, wygodnym, supernowoczesnym mieście Metropolis, a ta druga jest zmuszana do wegetacji w ponurym Podziemiu i do pracy ponad siły. Robotnicy, czyli Dłonie, są coraz bardziej niezadowoleni z tej społecznej niesprawiedliwości i marzą o obaleniu Johana Fredersena, bezdusznego dyktatora obu światów.

Osobą, która niesie proletariuszom pocieszenie, jest młodziutka Maria - dziewczyna uznawana za prorokinię. Młoda panna naucza, że wkrótce przyjdzie do robotników Pośrednik, który przyniesie im wyzwolenie i zlikwiduje niesprawiedliwy system społeczny. Zdaniem Marii, między Umysłem a Dłońmi musi pośredniczyć Serce. Prorokini porównuje obecny ustrój do Wieży Babel, która - chociaż wielka i stanowiąca symbol ludzkiej potęgi - została zburzona przez samego Boga.

Niestety, o naukach Marii i ich wpływie na Dłonie dowiaduje się surowy Johan Fredersen. Dyktator dostrzega w dziewczynie zagrożenie dla aktualnego porządku społecznego i postanawia ją unieszkodliwić. Mężczyzna zleca szalonemu wynalazcy Rotwangowi, aby porwał Marię i stworzył jej sobowtóra, który zostanie wysłany do Podziemia i odwoła wszystkie nauki prorokini. Rotwang spełnia polecenie Fredersena: uprowadza Marię, skanuje jej wygląd i przekazuje go skonstruowanemu przez siebie robotowi.

Tak powstaje Fałszywa Maria - demoniczny dublet Marii, pierwszy filmowy Terminator, mordercza maszyna o wyglądzie człowieka. Jednakże Rotwang dopuszcza się zdrady względem Johana. Programuje Fałszywą Marię w taki sposób, żeby rozpętała rewolucję i zniszczyła ustrój stworzony przez Fredersena. Dlaczego tak się dzieje?

Otóż szalony naukowiec odczuwa do władcy Metropolis ogromną urazę. Fredersen “odbił” mu kiedyś ukochaną żonę, Hel. Niegdysiejsza pani Rotwangowa zmarła, rodząc Johanowi syna, Fredera (obecnie Freder jest młodzieńcem, który podkochuje się w Marii i potajemnie odwiedza ją w Podziemiu. Wszystko wskazuje na to, że to on jest Pośrednikiem, który wkrótce zjednoczy Umysł i Dłonie).

Rotwang - który stworzył kobiecego androida, aby zapełnić sobie pustkę po Hel - postanawia wykorzystać swój wynalazek przeciwko znienawidzonemu Fredersenowi. W końcu rozpoczyna się to, czego wynalazca od dawna pragnął. Fałszywa Maria, łudząco podobna do Marii i pod nią się podszywająca, namawia proletariuszy, aby powstali przeciwko Johanowi Fredersenowi. Zaczyna się istna Apokalipsa.


Pro czy anty?


Jaki obraz rewolucji wyłania się z filmu “Metropolis” Fritza Langa? Na pierwszy rzut oka, całkowicie negatywny. Produkcja przedstawia rebelię jako istny obłęd, irracjonalną fanaberię, niekontrolowany wybuch frustracji, który prowadzi wyłącznie do śmierci i zniszczenia. Film pokazuje, iż nienawiść, zwłaszcza ta wynikająca ze sporów politycznych, może być przyczyną nieszczęścia całego społeczeństwa. Konflikty w świecie dorosłych mogą stanowić zagrożenie dla istot zupełnie niewinnych, czyli dzieci.

Postać, która wzywa robotników do mordowania inteligentów i niszczenia mienia, nie jest człowiekiem. To robot - zwyczajny android, którego upodobniono do młodej, powszechnie szanowanej kobiety. Naukowiec, który uczynił z tego androida maszynę do zabijania, jest oderwanym od rzeczywistości szaleńcem, funkcjonującym i rozumującym inaczej niż normalny człowiek.

Te dwa fakty sugerują, że scenarzystka uważała przemoc i destrukcję za rzeczy niegodne człowieka. Na czele rewolty stoi robot, ponieważ istota obdarzona człowieczeństwem nie byłaby w stanie spowodować rozlewu krwi. Gdy o tym myślę, przypominają mi się słowa, które usłyszałam wiele lat temu bodajże w kreskówce “Pinokio”: “Nie staniesz się człowiekiem, popełniając nieludzki czyn”.

W filmie “Metropolis” sprawcy powstania zostają surowo ukarani za swoją działalność. Robot, czyli Fałszywa Maria, zostaje spalony na stosie, a Rotwang ginie (traci równowagę podczas walki z Frederem i spada z ogromnej wysokości). Johan Fredersen, który wprawdzie nie chciał rozlewu krwi, ale pośrednio się do niego przyczynił, cierpi z powodu wyrzutów sumienia i żałuje swojej lekkomyślności.

Z drugiej strony, w arcydziele Fritza Langa rewolucja jest porównana do Apokalipsy. Chrześcijanie wierzą, że Sąd Ostateczny będzie dniem gniewu Bożego, w którym Chrystus zmiecie z powierzchni Ziemi wszelkie zło, ukarze grzeszników, wywyższy pokornych, zbuduje swoje Królestwo i zamanifestuje swoją potęgę. Doszukanie się przez scenarzystkę analogii między rebelią a Apokalipsą sugeruje, iż zbrojny zryw robotników jest po prostu “ponurą koniecznością“.

Wiecie, rozmawiałam z pewnym komunistą na temat filmu “Metropolis”. Ku mojemu zdumieniu, stwierdził on, że dzieło Fritza Langa ma charakter pro-rewolucyjny. Czy rzeczywiście tak jest? Spójrzmy na samo “Metropolis”. W filmie największe marzenie bohaterów, czyli likwidacja klas i wprowadzenie równości społecznej, spełnia się dopiero po rewolucji. Gdyby nie rewolta, Umysł i Dłonie nigdy nie zdołałyby się połączyć.

Zryw robotników jest zaprezentowany w negatywnym świetle, jednak jego skutki są jak najbardziej pozytywne i zbawienne dla bohaterów. Jeżeli Thea von Harbou była przeciwniczką metod rewolucyjnych, to dlaczego przedstawiła rebelię na zasadzie “nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”? Jakie, tak naprawdę, jest przesłanie dzieła Fritza Langa? Czy produkcja promuje pogląd o wyższości pokoju nad wojną? A może przeciwnie: daje do zrozumienia, iż przemoc to “zło konieczne”?


Inżynieria społeczna i władcy marionetek


“Metropolis” to również film o inżynierii społecznej. O tym, jak łatwo można manipulować masami, zwłaszcza tymi sfrustrowanymi i owładniętymi żądzą zemsty. Podburzenie ludu przychodzi Fałszywej Marii bardzo łatwo. Proletariusze, którzy dotychczas słuchali chrześcijańskich kazań o pokoju i miłości, szybko przeobrażają się w gotowych na wszystko rebeliantów.

Jest w dziele Fritza Langa scena, w której robotnicy bawią się i radują z powodu wybuchu rewolucji. Niespodziewanie przemawia do nich Grot, który uświadamia im, że woda zaczęła zalewać Podziemie, a pozostawione w domach dzieci znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nastrój proletariuszy zmienia się w mgnieniu oka. O ile wcześniej świętowali, wysławiali powstanie i jego sprawczynię, o tyle teraz się złoszczą i przeklinają Fałszywą Marię (“Czarownica! Spalić ją na stosie!”).

Niemiecka produkcja science-fiction (political-fiction?) mówi ponadto o działalności służb specjalnych. Film poucza, że każda osoba, która sprawia wrażenie szczerego idealisty, bezinteresownego rzecznika mas, niezłomnego bojownika o jakąś sprawę, może być de facto podstawionym prowokatorem. Fałszywa Maria jawi się robotnikom jako prawdziwa rewolucjonistka, zdolna przywódczyni i jednostka wypełniona wielkimi ideami. W rzeczywistości jest ona marionetką kontrolowaną przez kogoś, kto nie chce się ujawnić.

“Metropolis” to film, który otwiera człowiekowi oczy i zmienia jego spojrzenie na wiele spraw. Scenariusz napisany przez Theę von Harbou i zekranizowany przez Fritza Langa wprawia w ruch szare komórki, skłania do głębokich przemyśleń, zadaje trudne pytania i zmusza do szukania na nie odpowiedzi. Produkcja inspiruje do różnych refleksji: etycznych, religijnych, politologicznych, socjologicznych i historiozoficznych. Uczy rozsądku, rozwagi i ostrożnego podchodzenia do spraw politycznych. Motywuje do poszukiwania prawdziwych przyczyn rozmaitych afer. Ostrzega przed manipulacją i propagandą oraz demaskuje tak zwaną psychologię tłumu.


Przysposobienie do życia obywatelskiego


Uważam, że każdy obywatel powinien obejrzeć “Metropolis” - najlepiej w młodym wieku, zanim na dobre zajmie się polityką lub działalnością w jakimś ugrupowaniu. Film wyreżyserowany przez Fritza Langa jak najbardziej nadaje się dla młodzieży. Posiada atrakcyjną fabułę, wartką akcję, piękną scenografię, charyzmatycznych bohaterów, przekonującą grę aktorską, silnie oddziałujący na odbiorcę klimat oraz efekty specjalne dorównujące współczesnym.

Genialna, świetnie skomponowana, porywająca i wpadająca w ucho jest również oryginalna muzyka z “Metropolis” (piszę “oryginalna”, albowiem na rynku są też dostępne wersje ze współczesną ścieżką dźwiękową). Dzieło Fritza Langa jest nasycone emocjami, nieprawdopodobnie dynamiczne, wypełnione ruchem i utrzymane na wysokim poziomie artystycznym (oryginalne, niecodzienne i wprawiające w zdumienie modernistyczne dekoracje to prawdziwe majstersztyki!). Przemoc i erotyzm są tylko zasygnalizowane - filmowcy czynią do nich aluzje w symboliczny sposób.

Moim zdaniem, “Metropolis” powinno być odtwarzane na lekcjach WOS-u w gimnazjach lub szkołach średnich. Po co? Aby uświadomić młodym ludziom, że w świecie polityki nic nie jest oczywiste i jednoznaczne, nawet, jeśli sprawia takie wrażenie. Arcydzieło Fritza Langa mogłoby być pomocą dla tych nauczycieli, którzy pragną uczyć młodzieży racjonalnego i krytycznego myślenia.

Uczniowie, którzy obejrzą film “Metropolis” i się nad nim zastanowią, będą umieli analizować zjawiska rodem z realnego świata, takie jak dzieje PZPR i “Solidarności”, Wiosna Ludów w krajach arabskich, przepychanki na Krakowskim Przedmieściu, działalność białoruskiej opozycji, zamieszki w Londynie, zamachy w Norwegii itd. Uświadomią sobie, iż to, co na pierwszy rzut oka jest proste, może (choć nie musi!) posiadać drugą, ukrywaną przed opinią publiczną stronę. Zrozumieją, że w polityce wiele rzeczy dzieje się za kulisami i że nie wolno bezgranicznie ufać politykom, działaczom społecznym oraz rozmaitym wizjonerom.

Polecam, naprawdę polecam film “Metropolis“. Jeśli ktoś nie chce go obejrzeć dla treści, to niech go obejrzy dla formy. W dziele Fritza Langa wszystko jest dopięte na ostatni guzik - od problematyki aż po scenariusz, od muzyki aż po wizualność, od gry aktorskiej aż po wypowiedzi bohaterów, od charakteryzacji aż po efekty specjalne. Ten film jest idealny, doskonały, perfekcyjny. Nic dodać, nic ująć.


Natalia Julia Nowak,
14 sierpnia 2011 roku



piątek, 5 sierpnia 2011

Within Temptation. Emocje, filozofia i wiara

Gdybym miała stworzyć listę najważniejszych dla mnie płyt muzycznych, na pewno umieściłabym na niej CD “Mother Earth” (“Matka Ziemia”) holenderskiego zespołu Within Temptation. “ME” to krążek, który po raz pierwszy usłyszałam jako czternastolatka, a który cieszy mnie i zachwyca również teraz, gdy mam dwadzieścia i pół roku. Piosenki z płyty “Mother Earth” towarzyszyły mi w różnych sytuacjach życiowych, zarówno tych radosnych, jak i wypełnionych negatywnymi emocjami. Nie da się zaprzeczyć, że “Matka Ziemia”, a także inne dzieła grupy Within Temptation, to muzyka mojej młodości - ważny element mojego gimnazjalnego, licealnego i studenckiego życia.

Krążek “Mother Earth”, wydany po raz pierwszy w 2000 roku, zawiera pełną emocji, magii, tajemniczości i patetyzmu muzykę, którą polskojęzyczna Wikipedia określa jako “metal symfoniczny ze sporą domieszką motywów gotyckich, celtyckich i chórów”. CD liczy sobie dziesięć dosyć zróżnicowanych utworów. Najdłuższy z nich, “The Promise”, trwa równe osiem minut, a najkrótszy, czyli “Intro” - tylko minutę i kilka sekund. Na płycie dużą rolę odgrywają instrumenty klawiszowe oraz śpiew wokalistki Sharon den Adel, posiadającej niezwykle wysoki i dramatyczny głos.

Pierwsza piosenka z omawianego CD, “Mother Earth”, to bardzo udany i porywający utwór, w którym da się wyczuć prawdziwą dumę i dostojeństwo. Ta rytmiczna, melodyjna i kołysząca kompozycja stanowi hymn na cześć tytułowej Matki Ziemi, której człowiek nigdy nie zdoła okiełznać i która jest panią wszelkiego życia oraz śmierci.

Podniosłe, przebojowe i radosne dzieło, będące jak gdyby panteistycznym manifestem, demaskuje słabość człowieka i jego bezradność wobec sił natury. Obnaża również dwa przeciwstawne oblicza przyrody - to piękne, życiodajne oraz to groźne, niszczycielskie. Prezentacja dwóch skrajnie różnych “twarzy” Matki Ziemi zostaje osiągnięta dzięki licznym kontrastom w warstwie muzycznej (chodzi mi o przeplatanie się fragmentów spokojnych, sielankowych, celtyckich z ostrymi, drapieżnymi, metalowymi).

Druga piosenka, “Ice Queen”, mówi o zimie, przedstawionej jako surowa i bezwzględna kobieta, podobna do Królowej Śniegu z baśni Hansa Christiana Andersena. Upersonifikowana pora roku jest zaprezentowana w zdecydowanie negatywnym świetle - Sharon den Adel oskarża ją o niszczenie wszelkiego życia i doprowadzanie świata do ruiny. Pod względem muzycznym “Ice Queen” stanowi przebojową, wpadającą w ucho i odrobinę dramatyczną rockową piosenkę.

Uwaga! Niewiele osób wie, iż istnieje również inna wersja “Ice Queen”. Nosi ona tytuł “Believer” i porusza zupełnie inną problematykę niż omawiana tutaj pieśń o zimie. Utwór “Believer” posiada taką samą melodię jak “Ice…”, jednak jego słowa różnią się od tych znanych z płyty “Mother Earth”.

“Our Farewall”, zajmujące na CD pozycję trzecią, to spokojna, akustyczna, wypełniona przeogromną czułością i tkliwością piosenka o pożegnaniu. Chociaż na pierwszy rzut oka posiada ona prosty i banalny tekst, można ją interpretować na dwa sposoby. Zgodnie z pierwszą interpretacją, “Our Farewall” to wyznania matki, której dziecko odeszło z domu. Zgodnie z drugą - słowa żyjącej kobiety adresowane do zmarłego dziecka.

W tekście padają stwierdzenia, które wydają się sobie przeczyć. Słowa “Nigdy nie myślałam, że ten dzień nadejdzie tak szybko. Nie mieliśmy nawet czasu, żeby powiedzieć sobie ‘do widzenia‘. Jak świat może tak po prostu dalej trwać?” wskazują na to, iż piosenka mówi o śmierci. Z drugiej strony, w utworze pojawiają się stwierdzenia typu “Słodkie kochanie. Za bardzo się martwisz, dziecko. Widzę smutek w twoich oczach. Nie jesteś samo w swoim życiu, chociaż możesz myśleć, że jesteś”. Zaiste, nie wiem, o co chodzi w tym utworze i jak powinnam się do niego ustosunkować.

“Caged” to pełna żałości i cierpienia piosenka o kobiecie, która została oszukana, wykorzystana, a następnie porzucona przez mężczyznę. Bohaterka utworu czuje się, jakby była zamknięta w klatce, ubolewa nad własną naiwnością i deklaruje utratę wiary w człowieka (“Każdy, kto ma przyjazną twarz, wydaje się ukrywać w środku jakiś sekret”). Jeśli chodzi o warstwę brzmieniową, utwór “Caged” zawiera liczne nawiązania do muzyki celtyckiej, a Sharon den Adel śpiewa w taki sposób, jakby płakała.

Cała piosenka jest niezwykle przejmująca, sprawia, iż słuchacz identyfikuje się z podmiotem lirycznym i głęboko przeżywa opowiadaną historię. Ponieważ wokalistka zespołu Within Temptation posiada ogromny talent aktorski, potrafi ona w mistrzowski sposób przedstawić takie uczucia jak rozpacz, rozczarowanie, złość czy upokorzenie.

“The Promise” to kolejna katastroficzna, emocjonalna i silnie oddziałująca na odbiorcę piosenka. Prezentowane tutaj emocje - rozpacz, cierpienie, poczucie pustki, gniew i upokorzenie - są potężniejsze i poważniejsze niż w “Caged”, albowiem tematyka dzieła obraca się wokół zabójstwa. Bohaterka piosenki mówi o tym, że jej ukochany wymknął się nocą i został zamordowany przez złych ludzi. Po tym, co się stało, kobieta jest nie tylko zrozpaczona, ale również owładnięta żądzą zemsty.

Wyznaje ona: “Przyrzekłam, że któregoś dnia pomszczę jego duszę. Sprawię, że będą krwawić u moich stóp”. Później dowiadujemy się, iż zemsta została już dokonana: “Przyrzekłam, że któregoś dnia pomszczę jego duszę. Jeden po drugim, byli zaskoczeni”. Kompozycja “The Promise” jest niezwykle zimna. Można powiedzieć, że wręcz bije od niej chłód. Mamy tu więc do czynienia ze zjawiskiem synestezji.

“Never-Ending Story” jest pogodną, folkową, celtycką piosenką, korespondującą z opisanym wcześniej utworem “Mother Earth”. Dzieło mówi o Ziemi rozumianej na dwa sposoby: jako wiecznie odradzająca się przyroda oraz miejsce, w którym toczy się historia ludzkości. Sharon śpiewa o tym, że my, ludzie, jesteśmy cząstką niekończącej się opowieści, której przeszłość i przyszłość pozostają dla nas tajemnicą.

O ile pieśń “Mother Earth” miała charakter filozoficzny, o tyle “Never-Ending Story” jest piosenką o charakterze historiozoficznym. W “Never…” pojawia się ponadto tradycyjny i nieco już wyświechtany motyw życia-podróży. Utwór nie za bardzo mi się podoba, ale doceniam go za inteligentny, skłaniający do refleksji tekst.

Kolejne dzieło, zatytułowane “Deceiver of Fools”, to najmroczniejsza i najbardziej gotycka kompozycja z całego krążka “ME”. Jednocześnie jest ona jedynym na CD utworem chrześcijańskim. Oczywiście, w tekście nie pojawiają się słowa biblijnego pochodzenia, jednak opisany problem i zastosowane metafory jednoznacznie wskazują na to, iż piosenka ostrzega słuchaczy przed szatanem.

Sharon den Adel, wykorzystując swoje wielkie zdolności wokalne i aktorskie, opowiada o tajemniczym Zwodzicielu Głupców, który “karmi się strachem”, “karmi się bólem”, “bawi się twym umysłem” oraz “zatruwa prawdę, by zdobyć ich wiarę i wyprowadzić ścieżkę do świata marności”. Wokalistka apeluje: “Proszę, zbudź się i zobacz prawdę. On może istnieć tylko wtedy, gdy wierzysz w to, co ci mówi. Pamiętaj, kim jesteś, przy czym trwasz, a zawsze znajdzie się jakaś droga”.

Następnie Sharon czyni aluzję do postaci Chrystusa: “W moim sercu jest miejsce. W moim sercu jest ślad małego, płonącego ognika. Ochronny promień świeci przez tę noc. Chociaż mały, jest jasny. Ale ciemność się czai”. Uważam, że utwór “Deceiver of Fools” nadawałby się do wykonywania podczas młodzieżowych pielgrzymek i festiwali muzyki religijnej.

Kolejnym utworem zarejestrowanym na płycie “Mother Earth” jest “Intro” (nie ja jedna zastanawiam się, dlaczego ta kompozycja zajmuje pozycję ósmą, a nie pierwszą!). Posiada on bardzo monotonną melodię i przypomina tło muzyczne z jakiejś gry komputerowej. Po tym spokojnym i usypiającym utworze zaskakuje słuchacza ostre i gwałtowne “Dark Wings” - piosenka agresywna i zdecydowanie odróżniająca się od pozostałych.

Kiedy kompozycja “Dark Wings” się kończy, słyszymy sielankowe i relaksacyjne “In Perfect Harmony”, rozpoczynające się śpiewem ptaków oraz głębokimi, lekkimi, jasnymi, metafizycznymi dźwiękami wygenerowanymi przez komputer lub keyboard. “In Perfect…” jest słodką, delikatną i pełną uroku celtycką piosenką o dzikim dziecku, które wychowało się wśród “starożytnych duchów lasu”. Koniec tego utworu jest jednocześnie końcem płyty.

Jak zapewne się domyślacie, o CD “Mother Earth” grupy Within Temptation mogę powiedzieć tylko jedno: jest to arcydzieło. Krążek, nagrany przez niezwykle utalentowanych ludzi, przenosi odbiorcę do świata uczuć, magii i mistycyzmu. Wszystkie utwory z płyty “ME” są dobre, chociaż niektóre z nich przemawiają do mnie bardziej, a inne mniej. Każdy, kto jest choć trochę wrażliwy na muzykę, powinien poznać omawiane tutaj CD Within Temptation.

Zapewniam, że przy pieśniach z krążka “Mother Earth” można w pełny i satysfakcjonujący sposób przeżywać rozmaite emocje. Gdy dopisuje nam dobry humor, możemy cieszyć się swoim szczęściem przy dźwiękach pierwszego kawałka - “Mother Earth”. Gdy jesteśmy przygnębieni, możemy słuchać depresyjnych utworów “Caged” i “The Promise”. Kiedy pragniemy się odprężyć, możemy wsłuchiwać się w brzmienie “Never-Ending Story” i “In Perfect Harmony”.

Gorąco zachęcam do zapoznania się z opisanym przeze mnie materiałem. Myślę, iż CD “Mother Earth” spodoba się osobom kochającym ambitną, doskonale skomponowaną i wypełnioną emocjami muzykę. Jeśli chodzi o mnie, zaczęłam swoją przygodę z Within Temptation właśnie od tej płyty. Cieszę się, że miałam zaszczyt poznać twórczość najsłynniejszej holenderskiej kapeli metalowej!


Natalia Julia Nowak,
5 sierpnia 2011 roku

czwartek, 28 lipca 2011

Muzyka nie dla kierowców

Amerykański duet Switchblade Symphony to jedna z tych formacji, o których należy pisać w czasie przeszłym - grupa istniała bowiem od roku 1989 do 1999. Zespół, tworzony przez kompozytorkę Susan Wallace i wokalistkę Tinę Root, nagrywał specyficzną muzykę, którą można uznać za elektroniczny gothic lub dark wave. Switchblade Symphony, ze względu na umiłowanie tajemniczości, groteski i elektroniki, można zaliczyć do tej samej kategorii co opisaną przeze mnie kiedyś formację The Birthday Massacre.

Między SwiSy a TBM istnieje jeszcze jedno podobieństwo, a mianowicie charakterystyczna wizualność, łącząca elementy dziecinno-dziewczęce z gotycko-demonicznymi. Ponieważ grupa Switchblade Symphony działała wcześniej niż The Birthday Massacre, możemy przypuszczać, iż była ona jedną z inspiracji dla tego młodszego zespołu. Sprężynowa Symfonia zdołała wydać cztery długogrające albumy studyjne. Po upadku formacji ukazały się jeszcze trzy płyty - jedna z remiksami, druga z nagraniami koncertowymi, a trzecia ze starymi, wznowionymi piosenkami.

Debiutancki krążek Switchblade Symphony, opublikowany w roku 1995, to CD zawierające muzykę głęboką i transową. Na tej płycie, zatytułowanej “Serpentine Gallery”, mamy jedenaście niezbyt długich kompozycji. Pierwszą z nich jest “Bad Trash” - utwór mocny, tajemniczy i niepokojący. Charakterystycznymi elementami tego kawałka są dźwięki przywodzące na myśl przerobiony komputerowo ksylofon. Druga kompozycja, “Dissolve”, brzmi dosyć groźnie i zadziornie. Słyszymy w niej przejęty głos Tiny, która wręcz zachłystuje się śpiewem.

“Wallflower”, czyli utwór trzeci, zawiera specyficzne, wysokie dźwięki przypominające dzwoneczki. To właśnie one tworzą niecodzienny klimat tej kompozycji. “Wrecking Yard” jest piosenką bardziej rockową - rytmiczną, drapieżną i gitarową. Tina Root śpiewa w niej zupełnie inaczej niż we wcześniejszych utworach. “Clown” to najbardziej przebojowy kawałek z płyty “Serpentine Gallery”, a może nawet z całej twórczości SwiSy. Nie należy więc się dziwić, że - jako jedyne dzieło Sprężynowej Symfonii - doczekał się on video clipu. Utwór “Clown” jest świetnie skomponowany i nasycony emocjami, pełno w nim mroku oraz przykuwających uwagę dźwięków.

Kolejna piosenka, “Cocoon”, to krótka, ale melodyjna ballada, w której pojawia się operowy śpiew. Utwór sprawia wrażenie muzycznego eksperymentu, tym bardziej, iż trwa on tylko dwie minuty i kilka sekund. “Dollhouse” brzmi niezwykle tajemniczo, groźnie i niepokojąco. Kawałek ten zawiera także bardzo śmiałe i wyraziste aluzje do erotyki. W następnym utworze, “Sweet”, znowu mamy nawiązania do muzyki rockowej - mocne basy, charakterystyczny rytm oraz gitarę.

“Gutter Glitter” to, według mnie, jedna z najlepszych kompozycji duetu Switchblade Symphony. W tym głębokim, metafizycznym i pełnym elektroniki utworze Tina sięga po coś, co brzmi jak melorecytacja wpadająca w rap. Bardzo udane są fragmenty, w których wokalistka w przejmujący sposób zachłystuje się śpiewem. Kompozycja kończy się… fragmentem pewnej starej, dziecięcej piosenki (“London Bridge is falling down, falling down, falling down. London Bridge is falling down, my fair lady. Take the key and lock her up, lock her up, lock her up. Take the key and lock her up, my fair lady”).

“Mine Eyes” jest utworem dosyć ciężkim i ostrym, może nawet wzorowanym na muzyce metalowej. Niektóre jego fragmenty brzmią naprawdę potężnie i patetycznie. Natomiast ostatni kawałek, czyli “Bloody Knuckles”, to dzieło w stu procentach instrumentalne. Brzmi ono ponuro, pesymistycznie, toteż słuchaczowi może się udzielić jego niewesoły nastrój. Szkoda, że ani razu nie słychać w nim wokalu Tiny. Moim zdaniem, w nagraniach SwiSy głos pani Root jest po prostu niezbędny.

Debiutancki krążek zespołu Switchblade Symphony nie jest najwybitniejszą płytą świata, jednak trzeba przyznać, że umieszczono na nim kilka udanych utworów. “Clown” i “Gutter Glitter” to piosenki, które - według mnie - każdy meloman powinien poznać. Na uwagę zasługuje również otwierający CD utwór “Bad Trash”. Sądzę, że płytę “Serpentine Gallery” można polecić osobom lubującym się w elektronicznym gotyku i dark wave. Oraz, oczywiście, miłośnikom wspomnianej wcześniej formacji The Birthday Massacre.

Muzyka SwiSy, ze względu na swój transowy charakter, posiada działanie usypiające (zwłaszcza wtedy, gdy słucha się jej długo i bez przerwy). Niektórzy odbiorcy mogą uznać tę cechę za wadę, inni za zaletę - wszystko zależy od indywidualnych preferencji. Jeśli chodzi o mnie, przyłapałam się na tym, iż zazwyczaj słucham Switchblade Symphony późną nocą, kiedy jestem już znużona i powinnam pójść spać. Ciekawe, że nie robię tego celowo. Włączając piosenki SwiSy, nie myślę o tym, iż pozwolą mi one szybciej i łatwiej zasnąć. Ale w mojej podświadomości takie przekonanie najwyraźniej istnieje.

Na koniec wypada napisać, że skoro kompozycje Susan Wallace i Tiny Root są takie usypiające, to absolutnie nie należy ich słuchać w samochodzie. Tego typu muzyka mogłaby mieć zgubny wpływ na kierowców, zupełnie jak niektóre leki i napoje. Może to dziwne, ale nawet ja, pisząc te słowa, czuję się śpiąca. Nie wiem, czy moje samopoczucie wynika z naturalnego zmęczenia, czy rzeczywiście jest ono skutkiem obcowania z twórczością Switchblade Symphony. Ludzie, którzy szukają muzyki pobudzającej i motywującej do działania, zdecydowanie powinni omijać SwiSy szerokim łukiem.


Natalia Julia Nowak,
28 lipca 2011 roku

środa, 25 maja 2011

Within Temptation i zasada odwróconej piramidy

“Enter”, czyli “Wejście”, jest pierwszą płytą holenderskiego zespołu Within Temptation (pozwolę sobie wtrącić, że “Wejście” to idealna nazwa dla debiutanckiego krążka formacji muzycznej!). CD, opublikowane w 1997 roku przez firmę fonograficzną DSFA Records, a dziesięć lat później wznowione przez wytwórnię Season of Mist, liczy sobie osiem utworów, zaliczanych do gatunków gothic metal i doom metal.

“Enter” jest jedyną długogrającą płytą WT, na której pojawia się charakterystyczny growl, czyli warcząco-ryczący śpiew Roberta Westerholta (ów growl słychać jeszcze na EP-ce “The Dance”. EP-ka to rodzaj płyty z niewielką liczbą piosenek, którą można określić za pomocą wyrażenia “już nie singiel, ale jeszcze nie longplay”). Poza tym, CD zawiera obecny na wszystkich krążkach Within Temptation śpiew Sharon den Adel. A trzeba przyznać, iż Sharon posiada niezwykle piękny, wysoki, operowy głos oraz zdolności aktorskie, umożliwiające śpiewanie w sposób emocjonalny, dramatyczny, teatralny i przejmujący.

WT to jeden z moich ulubionych zespołów - słucham go od 14 roku życia i zdążyłam już poznać wszystkie jego płyty. Jako doświadczona słuchaczka Withinów, mogę powiedzieć, iż formacja ma za sobą wiele eksperymentów muzycznych: artyści interesowali się brzmieniami ciężkimi i lekkimi, depresyjnymi i pogodnymi, symfonicznymi i folkowymi, patetycznymi i skromnymi, spokojnymi i hałaśliwymi, klasycznymi i stylizowanymi na muzykę filmową. Chociaż lubię wszystkie krążki Within Temptation, dostrzegam pewną niepokojącą tendencję, a mianowicie to, że twórczość grupy jest - z płyty na płytę - coraz słabsza.

Withini stosują coś w rodzaju “zasady odwróconej piramidy”. Pojęcie “zasady odwróconej piramidy” pochodzi z prasoznawstwa i oznacza sztywne, ściśle określone zasady redagowania wiadomości prasowych. Informacje najbardziej wartościowe mają być na początku tekstu, średnio istotne w środku, a najmniej ważne na końcu. Podobne zjawisko da się zauważyć w muzyce zespołu Within Temptation: najpiękniejsze, najbardziej artystyczne CD zostało przezeń wydane na początku, później pojawiło się kilka słabszych krążków, a teraz twórczość grupy jest ewidentnie komercyjna i adresowana do szerokiego grona odbiorców.

Ponieważ tą pierwszą, najlepszą płytą WT jest “Enter”, postanowiłam polecić ją swoim Czytelnikom. Zapraszam do czytania opisów poszczególnych piosenek z omawianego CD. Jak już wspomniałam, owych piosenek jest osiem, a ich brzmienie posiada cechy gothic metalu i doom metalu.

“Restless” - utwór, którego klimat można określić mianem “umiarkowanego niepokoju”. Dzieło rozpoczyna się niespokojnymi i intrygującymi dźwiękami pianina, które przykuwają uwagę odbiorcy i wprowadzają go w odpowiedni nastrój. Dźwięki te odgrywają istotną rolę przez całą kompozycję. Bardzo ważny w utworze jest również wokal Sharon den Adel, która - tym swoim dźwięcznym, drżącym, operowym głosem - wyraża uczucia analogiczne do tych kreowanych przez muzykę.

Piosenka “Restless” posiada niezwykle poruszający refren, w którym śpiew Sharon przechodzi w chwytające za serce wycie (zaprawdę, uwielbiam sposób, w jaki ta kobieta śpiewa wyrazy “through” i “you”!). Prawdziwym popisem wokalnych i aktorskich zdolności den Adel jest też fragment ze słowami “Laj, laj, laj…”. Głos wokalistki WT brzmi wówczas niezwykle słodko, niewinnie i wzruszająco.

“Enter” - utwór bardzo odmienny od “Restless”. Rozpoczyna się on wyrazistymi odgłosami otwieranych drzwi, po których Robert Westerholt mówi “Welcome to my home”, czyli “Witaj w moim domu”. Chwilę później słychać ciężkie gitary, growlowy ryk Roberta oraz wysokie, symfoniczne, tajemnicze dźwięki instrumentu klawiszowego. W końcu Westerholt zaczyna melorecytować tekst piosenki, zaczynający się od słów “Bramy czasu zostały otwarte. Teraz ich łańcuchy są przerwane. Starożytna siła znów się wyzwoliła” (tłumaczenie własne).

Po fragmencie wykonywanym przez mężczyznę nadchodzi czas na fragment śpiewany przez kobietę. Sharon den Adel pięknie i wysoko wokalizuje samogłoskę “u”, po czym wykonuje dalszą część piosenki. Jak widać, w utworze “Enter” wokaliści śpiewają na przemian - raz słychać jego, a raz ją. Poza tym, w piosence nieustannie przeplatają się momenty głośniejsze z cichszymi. Naprzemiennie występują też fragmenty obdarzone wokalem i pozbawione ludzkiego głosu.

“Pearls of Light” - jedna z najpiękniejszych i najbardziej wzruszających piosenek, jakie znam. Jest ona tak śliczna, wypełniona słodyczą, delikatnością, czułością, smutkiem i bólem, że aż trudno ją opisać. Utwór rozpoczyna się cudnymi, wręcz bajecznymi dźwiękami stylizowanymi na muzykę celtycką, potem pojawia się nieprawdopodobnie wzruszający - przejęty i przejmujący - śpiew Sharon den Adel.

Kolejnym elementem, który występuje w dziele “Pearls of Light”, jest ciężka, ponura, depresyjna, ale absolutnie nie agresywna gitara elektryczna. Gdy wokalistka Sharon śpiewa refren (“Carried away by the truculence of my world…”), jej głos brzmi niesamowicie dramatycznie, chwilami upodabnia się do płaczu i wycia z rozpaczy. Dotyczy to szczególnie słów “where I” - dwóch jednosylabowych wyrazów, w których artystka potrafi zawrzeć mnóstwo silnych, wszechogarniających, udzielających się odbiorcy emocji.

Cała kompozycja “Pearls…” jest dramatyczna, jednak jej finał to już szczyt dramatyzmu. Królujące w nim instrumenty - gitara elektryczna, perkusja i keyboard - dosłownie rozdzierają człowiekowi serce. Tego nie da się opisać, to trzeba usłyszeć i przeżyć na własnej skórze. Gdyby ktoś mnie zapytał, czym jest katharsis, odpowiedziałabym, że właśnie tym uczuciem, które ogarnia ludzkie wnętrze pod koniec (słuchanej od początku) piosenki “Pearls of Light”.

“Deep Within” - utwór będący istnym antidotum na omawiane wcześniej “Pearls…”. O ile poprzednia kompozycja była delikatna, słodka, kobieca i łzawa, o tyle ta jest ostra, mroczna, męska i groźna. Jak nietrudno odgadnąć, w całości wykonuje ją Robert Westerholt, właściciel strasznego, niemalże “wilkołaczego” growlu. W piosence “Deep Within”, oprócz warcząco-ryczącego wokalu Roberta, bardzo ważna jest ponura, jak gdyby “brzęcząca” gitara elektryczna. Niewykluczone, że gra na niej sam Westerholt, bowiem jest on nie tylko wokalistą, ale także gitarzystą.

“Gatekeeper” - pieśń niezwykle epicka, której dźwięki i słowa wydają się opowiadać pewną historię, skądinąd tragiczną i mrożącą krew w żyłach. Na początku utworu słychać tajemnicze, wysokie i niskie dźwięki, uzupełnione przez złowróżbne pohukiwanie sowy. To pohukiwanie powoduje, że odbiorca wyobraża sobie noc i otwartą przestrzeń, czyli elementy świata przedstawionego w opowieści. W dalszej części dzieła słychać patetyczne, acz pozbawione radości dźwięki instrumentu klawiszowego.

Następnie mamy fragment keyboardowo-perkusyjno-gitarowy i keyboardowo-perkusyjny, oba przepełnione strachem i rozpaczą. W końcu muzyka staje się ilustracyjna: jej brzmienie imituje odgłosy bicia albo siekania mieczem. Robert Westerholt zaczyna melorecytować tekst, w którym podmiot liryczny mówi o nadejściu jakichś złych, żądnych krwi ludzi, którzy “przyszli, by zabrać nasze życia” (tłum. własne).

Niedługo potem odzywa się Sharon den Adel, śpiewająca już w czasie przeszłym: “Jeden po drugim umarli. Masakra, która zajęła całą noc. Nie mieli szans, nie było walki. Nie możesz zabić tego, co zostało zabite już wcześniej. Umarli” (tłum. własne). Wokalistka, a raczej grana przez nią postać, zaczyna straszliwie i niepohamowanie wyć z rozpaczy, natomiast Robert melorecytuje zakończenie opowieści. Później następuje muzyczny finał i pieśń dobiega końca. Muszę przyznać, iż “Gatekeeper” kojarzy mi się ze zbrodniami OUN-UPA popełnianymi na Polakach w czasie drugiej wojny światowej.

“Grace” - kompozycja bardzo ostra, przepełniona skrajnymi emocjami, takimi jak strach, desperacja, gniew i żal do drugiego człowieka. O ile utwór poprzedni opowiadał o ludziach zabitych podczas rzezi, o tyle ten ukazuje tragedię osób przebywających w niewoli. Tekst piosenki prawdopodobnie mówi o torturach. Sharon śpiewa bowiem: “Zimne są kości twoich żołnierzy, tęskniących za domem, ich małym rajem. Nie czuję wybawienia z ich strony. (…) Poczuj te ręce, ucisk, zimno, drżenie. Czy słyszysz te słowa? Czy czujesz rany? Nigdy ci nie pomogę. Zimne są twoje dusze. Czuję urazę. Oni czują się zdradzeni, nienawidzą zimna. Nie czuję wybawienia z ich strony” (tłum. własne).

Kiedy ta piosenka, wyrażająca bezskuteczne błaganie o łaskę, dobiega końca, słuchacz czuje się kompletnie “zdemotywowany”. Tym bardziej, że ostatnie słowa śpiewane przez wokalistkę brzmią niezwykle żałośnie i boleśnie. Zwłaszcza jej końcowe “through”, przypominające skowyt bólu i rozpaczy. Cała pieśń “Grace” kojarzy mi się ze sceną z trzeciej części “Dziadów” Adama Mickiewicza, w której Rollisonowa rozmawia z Senatorem.

“Blooded” - utwór instrumentalny, podobny do “Gatekeeper”. To, co w nim ciekawe, to dźwięki naśladujące tętent końskich kopyt. Reszty nie warto opisywać, gdyż większość rozwiązań zaproponowanych w “Blooded” to powtórka z opisanej kilka akapitów wcześniej piosenki o masakrze. Szkoda, że kompozycja w ogóle nie zawiera słów. Sądzę, iż znacznie podniosłyby one jej wartość artystyczną.

“Candles” - najspokojniejszy utwór z całej płyty, przy którym można odpocząć po wrażeniach wywołanych przez wcześniejsze kompozycje. Dzieło pt. “Candles” rozpoczyna się szumem i świstem wiatru, po którym rozlega się delikatna, odrobinę celtycka muzyka. Ten spokojny, relaksacyjny wstęp trwa dosyć długo, więc można zamknąć oczy i się w niego wsłuchać. Jeśli chodzi o wokal Sharon den Adel, to dochodzi on jakby z daleka - nie jest tak wyeksponowany jak w pozostałych kawałkach z płyty “Enter”.

Mniej więcej po 2 minutach i 20 sekundach odzywa się pianino, a 20 sekund później - ciężka gitara, która dodaje utworowi dramatyzmu. Sharon dość niespokojnie wokalizuje kilka samogłosek, a potem śpiewa na przemian z Robertem Westerholtem. Kompozycja, a co za tym idzie: całe CD kończy się wyraziście i definitywnie.

Mam nadzieję, że mój tekst zachęci Czytelników do zapoznania się z pierwszą płytą holenderskiej formacji Within Temptation. A jeśli Czytelnicy już ją znają, to ufam, iż moje opisy przypadną im do gustu. Longplay “Enter” i EP-ka “The Dance” to jedyne wydawnictwa WT, które zawierają tak głębokie i niekomercyjne piosenki. Na następnych krążkach, poczynając od “Mother Earth”, muzyka zespołu będzie brzmiała coraz bardziej “popowo”. Jak już napisałam, ta negatywna tendencja, dręcząca grupę Within Temptation, przypomina znaną z prasoznawstwa “zasadę odwróconej piramidy”.


Natalia Julia Nowak,
24-25 maja 2011 roku

niedziela, 22 maja 2011

Einsamkeit. Płyta o bólu i samotności

“Einsamkeit” („Samotność”) - taki tytuł nosi druga płyta Lacrimosy, szwajcarskiego duetu, który wówczas, w roku 1992, stanowił jednoosobowe przedsięwzięcie muzyczne. Krążek „Einsamkeit” jest następcą niezwykle ponurego, przepełnionego strachem i przygnębieniem CD „Angst” oraz poprzednikiem mrocznego, epatującego szaleństwem i pożądaniem CD „Satura”. Płyta została wydana przez wytwórnię Hall of Sermon, skądinąd należącą do samego Tilo Wolffa.

Kiedy Tilo, pochodzący z Niemiec mieszkaniec Szwajcarii, pracował nad swoim drugim krążkiem, miał tyle samo lat co ja, czyli 20. To właśnie powoduje, że słuchając piosenek z krążka „Einsamkeit” odnoszę się do śpiewającego młodzieńca jak do wyjątkowo uzdolnionego rówieśnika. Choć, oczywiście, jest to pewne uproszczenie. Jak już napisałam, CD „Einsamkeit” pochodzi z roku 1992, a ja, kobieta z rocznika 1991, miałam wtedy roczek.

W niniejszym tekście chciałabym opisać wszystkie piosenki z omawianej płyty Lacrimosy. Jest ich sześć, a każda z nich należy do gatunku muzycznego zwanego dark wave - ciemna fala. Oto tytuły poszczególnych utworów: „Tränen der Sehnsucht” („Łzy tęsknoty”), „Reissende Blicke” („Szarpiące spojrzenia”), „Einsamkeit” („Samotność”), „Diener eines Geistes” („Sługa jednego ducha”), „Loblied auf die Zweisamkeit” („Pieśń pochwalna o samotności we dwoje”), „Bresso” („Próba”). Tłumaczenia owych tytułów pochodzą ze strony Stille.prv.pl.

„Tränen der Sehnsucht” - utwór częściowo stylizowany na muzykę poważną, albowiem rozpoczynający się długą, rozbudowaną partią instrumentalną graną na fortepianie. Po niej pojawia się element charakterystyczny dla gatunku dark wave - ponury podkład muzyczny i takiż śpiew młodego Tilo. „Tränen der Sehnsucht” posiada również żywy, ironicznie wesoły refren, ciekawy fragment grany na gitarze elektrycznej oraz moment z uroczystymi, jakby kościelnymi organami. Najważniejsze w utworze są jednak partie fortepianowe, prezentujące kompozytorskie uzdolnienia 20-letniego Wolffa.

„Reissende Blicke” - kompozycja nawiązująca do poprzedniej płyty Lacrimosy, „Angst”, a właściwie do kompozycji pt. „Seele In Not”. Podobnie jak w „Seele…”, słyszymy tutaj coś na kształt rozdzierających, potrząsających słuchaczem krzyków dziecka. Sam utwór jest tak poruszający, wypełniony tragizmem, cierpieniem, uczuciem strachu i osaczenia, że trudno nie „zarazić” się od niego tego typu wrażeniami. „Reissende Blicke” to jeden z moich ulubionych utworów, i to nie tylko ze względu na muzykę, ale także ze względu na słowa.

Bohaterem dzieła jest młody człowiek, który „siedzi w kinie swojego życia”. Chociaż w owym kinie ma być wyświetlany film o jego egzystencji, dla niego samego brakuje miejsca („Wszystkie miejsca są zajęte. Sam spoczywam na dostawionym krzesełku. Przyszło zbyt wielu widzów”). Kiedy biograficzna produkcja się rozpoczyna, podmiot liryczny cierpi, oglądając na nowo swoją przeszłość, natomiast inni widzowie „pękają ze śmiechu”. Bohater odczuwa wstyd, ma ochotę - mówiąc kolokwialnie - zapaść się pod ziemię. Odzyskuje pogodę ducha dopiero wtedy, gdy na ekranie pojawia się jego śmierć. [Opracowanie na podstawie tłumaczenia Tomasza Beksińskiego]

„Einsamkeit” - utwór najsłabszy z całej płyty. A szkoda, bo - sądząc po tytule tożsamym z nazwą CD - jest on najważniejszy ze wszystkich sześciu dzieł. „Einsamkeit” opiera się na kontraście i grotesce: najpierw słyszymy pseudoradosną, cyrkową melodyjkę (przypominającą popularne „Entry of the Gladiators”!), następnie smutny śpiew T. Wolffa, a potem ten sam motyw co na początku.

Jeśli chodzi o warstwę słowną, utwór mówi o samotności. O tym, że jest ona smutna i śmieszna jednocześnie. Ot, groteskowa. Chociaż kompozycja „Einsamkeit” nie należy do udanych, ratuje ją jedna rzecz: to, iż wskazuje ona kierunek interpretacji lacrimosowego godła (TragiKomicznego, białego arlekina na czarnym tle). Szkoda, że ten oparty na interesującym pomyśle utwór jest taki niedopracowany. Tilo powinien był poświęcić mu więcej czasu.

„Diener eines Geistes” - utwór zbliżający się, pod względem muzycznym, do lekkiego, gotyckiego rocka. Osobom dobrze znającym twórczość Lacrimosy może on przypominać dwie kompozycje z roku 1993: „Alles Lüge” oraz „Erinnerung”. Ciekawym zabiegiem zastosowanym w utworze jest wykorzystanie dźwięków jak gdyby „z życia wziętych”, a mianowicie odgłosów toastu i śmiechów tudzież wypowiedzi bawiącego się towarzystwa.

Co do tekstu, piosenka „Diener eines Geistes” opowiada o skrzywdzonym mężczyźnie, który pragnie - w bardzo niekonwencjonalny sposób - zemścić się na swojej byłej („Krzyczę w Twojej głowie. Roztrzaskuję Ci czaszkę od środka. Poczuj swój ból. Poczuj swą nienawiść. Pokaż mi swe rany. Sprawię, że zaczną ponownie krwawić” - tłum. Tekstowo.pl). W utworze ważną rolę odgrywają charakterystyczne, obłąkańcze, skrzeczące krzyki Tilo Wolffa.

„Loblied auf die Zweisamkeit” - kompozycja nadzwyczajnie piękna, nadzwyczajnie głęboka i nadzwyczajnie mroczna. Rozpoczyna się ona bardzo wysokimi, metafizycznymi, rozchodzącymi się w przestrzeni dźwiękami, przywodzącymi na myśl połączenie dzwoneczków feng shui z odgłosami tłuczonego szkła. Koneserzy tego typu muzyki mogą kojarzyć te dźwięki z niektórymi utworami amerykańskiego duetu The Switchblade Symphony („Bad Trash”, „Gutter Glitter”).

Kolejnym efektem, który słyszymy w „Loblied auf die Zweisamkeit” , jest niezwykle ponura, niska i pulsująca muzyka wygenerowana przez komputer bądź keyboard. Muzyka ta trochę przypomina przerobione organy. Następnie do naszych uszu docierają charakterystyczne szmery, kojarzące się nieco z szumem morza. Cała kompozycja „Loblied auf die Zweisamkeit” stanowi trafną i wyczerpującą definicję pojęcia „dark wave” - „ciemna fala”. Warto dodać, że w utworze pojawiają się również efekty specjalne, takie jak egzotyczne, plemienne, prawdopodobnie magiczne śpiewy.

„Bresso” - ostatnia kompozycja z płyty „Einsamkeit”, doskonale korespondująca z pierwszą, albowiem oparta na dźwiękach fortepianu i imitująca muzykę poważną. Utwór jest bardzo melancholijny, a wokal Tilo Wolffa teatralny, gdyż 20-letni artysta śpiewa w taki sposób, jakby recytował wiersz na scenie. Nie da się ukryć, iż w „Bresso” występuje pewne podobieństwo do poezji śpiewanej.

Ważnym elementem dzieła jest fragment, w którym Wolff dosłownie łka, szlocha, wzdycha i krzyczy z rozpaczy. W tle słychać wówczas nie tylko fortepian, ale także chwytające za serce dźwięki skrzypiec. Warto wspomnieć, że w serwisie YouTube.com, na profilu Romadera, znajduje się pomysłowy, świetnie zrealizowany i stojący na wysokim poziomie artystycznym video clip „Lacrimosa - Bresso” (twór fanów zespołu). Warto go obejrzeć, tym bardziej, iż wykorzystuje on symbolikę charakterystyczną dla Lacrimosy.

Moim zdaniem, druga płyta Tilo Wolffa jest bardzo dobra, aczkolwiek nie rewelacyjna. Oprócz genialnych kawałków, takich jak „Loblied auf die Zweisamkeit” czy „Reissende Blicke”, zawiera ona nieudane „Einsamkeit”. Mimo to, pragnę ją polecić wszystkim ludziom, którzy lubią tego typu klimaty muzyczne. Powinny ją poznać zwłaszcza osoby lubujące się w nowych, jakże odmiennych od starych utworach Lacrimosy.


Natalia Julia Nowak,
22 maja 2011 roku

wtorek, 17 maja 2011

Satura. Płyta z pomysłem i drugim dnem

“Satura” - “Nasycenie” jest trzecim (po “Angst” i “Einsamkeit”) studyjnym albumem szwajcarskiej grupy Lacrimosa. A właściwie, to nie grupy, tylko samego Tilo Wolffa, bo w tamtych czasach, czyli w roku 1993, Lacrimosa była jednoosobowym przedsięwzięciem artystycznym. “Satura”, podobnie jak dwa poprzednie krążki, liczy sobie sześć długich utworów muzycznych. Utwory te należą do gatunku dark wave, aczkolwiek czasem upodabniają się brzmieniowo do gotyckiego rocka.

Omawiane CD jest ostatnim, na którym Tilo Wolff występuje jako solista - następne płyty, w tym singiel “Schakal”, będą już zawierały głos pochodzącej z Finlandii Anne Nurmi. Przyjrzyjmy się wszystkim sześciu piosenkom z płyty “Satura”. Sprawdźmy, co oferuje nam Szwajcar niemieckiego pochodzenia, nazywany przez wielu znawców “geniuszem muzycznym”. Przekonajmy się, dlaczego warto słuchać Lacrimosy, legendy szeroko pojętego gotyku.

“Satura” - najważniejszy utwór z całej płyty. Rozpoczyna się on dosyć uroczystymi dźwiękami pianina, do których potem dołącza instrument smyczkowy - trochę smętny, a trochę sentymentalny. Następnie ten klawiszowo-smyczkowy duet zostaje uzupełniony przez automat perkusyjny, warczącą gitarę elektryczną i odrobinę intrygujące kościelne dzwony. W końcu pojawia się głos Tilo Wolffa, który jest taki, jak grająca w tle muzyka: częściowo smętny, a częściowo sentymentalny. Jednak w utworze, oprócz smętku i sentymentalności, da się również wyczuć czułość i namiętność.

To zrozumiałe, jako że “Satura” oznacza “Nasycenie”, a w tekście utworu padają deklaracje typu “Wreszcie poczułem pożądanie życia. Chcę Cię poczuć - dotknąć Cię. Ale boję się tego. Boję się. Zamykam oczy. Widzę zmierzch mej duszy, poszukującej Ciebie. Dotykam tylko bólu, który jest we mnie. Samotni w tych salach. Tylko Ty i ja” (źródło: Tekstowo.pl). Moim zdaniem, skomponowana przez Wolffa muzyka doskonale pasuje do poruszanej przez niego tematyki. Dźwięki „Satury”, podobnie jak pozostałych dzieł Lacrimosy, ułatwiają zrozumienie podmiotu lirycznego i wczucie się w jego sytuację.

„Errinerung” („Wspomnienie”) - utwór zupełnie inny nie tylko od „Satury”, ale również od większości piosenek, jakie słyszałam w całym swoim życiu. „Piosenek” - ponieważ „Errinerung”, w odróżnieniu od pozostałych kompozycji z omawianej płyty, posiada podział na zwrotki oraz refreny. Utwór „Wspomnienie” rozpoczyna się dziwnymi, jakby pulsującymi śmiechami, stęknięciami i piskami dzieci, potem rozbrzmiewa lekka, niby pogodna, a w rzeczywistości niepokojąca rockowa muzyka. Jeśli chodzi o Tilo Wolffa, podczas śpiewu często używa on swojego charakterystycznego, przysparzającego o ciarki skrzeku. Czasem zdarzają mu się pojedyncze skrzeki, innym razem artysta obłąkańczo krzyczy skrzeczącym głosem.

Cała piosenka „Errinerung” jest groteskowa, albowiem zawiera elementy straszne i śmieszne. Myślę, że można ją określić za pomocą angielskiego wyrazu „creepy”, dla którego, niestety, nie ma odpowiednika w języku polskim. Jeśli chodzi o warstwę słowną, piosenka opowiada o jakimś przykrym wspomnieniu, od którego podmiot liryczny nie może się uwolnić. Nie wiem, czy to poprawna interpretacja, ale tekst „Errinerung” - w połączeniu z dziwnymi odgłosami dzieci - sprawia wrażenie, jakby mówił o człowieku molestowanym w dzieciństwie.

Czy utwór zespołu Lacrimosa rzeczywiście opowiada o byłej ofierze pedofila? Trudno powiedzieć. Trzymajmy się tezy, według której każdy odbiorca może mieć własną, nawet dziwaczną interpretację dzieła. Mnie „Errinerung” skłania do takich refleksji, a kogoś innego może skłaniać do zupełnie innych. Cóż w tym złego, iż odbiorca dostrzega w sztuce to, co chce dostrzegać?

„Crucifixio” („Ukrzyżowanie”) - pieśń bardzo prowokacyjna, bo nawiązująca do Pisma Świętego i mieszająca sferę sacrum ze sferą profanum. Pierwszym efektem, który słyszymy w utworze, jest mroczne i niepokojące bicie kościelnych dzwonów. Następnie do naszych uszu docierają bardzo wysokie, a jednocześnie smutne dźwięki wygenerowane przez komputer/keyboard i… odgłosy wbijania gwoździ. W końcu Tilo Wolff zaczyna śpiewać o swoich perwersyjnych potrzebach seksualnych, a ściślej o tym, że chce być kochanym, wisząc na „krzyżu miłości”.

Pieśń kończy się mniej więcej tak, jak się zaczyna - wysokimi, acz ponurymi dźwiękami wzbogaconymi o kościelne dzwony i odgłosy wbijania gwoździ. Moim zdaniem, „Crucifixio” jest - pod względem muzycznym - najsłabszym utworem z płyty „Satura”. Natomiast pod względem treściowym jest mało oryginalne, ponieważ połączenie symboli religijnych z ludzką seksualnością pojawia się w piosenkach i teledyskach bardzo często (we współczesnych czasach stosuje ten zabieg m.in. Lady Gaga).

„Versuchung” („Pokusa”) - jeden z moich ulubionych utworów muzycznych. Kompozycja, podobnie jak omawiane wcześniej „Crucifixio”, rozpoczyna się od bicia kościelnych dzwonów. Potem słychać ponurą, rytmiczną muzykę, przez którą przebija pełne niepokoju i niecierpliwości oczekiwanie, a także wzmagające się podniecenie.

Utwór wraz z upływem czasu staje się coraz bardziej niespokojny, aż w końcu zaczyna brzmieć szaleńczo - Tilo Wolff szybko i obłąkańczo krzyczy tym swoim skrzeczącym, schizofrenicznym głosem. Kiedy punkt kulminacyjny dobiega końca, napięcie tworzone przez muzykę zaczyna opadać. O ile wcześniej stopniowo się zwiększało, o tyle teraz dosyć szybko się zmniejsza.

Podobnie jak w „Saturze”, w „Versuchung” warstwa muzyczna jest adekwatna do warstwy słownej. Tekst utworu mówi bowiem o mężczyźnie, który, wbrew własnej woli, jest bardzo podniecony seksualnie i cierpi z tego powodu („Wolę umrzeć niż przeżyć te cierpienia raz jeszcze” - tłum. Tekstowo.pl). Podmiot liryczny, będąc w takim stanie, całkowicie traci rozum, przestaje nad sobą panować, a kobietę, która doprowadziła go do szaleństwa, nazywa „przeciwnikiem”.

Mężczyzna źle się czuje, będąc tak podnieconym, tym bardziej, iż nie może zaspokoić swoich cielesnych pragnień. Tekst „Versuchung” kończy się powtórzeniem początkowego stwierdzenia: „Wolę umrzeć niż przeżyć te cierpienia raz jeszcze”. Dzieło posiada więc kompozycję klamrową.

„Das Schweigen” („Cisza”) - utwór różniący się od pozostałych zarówno pod względem muzycznym, jak i treściowym. Rozpoczyna się on mrocznymi, bardzo ponurymi dźwiękami, do których wkrótce przyłącza się pianino (przez całą kompozycję odgrywa ono niezwykle ważną rolę). „Das Schweigen” stanowi melancholijną balladę, której warstwa słowna porusza problem nienawiści i podziałów między ludźmi.

Z owej warstwy słownej wyłania się obraz wojny - podmiot liryczny śpiewa o „zniszczeniu w każdym miejscu”, „pęknięciu, które dzieli rasy niczym galaktyki”, „ulicach śmierdzących krwią” i „ustach błagających o litość” (źródło: Tekstowo.pl). Utwór kończy się bardzo ładną, słodką i wzruszającą melodyjką, w której - moim zdaniem - znajduje się odrobina nadziei i pogody ducha.

„Flamme im Wind” („Płomień na wietrze”) - kolejne dzieło Lacrimosy, które bardzo lubię. Utwór „Flamme im Wind” jest niezwykle głęboki i metafizyczny, więc jeśli ktoś zamknie oczy i się w niego wsłucha, to może doznać uczucia zanurzenia się w muzyce. Jeśli chodzi o mnie, uwielbiam zarówno te wysokie, tajemnicze dźwięki, przenoszące mnie do „innego wymiaru”, jak i fragmenty bardziej rockowe, gitarowe. Podoba mi się również sposób śpiewania Tilo Wolffa, jego przejęty i niekiedy drżący głos.

Ten, kto dobrze zna twórczość Lacrimosy, wie, iż pod względem muzycznym „Flamme im Wind” stanowi zapowiedź kolejnych wydawnictw tej formacji: singla „Schakal” i albumu „Inferno”. Jeśli chodzi o słowa, omawiane dzieło mówi o nadziei. O tym, że „marzenie nigdy się nie kończy” i „wciąż jest na co czekać” (źródło: Tekstowo.pl).

Jak widać, utwory z płyty „Satura” Lacrimosy stanowią pewną całość. O ile tematem przewodnim płyty „Angst” był strach, a „Einsamkeit” - samotność, o tyle problematyka „Satury” obraca się głównie wokół ludzkiej seksualności. Na to, jaki jest charakter płyty „Satura”, wskazuje jej okładka, przedstawiająca wnętrze świątyni, w której miejsce krzyża zajmuje ogromna postać nagiej kobiety. Okładka ta wyraża bardzo prostą ideę: oddawanie boskiej czci ukochanej osobie, a właściwie jej ciału. Możemy powiedzieć, iż trzeci krążek Lacrimosy jest tzw. concept albumem, ponieważ opiera się na określonym i konsekwentnie realizowanym pomyśle artystycznym.

Okres największej fascynacji twórczością Lacrimosy przeżywałam w gimnazjum. Teraz, kiedy jestem studentką, odkrywam ten zespół po raz drugi. Przepadam zarówno za starymi utworami Tilo Wolffa, takimi jak te z płyty „Satura”, jak i za nowymi, nagranymi w ostatnich latach. Jeśli chodzi o Anne Nurmi, lubię ją nieco mniej niż Tilo (i nie jestem w tym odosobniona. Większość słuchaczy Lacrimosy preferuje Wolffa). Ale Lacrimosa nie jest jedynym zespołem, który odegrał w moim życiu dużą rolę. Jest jeszcze kilka innych formacji, które mają dla mnie ogromne znaczenie.


Natalia Julia Nowak,
17 maja 2011 roku

niedziela, 13 marca 2011

Witold Pilecki - wzór uniwersalny

- z Michałem Tyrpą, inicjatorem akcji społecznej „Przypomnijmy o Rotmistrzu” („Let’s Reminisce About Witold Pilecki”) i pomysłodawcą ustanowienia 25 maja europejskim Dniem Bohaterów Walki z Totalitaryzmem, rozmawia Natalia Julia Nowak.


Jest Pan prezesem Fundacji Paradis Judaeorum, która już od 2008 roku prowadzi kampanię społeczną „Przypomnijmy o Rotmistrzu”. Celem przedsięwzięcia jest szeroko pojęte promowanie postaci rotmistrza Witolda Pileckiego, jego ideałów i dokonań. Czy mógłby Pan opowiedzieć, kim był rotmistrz Pilecki i dlaczego warto o nim przypominać? Założę się, że część naszych Czytelników nie słyszała jeszcze o tej postaci albo wie o niej bardzo mało.

Witold Pilecki to jedna z największych postaci w naszej historii. Przez „naszej” rozumiem tu zarówno historię Polaków, jak historię Europy, chrześcijaństwa i całego świata. Biografia rotmistrza Pileckiego do pewnego stopnia jest typowa dla pokoleń urodzonych w niewoli, okutych w powiciu. Z drugiej strony jest absolutnie wyjątkowa. Witold Pilecki - żołnierz wojny o niepodległość roku 1920 i wojny obronnej z września 1939, harcerz, ułan, konspirator, więzień kacetu, powstaniec. Ale także mąż i ojciec, społecznik, rolnik-ziemianin, głęboko wierzący katolik, wreszcie poeta i malarz. Jedyny człowiek, który na ochotnika podjął się misji przeniknięcia do niemieckiego obozu koncentracyjnego. Twórca i przywódca Związku Organizacji Wojskowej w KL Auschwitz. To dzięki Witoldowi Pileckiemu alianci od samego początku i to niejako z samego jądra ciemności, dowiedzieli się o charakterze i rozmiarach niemieckiego ludobójstwa. Po zakończeniu II wojny światowej, nadal określanym często mianem „wyzwolenia”, Witold Pilecki stał się ofiarą komunistycznego bestialstwa i mordu sądowego. Po śledztwie, podczas którego katowano go w niewyobrażalny sposób (oprawcy z UB między innymi wyrwali mu paznokcie), Rotmistrz wypowiedział zdanie: „Oświęcim to była igraszka”… I dziś, w roku 2011, ów Bohater jest kimś powszechnie na świecie nieznanym! Ba! Jest kimś nierozpoznawalnym w Ojczyźnie, która tak wiele mu zawdzięcza. Zaś nasza oddolna, apolityczna inicjatywa obywatelska, która od trzech lat, konsekwentnie „przypomina o Rotmistrzu”, zwalczana jest przez polityków i urzędników utrzymywanych z kieszeni podatnika i objęta cenzurą w podobno zatroskanych o dobro wspólne mediach…

Kiedy i w jakich okolicznościach dowiedział się Pan o postaci Witolda Pileckiego? Usłyszał Pan o Rotmistrzu już jako dorosły człowiek, czy też pamięć o tym bohaterze była kultywowana w Pańskiej rodzinie?

O Witoldzie Pileckim dowiedziałem się jako dwudziestoparolatek, w pierwszej połowie lat 90. ze wzmianki w publikacji historycznej, która przypadkiem wpadła mi w ręce (tytułu nie pomnę). Od razu zastanowiło mnie, że tej rangi bohater pozostaje kimś powszechnie nieznanym. Zdumienie narastało w miarę upływu czasu, kiedy przekonałem się, że lata, jakie biegną od upadku komunizmu to okres, kiedy wchodzą w dorosłe życie kolejne pokolenia Polaków, które nigdy nawet nie słyszały nazwiska jedynego w historii ochotniczego więźnia i twórcy konspiracji w KL Auschwitz! Większość młodych, którzy urodzili się po 1989 r. nigdy nie słyszała o człowieku, którego format i zasługi we właściwy sobie sposób docenili komuniści – strzelając Witoldowi Pileckiemu w tył głowy w więzieniu mokotowskim, wieczorem 25 maja 1948 r.

Czy chęć wypromowania postaci Witolda Pileckiego pojawiła się u Pana spontanicznie? A może pomysł zainaugurowania akcji „Przypomnijmy o Rotmistrzu” był efektem długich, dogłębnych przemyśleń?

Zdumieniu, o którym wspomniałem, towarzyszyło coraz bardziej dojmujące poczucie wstydu za tzw. elity, których zaniedbań na tym polu nie sposób przecenić. A kiedy po raz pierwszy przeczytałem „Raport Witolda” z 1945, uznałem, że trzeba coś z tym zrobić. I to nie tylko w Polsce. Podczas promocji biografii Rotmistrza wydanej przez Chrześcijańskie Stowarzyszenie Rodzin Oświęcimskich, która bodaj w roku 2005 odbyła się w krakowskim Muzeum Armii Krajowej, obiecałem dzieciom Rotmistrza – Zofii i Andrzejowi Pileckim, że uczynię co w mojej mocy, aby postać i świadectwo Ochotnika do Auschwitz wydobyć z powszechnej niepamięci. Zainaugurowana w styczniu 2008 r. – w związku z 60. rocznicą śmierci Witolda Pileckiego i 65. rocznicą jego ucieczki z Auschwitz - akcja społeczna „Przypomnijmy o Rotmistrzu” („Let’s Reminisce About Witold Pilecki”) temu ma właśnie służyć. Rotmistrza trzeba wydobyć z powszechnej niepamięci. W całej globalnej wiosce! I w sposób wierny jego dziedzictwu, w zgodzie z przesłaniem „Raportu Witolda” z 1945 r.

Dlaczego zdecydował się Pan przypominać akurat o Witoldzie Pileckim, a nie o jakimś innym zapomnianym bohaterze? Jakie czynniki zadecydowały o tym, że uznał Pan Rotmistrza za postać ważniejszą i ciekawszą od innych?

Zadecydował o tym splot czynników. Najważniejszym był wspomniany, unikalny rys postaci Bohatera. Witold Pilecki to ktoś o biografii w jakimś stopniu podobnej do historii takich Bohaterów, jak np. „Nil”, „Kotwicz”, „Zapora”, „Zo” i tylu innych zapomnianych, wyklętych, bezimiennych.. Z drugiej strony to jedyna w historii osoba, która na ochotnika ( ! ) znalazła się w niemieckiej fabryce śmierci. Na miejscu, w owym „anus mundi”, Pilecki stworzył prężnie działającą konspirację więźniów, a po zniesieniu przez Niemców odpowiedzialności zbiorowej za ucieczkę współwięźniów, zagrożony dekonspiracją, zbiegł. Po wielu perypetiach (opisanych zresztą w „Raporcie Witolda”), szczęśliwie powrócił do Warszawy, złożył meldunek dowództwu Armii Krajowej o tym, jak wygląda sytuacja w największej niemieckiej fabryce śmierci i przekonywał do przeprowadzenia akcji, która oswobodzi więźniów. Rotmistrz walczył także w Powstaniu Warszawskim, gdzie zasłynął brawurą, doskonałym dowodzeniem i szczególną troską o młodych żołnierzy. Ci ostatni zwracali się nawet do niego per „tato”. Po zakończeniu Powstania trafił do obozu jenieckiego w Murnau, gdzie wyzwolili go Amerykanie. Po wojnie, jako członek głęboko zakonspirowanej organizacji „NIE” i na rozkaz generała Andersa powrócił do ojczyzny, by przyglądać się nowym, sowieckim porządkom. Jego epopeja zakończyła się, jak wspomniałem w warszawskim więzieniu przy Rakowieckiej, 25 maja 1948 r. (...)


Pełna treść wywiadu jest dostępna na stronie:

http://njnowak.salon24.pl/286899,witold-pilecki-wzor-uniwersalny

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Pranie brudnych mózgów

Mind control - kontrola umysłu

W ciągu ostatniego miesiąca miałam okazję przeczytać wiele artykułów poświęconych problemowi kontroli umysłu - zwróciłam uwagę zarówno na opisy historycznych eksperymentów z “mind control”, jak i na teorie spiskowe dotyczące rzekomego stosowania tej metody we współczesnych czasach. Kontrola umysłu to rodzaj prania mózgu, którym interesowała się CIA w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Jak podaje wirtualna encyklopedia Wikipedia, w czasach zimnej wojny amerykański wywiad prowadził liczne, zazwyczaj nielegalne projekty badawcze, mające na celu wynalezienie i udoskonalenie nowych metod wpływania na ludzki umysł.


Skandal, jakiego Ameryka wcześniej nie widziała

Agenci Centralnej Agencji Wywiadowczej dążyli do tego, aby nauczyć się manipulować ludzką psychiką, zmieniać ludzkie poglądy, nawyki, cechy charakteru i temperamenty, zmuszać człowieka do wykonywania określonych czynności, a nawet wymazywać mu pamięć. Wszystkie te działania określa się mianem “projektu MK-ULTRA“, aczkolwiek zetknęłam się również z określeniem “projekt Monarch”. Eksperymenty z kontrolą umysłu zostały ujawnione w latach siedemdziesiątych XX wieku i wywołały w amerykańskim społeczeństwie ogromny szok, ponieważ prowadzono je bez zgody ofiar, często w sposób skrajnie niehumanitarny. Cała afera z MK-ULTRA zakończyła się powołaniem przez Kongres i Prezydenta USA specjalnych komisji śledczych, jednak prace owych komisji były trudne, gdyż agenci Centralnej Agencji Wywiadowczej zniszczyli znaczną część dokumentów dotyczących kontroli umysłu.


Odpowiedź kapitalistycznego świata na komunistyczne pranie mózgu

Czynnikami, które zainspirowały CIA do rozpoczęcia projektu MK-ULTRA, były udokumentowane przypadki stosowania prania mózgu - także wobec obywateli amerykańskich - w krajach totalitarnych, np. Korei Północnej, Chinach, ZSRR (od siebie mogę dodać, że w Polsce znamiona prania mózgu posiadały poczynania Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego). Pranie mózgu polega na złamaniu charakteru konkretnej osoby i nadaniu jej nowej osobowości, takiej, która będzie spełniać oczekiwania “treserów”, najczęściej powiązanych z grupą trzymającą władzę. Łamanie charakteru jest procesem niewdzięcznym i czasochłonnym. Aby osiągnąć cel, odizolowuje się jednostkę od społeczeństwa, poddaje ją długotrwałym torturom i równie długotrwałej indoktrynacji, niekiedy wspomaganej hipnozą, elektrowstrząsami, narkotykami, lekami psychotropowymi i innymi “wynalazkami” mającymi wpływ na pracę człowieczego mózgu. Kiedy ludzka istota zostaje psychicznie zniszczona, “wychowuje” się ją od nowa, w wyniku czego staje się ona zupełnie inną osobą, zazwyczaj uległą i lojalną wobec swoich “wychowawców”. Ta niecna procedura została dokładnie opisana w powieści “Rok 1984” George’a Orwella. Autor określił ją mianem “reedukacji”, jako że w jego czasach nie używano jeszcze związku frazeologicznego “pranie mózgu”. Warto też sobie przypomnieć książkę opartą na faktach, “Inny świat” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, zawierającą wstrząsające opisy “zmieniania” ludzi przez sowieckie NKWD (m.in. fragment o mężczyźnie, któremu wmawiano, iż zabił Stalina i który ostatecznie uwierzył w swoją wirtualną zbrodnię).


Film popularnonaukowy o kontroli umysłu i jej ofiarach

W serwisie YouTube.com można znaleźć film dokumentalny pt. “Teorie spiskowe. CIA i kontrola umysłu” pochodzący ze stacji telewizyjnej Discovery World. Opowiada on o tym, w jaki sposób Centralna Agencja Wywiadowcza i znajdujący się na jej usługach naukowcy prowadzili badania nad “mind control”. W filmie można zobaczyć między innymi kobietę, która twierdzi, że w okresie zimnej wojny trafiła do szpitala psychiatrycznego i została tam poddana wiadomym eksperymentom. Podobno poddano ją “stu dziewięciu zabiegom elektrowstrząsowym w ciągu niespełna pięciu tygodni”, w wyniku czego całkowicie straciła pamięć i otrzymała od swoich oprawców nową osobowość. Najwięcej uwagi poświęcono jednak Sirhanowi Bisharze Sirhanowi - człowiekowi, który w 1968 roku zastrzelił senatora Roberta Kennedy’ego, a który najprawdopodobniej popełnił zbrodnię pod wpływem hipnozy. Wprawdzie sąd nie uwierzył w teorię o zahipnotyzowaniu Sirhana, jednak wielu specjalistów (w tym psychiatrzy) do dziś upiera się przy opinii, iż Sirhan Bishara Sirhan działał w sposób nieświadomy i bezwolny.


Budzenie “alter persony” za pomocą “triggerów”

Ze źródeł mniej wiarygodnych, takich jak strona VigilantCitizen.com, dowiedziałam się, że projekt Monarch (MK-ULTRA) nie był tradycyjnym praniem mózgu, aczkolwiek miał z nim bardzo dużo wspólnego. W owym projekcie chodziło ponoć o to, aby wywołać u ludzkiej istoty chorobę psychiczną - rozdwojenie jaźni, zaburzenie dysocjacyjne, czyli osobowość wieloraką. Ta druga, sztucznie wykreowana osobowość, określana za pomocą frazeologizmu “alter persona”, miała być budzona za pomocą indukcji hipnotycznej, a więc jakiegoś sygnału, hasła lub symbolu wprowadzającego człowieka w trans. Takimi sygnałami, czyli triggerami, miały zaś być kwiaty, wstążki, kokardki, drzewa (zwłaszcza wierzby), roboty, potwory, postacie kosmitów, lalki, marionetki, labirynty, korytarze, zwierciadła, kabalistyczne Drzewo Życia, pajęczyny, muszle, obwody elektryczne, trąby powietrzne, zegary, klepsydry, węże, stłuczone szkło, zamki, starożytne symbole, motywy z kreskówek Disneya, “Czarnoksiężnika z Krainy Oz”, “Piotrusia Pana” i “Alicji w Krainie Czarów“ (biały królik, bajkowa kraina, świat po drugiej stronie lustra), tęcze, sowy, klucze, spirale, windy, schody, obręcze, feniksy, pętle, karuzele, a przede wszystkim motyle.


Motyl monarcha, symbol prania mózgu i MK-ULTRA

Sama nazwa projektu Monarch pochodzi od… gatunku motyla zwanego monarchem, monarchą albo danaidem wędrownym (Danaus plexippus). Wybrano tę nazwę z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że elektrowstrząsy stosowane w ramach kontroli umysłu sprawiają, iż człowiek czuje się przez chwilę lekki i zdolny do fruwania jak motyl. Po drugie dlatego, że motyl, podobnie jak ofiara prania mózgu, przechodzi w swoim życiu totalną transformację (larwa - poczwarka - imago). Po trzecie dlatego, iż - zdaniem wielu badaczy - motyl monarcha potrafi się uczyć, nabywać pewne nawyki, a nawet przekazywać je z pokolenia na pokolenie. Mówi się, że niektórym ofiarom kontroli umysłu tatuowano na ciele motyle, a innym kazano nosić gadżety związane z tymi zwierzętami. Moim zdaniem, uczynienie motyla symbolem prania mózgu to jak najbardziej trafny wybór. Należy jednak pamiętać, iż symbole są z reguły wieloznaczne, a motylek równie dobrze może symbolizować ludzką duszę. Tak jak motyl wydostaje się z kokonu i zaczyna latać, tak ludzka dusza - według chrześcijan - opuszcza ciało w momencie śmierci i frunie ku niebu (źródło: Cmentarium.sowa.website.pl).


Motyw kontroli umysłu w teledysku “Walking On Air”

Strona VigilantCitizen.com podaje, że istnieje wiele teledysków, których fabuła lub symbolika nawiązuje do problemu prania mózgu i projektu MK-ULTRA. Jednym z nich jest ponoć video clip “Walking On Air” (“Spacer w powietrzu”) estońskiej piosenkarki Kerli. Artystka gra w nim dziewczynę, która otrzymuje od tajemniczego starca lalkę, będącą jej sobowtórem. Następnie bohaterka wchodzi do zaczarowanego, surrealistycznego domu, w którym piekarnik jest zimny i oblodzony, w lodówce płonie ogień, telewizor ogląda widza, okna pełnią funkcję ściany, a ściana - funkcję okna (Uwaga! W psychoanalizie Freuda dom symbolizuje ludzką osobowość, więc możemy domniemywać, iż w teledysku “Walking On Air” chodzi o umysł głównej bohaterki i jej niezdrową, wywróconą do góry nogami psychikę!). W jednej ze scen widzimy, jak dziewczyna grana przez Kerli leży na niewygodnym, kamiennym łóżku i płacze, a jej łzy zamieniają się w elektryczne motyle (postać śpiewa przy tym “Czuję się, jakbym spacerowała w powietrzu“, co przypomina wrażenia towarzyszące elektrowstrząsom). Obok łóżka znajduje się coś na kształt ścianki ozdobionej motylimi motywami, a do tej ścianki jest przytwierdzone lustro. W pewnym momencie główna bohaterka spogląda w lustro i widzi siebie jako przerażoną, zrozpaczoną marionetkę poruszaną przez kobietę-manekina. Co ciekawe, ta kobieta-manekin ma na ramiączku od sukienki symbol motyla. Jak widać, “Walking On Air” zawiera sporo triggerów. Wśród nich są jeszcze: zegary, kwiaty, hipnotyzujący, obracający się pokój, wstążki, kokardki, drzewa, drabiny (substytuty schodów). Wiele osób zwraca uwagę na fakt, iż w kilku pomieszczeniach przedstawionego w teledysku domu pojawia się biało-czarna podłoga (czasem jest to klasyczna podłoga-szachownica). Taka podłoga to tradycyjny element loży masońskiej.


Inne teledyski nawiązujące do MK-ULTRA

Na forum VigilantCitizen (vigilantcitizen.com/boards) ktoś zasugerował, że do problemu kontroli umysłu nawiązuje również teledysk “In The Dark” (“W ciemności”) kanadyjskiej grupy The Birthday Massacre. Rzeczywiście: w video clipie można znaleźć wiele triggerów, takich jak spirale, zegary, drzewa, klucz, maska, biały królik, lustro i świat po jego drugiej stronie. Są też elementy znane z teledysku “Walking On Air” Kerli: lalka i telewizor. Filmik “Walking On Air” opiera się na bardzo wzruszającym scenariuszu, w którym główna bohaterka, grana przez wokalistkę Chibi, lituje się nad ofiarą kontroli umysłu, próbuje jej pomóc, jakoś do niej dotrzeć (piękny motyw “klucza do serca”). Postać, którą spotyka Chibi, ma zamiast twarzy trupiobladą maskę i wygląda jak wrak człowieka. Szyja tej osoby jest poraniona, ręce owinięte bandażami, a paznokcie - powyrywane. W pewnym momencie postać zaczyna krwawić, co można potraktować jako symbol rozdrapywania starych ran, cierpienia wywołanego rozmową (skądinąd życzliwą) na temat traumatycznych przeżyć. Później widzimy, jak Chibi i ofiara MK-ULTRA zostają w magiczny sposób związane zakrwawionymi bandażami - w taki sposób, iż zaczynają przypominać marionetki. Bardzo ciekawy jest początek teledysku, w którym widzimy hipnotyzującą, obracającą się spiralę, pląsające oczy oraz krwawiące usta. Te elementy jednoznacznie kojarzą się z brutalnym praniem mózgu. Uwaga! Nawiązania do kontroli umysłu znaleziono także w video clipie “Blue” The Birthday Massacre, w którym pojawiają się następujące triggery: biały królik, labirynt, korytarz, lustra, drzwi, maski, lalki poruszające się jak roboty (które w rzeczywistości są zdehumanizowanymi ludźmi, zaprogramowanymi mordercami w stylu Sirhana Bishary Sirhana. Kiedy główna bohaterka zabija jedną z tych lalek, sama przestaje być człowiekiem, jej psychika zostaje kompletnie rozbita).


Zakończenie

Niektórzy twierdzą, że samo patrzenie na teledyski nawiązujące do kontroli umysłu może mieć destrukcyjny wpływ na ludzką psychikę. Podobno triggery, kojarzące się nieco z symbolami freudowskimi, naprawdę mogą oddziaływać na naszą podświadomość (gdyby było inaczej, osoby eksperymentujące z kontrolą umysłu po prostu by ich nie używały). Istnieje pogląd, według którego triggery mogą być pomocne w manipulowaniu opinią publiczną, dlatego należy uważać na zawierające je reklamy i materiały propagandowe. Jest też teoria, która mówi, że powszechność triggerów i motywu prania mózgu w popkulturze to zaplanowana akcja, mająca na celu ogłupienie społeczeństwa oraz uczynienie go bardziej podatnym na manipulację i sugestię. Czy tak jest w rzeczywistości? Można by o tym długo dyskutować.


Natalia Julia Nowak,
17 stycznia 2011 roku