piątek, 26 grudnia 2014

Śmierć brzmi jak Joy Division

“…brzmi w patefonie
potężny śpiew umarłego”


Maria Pawlikowska-Jasnorzewska



Tytuł oryginalny: “Control”
Reżyseria: Anton Corbijn
Rok produkcji: 2007
Kraj produkcji: Australia, Japonia,
Stany Zjednoczone, Wielka Brytania
Gatunek: dramat, obyczajowy,
biograficzny, muzyczny



Bohater tragiczny

Dwugodzinny film “Control” w reżyserii Antona Corbijna (dystrybuowany w Polsce pod oryginalnym, niezmienionym tytułem) to twór prawdziwie międzynarodowy. Serwis Filmweb.pl podaje, że jest to dramat produkcji australijsko - japońsko - amerykańsko - brytyjskiej. Dla pełności obrazu należy dodać, że reżyser dramatu jest Holendrem, a jego audiowizualne dzieło traktuje o losach brytyjskiego wokalisty, który spotykał się z Belgijką, popełnił samobójstwo po seansie niemieckiego filmu[1] i przekreślił plany swojego zespołu dotyczące amerykańskiej trasy koncertowej. O kim mowa? Kto jest bohaterem filmu “Control”? Osoby, które interesują się tzw. klasyką rocka, zapewne już odgadły, że chodzi o Iana Curtisa: frontmana grupy Joy Division, jednego z tych artystów, dla których śmierć stała się przepustką do popkulturowej nieśmiertelności. Curtis został przedstawiony jako typowy bohater tragiczny. Z produkcji wynika, że każda decyzja, którą podjąłby ów człowiek, zakończyłaby się katastrofą. Czy droga życiowa, którą podąża postać, jest trudna i wyboista? Nie. Jest prosta, stroma i szybko wiedzie do zgonu. Ian Curtis odszedł w wieku 23 lat[2]. Ale jego sława już niebawem będzie dwa razy dłuższa.


Muzyka śmierci

Zanim przejdę do konkretów, spróbuję wyjaśnić, co mnie skłoniło do sięgnięcia właśnie po ten film. Nie jestem fanką Joy Division, więc teoretycznie nie powinnam być zainteresowana omawianym dramatem. W życiu zdarzają się jednak różne przypadki, czasem naprawdę dziwaczne. Pod koniec 2012 i na początku 2013 roku napisałam kilka artykułów o artystach i zespołach spod znaku New Romantic. Mój internetowy Przyjaciel, nacjonalistyczny publicysta Robert Larkowski, którego poznałam w czasach współpracy z Polską Partią Narodową i tygodnikiem “Tylko Polska”, nie był tym zachwycony. Twierdził, że New Romantic to badziewie, a jeśli chcę pisać o oldschoolowych formacjach, to powinnam raczej zająć się postpunkowym kwartetem Joy Division. Zachęcał mnie, żebym obejrzała film “Control” będący opowieścią o początkach tej niezwykłej grupy. Wspomniał o tym nawet w naszej ostatniej rozmowie telefonicznej. “Ostatniej” - bo niedługo potem zmarł. Została mi po nim tylko ta jedna prośba… Żebym obejrzała film “Control” i napisała artykuł o Joy Division. Myślę, że brytyjski kwartet już zawsze będzie mi się kojarzył z umieraniem. Posłuchajcie kiedyś jego piosenek. Oto, jak brzmi śmierć.


Reformatorzy kultury

O historii i znaczeniu zespołu Joy Division[3] pisze Michał Żarski w artykule “Joy Division od środka. Legendy pozostają wieczne. Recenzja” (wNas.pl). Publicysta twierdzi, że chociaż angielska grupa wydała tylko dwie płyty, wywarła ogromny wpływ na współczesną muzykę rozrywkową. Gdyby nie Joy Division, rozwój takich nurtów muzycznych, jak post punk, new wave czy gothic byłby znacznie utrudniony. Interesująca nas formacja działała ponad trzydzieści lat temu. Funkcjonowała od końca lat siedemdziesiątych aż do roku 1980. Mimo to, jej wpływy wciąż są wyczuwalne w twórczości wielu zespołów, nawet tych próbujących uchodzić za awangardowe. Polscy patrioci będą mile zaskoczeni, kiedy się dowiedzą, że pierwotna nazwa grupy brzmiała Warsaw (Warszawa). Niestety, piosenki nagrane pod tym szyldem nie zawsze są zaliczane do oficjalnej twórczości kwartetu. A szkoda, bo brzmią one inaczej niż jego nowsze utwory. Co więcej, stanowią dowód na punkowe korzenie formacji. Zdaniem Żarskiego, o związku Joy Division z ruchem punkowym świadczą również wybryki samych artystów i specyficzne zachowanie koncertowej publiczności. Ale na dwóch oficjalnych krążkach “punka po prostu nie ma”.


Prawdy i mity

Podobny obraz grupy Joy Division wyłania się z tekstu “Radość klasy robotniczej - nowa książka o Joy Division” Roberta Sankowskiego (Wyborcza.pl). Według dziennikarza, dokonania formacji nadal są inspirujące dla wielu muzyków. Brzmienie, z którym kojarzona jest twórczość zespołu, to “nowofalowy minimalizm (…) połączony z potężną dawką ukrytych pod chłodnymi dźwiękami emocji”. Do tego dochodzą “mroczne, sugestywne teksty, wbijające się w głowę linie gitary basowej, przytłaczający klimat, czarno-białe zdjęcia, nieustanny niepokój”. Mimo tych cech, które przywodzą na myśl gothic, punkowe pochodzenie Joy Division jest niezaprzeczalnym faktem. Łobuzerstwo, awantury, narkotyki, konflikty z instytucjami państwowymi… Omawiana formacja, chociaż uznawana za romantyczną i uduchowioną, wcale nie była tak nieskazitelna, jak mogłoby się wydawać. Sankowski, powołując się na książkę autorstwa basisty Joy Division, daje czytelnikom do zrozumienia, że “kapeli nie otaczała nieustannie aura posępnej zadumy”. Ponury wizerunek grupy, zwłaszcza jej wokalisty, “po części składa się z prawdy, po części jest to projekcja fanów, a po części samoreprodukująca się legenda”. Dzieło Antona Corbijna podtrzymuje ten mit.


Dekadent starej daty

Film “Control” rozpoczyna się krótkim prologiem wyprzedzającym właściwą akcję dramatu. W rzeczonym prologu przygnębiony Ian Curtis rozmyśla o swoim życiu. Myśli o przeszłości, przyszłości… No i teraźniejszości, nad którą całkowicie stracił kontrolę. Chwilę później wprowadzenie dobiega końca, a widz przenosi się w czasie do roku 1973. Poznajemy Iana jako siedemnastoletniego ucznia szkoły średniej. Bohater filmu jest chłopakiem wrażliwym, nieprzeciętnym, ale też skłonnym do popadania w zadumę i apatię. Zdecydowanie różni się od większości młodzieńców w jego wieku. Curtis przypomina modelowego romantyka, może nawet dekadenta z epoki modernizmu. Nie obchodzą go przyziemne problemy zwykłych ludzi, jego zainteresowania oscylują wokół sztuki, którą nie tylko kontempluje, ale również uprawia. Ian kocha muzykę i literaturę. Namiętnie słucha utworów Davida Bowie’ego (wielkiego awangardzisty lat siedemdziesiątych XX wieku). Często, niczym modernistyczny dandys, przyjmuje ekscentryczny wygląd. Stosuje prowokacyjny makijaż oczu (zupełnie jak Bowie. Później będą tak robić bywalcy klubu Blitz, ojcowie nurtu New Romantic[4]). Ian zna na pamięć wiersze wybitnych poetów. Sam pisze m.in. poezje i powieści.


W pocie czoła

Nastolatek mieszka w ubogiej części miasta Macclesfield. Robotnicze blokowisko, na którym spędza młodość, przywodzi na myśl ponure osiedle socrealistyczne. Chłopak, po zakończeniu edukacji, zostaje szeregowym funkcjonariuszem urzędu pracy. Pewnego dnia, wykonując swoje obowiązki, staje się świadkiem nieprzyjemnego zdarzenia: młoda petentka dostaje silnego napadu epilepsji. Ian jeszcze nie wie, że niedługo sam będzie przeżywał takie ataki… Mniejsza z tym. Bohater dramatu pracuje jako urzędnik, ale jego ambicje sięgają znacznie dalej. Curtis pragnie związać swoje życie ze sztuką. W 1976 roku dołącza - w charakterze wokalisty - do początkującego zespołu rockowego. Grupa Warsaw, która później zmienia nazwę na Joy Division, nie ma łatwego startu, ale robi wszystko, co tylko może, żeby zostać dostrzeżoną i docenioną. Muzycy budują swoją pozycję z ogromnym mozołem. Drobnymi kroczkami zmierzają do celu, nie zrażając się niepowodzeniami, które czasem bywają upokarzające. W końcu osiągają pewną sławę, lecz nie wiąże się ona z poprawą sytuacji materialnej. Formacja tworzy wszak muzykę niekomercyjną. Grono fanów, dla którego gra Joy Division, nie ma pojęcia, że względny sukces zespołu słono kosztuje.


Wielka choroba

Pewnej nocy Ian dostaje pierwszego zauważalnego ataku padaczki. Od tej pory jego życie staje się bardzo trudne, żeby nie powiedzieć: dramatyczne. Curtis wie, że ze względu na stan zdrowia powinien się oszczędzać. Będąc epileptykiem, winien unikać wysiłku, wcześnie chodzić spać itd. Lecz czy dla wschodzącej gwiazdy rocka nie jest to wyrok śmierci? Co z koncertami, wizytami w mediach, spotkaniami z publicznością? Tu nie chodzi tylko o karierę i samorealizację. Chodzi również o sztukę. Joy Division, jako grupa nowatorska i inspirująca, musi trwać. Zarówno słuchacze, jak i przyszłe pokolenia muzyków, mają swoje prawa. Ale to jeszcze nie wszystko. Chłopak, w trosce o własne zdrowie, powinien zachowywać spokój. Jednak… czy w przypadku nadwrażliwego artysty jest to w ogóle możliwe? I czy rezygnacja z uczuć nie miałaby destrukcyjnego wpływu na twórczość Joy Division? Przecież sekret tego zespołu tkwi w emocjonalności! Epilepsja, jako ciężka choroba, wiąże się z koniecznością zażywania leków. A leki mają skutki uboczne. Jak pogodzić kurację z karierą muzyczną i pracą urzędnika? Kto zagwarantuje, że medykamenty i sama padaczka nie pogłębią złego samopoczucia młodzieńca przeżywającego weltschmerz?


Dwie miłości

Epilepsja i farmaceutyki to paskudne sprawy. Ale to nie one popychają Iana Curtisa do samobójstwa. Kiedy Ian był nastolatkiem, w jego życiu pojawiła się miła i nieśmiała dziewczyna, Deborah Woodruff. Młodzi ludzie, dotknięci miłosnym szałem, zdecydowali się pobrać. Pan młody miał wówczas dziewiętnaście lat, a panna młoda - osiemnaście. Po przedwczesnym, nieprzemyślanym ślubie przyszło przedwczesne, nieprzemyślane rodzicielstwo. Zobaczmy… Debbie zachodzi w ciążę i rodzi córeczkę. Tymczasem Ian uświadamia sobie, że to, co wcześniej czuł do swojej wybranki, było tylko przelotnym uniesieniem. Większość “odkochanych” młodzieńców mogłaby w takiej sytuacji rozstać się z dziewczyną. Ale nie Curtis. Jego związek został wszak przypieczętowany ślubem i narodzinami dziecka. Ian zaczyna rozumieć, że znalazł się w potrzasku. Nie chce żyć z Debbie, nie chce być ojcem… Lecz jest już za późno. Sytuację komplikują problemy finansowe: chłopak kończy pracę w urzędzie, a działalność muzyczna nie przynosi mu odpowiednich zysków. Deborah musi pracować na pół etatu za marne grosze. Gdy sytuacja wydaje się beznadziejna, los wbija młodzieńcowi nóż w plecy. Bohater filmu poznaje intrygującą Belgijkę - Annik Honore.


Egoizm czy fatalizm?

Emile Durkheim, francuski socjolog drugiej połowy XIX wieku, wyróżnił cztery typy samobójstw: altruistyczne, anomiczne, egoistyczne i fatalistyczne. A jakim typem samobójstwa była śmierć Iana Curtisa? Czy było to samobójstwo egoistyczne? Curtis był przecież człowiekiem wyobcowanym, nieodnajdującym się w społeczeństwie. Odróżniał się nie tylko od zwykłych ludzi, ale także od pozostałych członków formacji Joy Division. Stracił dobry kontakt z żoną, nie nauczył się prawdziwie kochać córki, po pewnym czasie przestał nawet odczuwać satysfakcję związaną z karierą muzyczną. Uważał, że publiczność go nie rozumie. Że nie wie, jak wiele serca wkłada młody artysta w swoją działalność. I jak wiele go to kosztuje. A może zamach na własne życie, jakiego dokonał wokalista, był samobójstwem fatalistycznym? Curtis nie był do końca osamotniony. Chociaż oddalił się od swojej małżonki, zawsze mógł liczyć na jej wsparcie. Miał też rodziców i Annik (jedyną osobę, z którą potrafił znaleźć wspólny język). Trudno też czuć się opuszczonym, gdy się ma grono wiernych wielbicieli tudzież kolegów z zespołu i życzliwego menedżera. Istotą samobójstwa fatalistycznego jest poczucie znalezienia się w pułapce bez wyjścia. Czyż nie tak czuł się Ian?


Żona i kochanka

“Control” to dobry i ambitny film. Widać, że zarówno reżyser, jak i aktorzy postawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Odtwórcy głównych ról grają umiejętnie i przekonująco. Gdy się patrzy na Sama Rileya, zwłaszcza w scenach koncertowych, naprawdę odnosi się wrażenie, że to nadwrażliwy, mocno przeżywający muzykę, chory na padaczkę Ian Curtis. Samantha Morton portretuje Debbie jako uroczą, delikatną, niewinną dziewczynę, która pod wpływem trudnej sytuacji życiowej przeobraża się w dojrzałą, pragmatyczną, zatroskaną o rodzinę, ale wciąż czułą i ciepłą kapłankę domowego ogniska. Annik Honore, grana przez Alexandrę Marię Larę, nie wydaje się jednostką zdeprawowaną. W interpretacji Lary jest ona piękną, inteligentną, niezależną kobietą, która po prostu pojawia się w życiu głównego bohatera i towarzyszy mu w wielu sytuacjach, subtelnie go uwodząc. Obie postaci żeńskie, Deborah Curtis i Annik Honore, wyraźnie ze sobą kontrastują. Najwidoczniej chodziło tutaj o pokazanie dwóch odmiennych typów kobiecych: tradycjonalistki (żony, matki, domatorki) i kobiety wyzwolonej (pełniącej w tej opowieści funkcję femme fatale). Głównym bohaterem jest jednak Ian i to on musi wybrać jedną z tych dwóch różnych niewiast.


Aspekt formalny

Opowiadając o filmie “Control”, warto zwrócić uwagę na jego formę. Produkcja, chociaż nakręcona w 2007 roku, jest czarno-biała. Wybór takiej stylistyki może wynikać z kilku przyczyn. Po pierwsze: jest ona bardzo “klimatyczna”, podkreśla poważną problematykę i żałobną atmosferę dzieła. Po drugie: przytłaczająca większość fotografii Joy Division i Iana Curtisa faktycznie jest czarno-biała (możliwe, że wielu ludzi, myśląc o omawianym zespole, wyobraża go sobie w czerni i bieli. Ciekawe, na ile kolorystyka zdjęć bierze się z dążenia do zbudowania pewnego nastroju, a na ile z przestarzałej technologii przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych). Po trzecie: twórcą filmu jest Anton Corbijn, człowiek, który nakręcił czarno-biały teledysk do piosenki “Atmosphere” Joy Division (aczkolwiek zrobił to dopiero w roku 1988). W dziele “Control” wykorzystano wiele utworów muzycznych, nie tylko interesującej nas formacji. Piosenki z repertuaru Joy Division, które słyszymy w filmie, nie zawsze są nagraniami oryginalnymi. Oryginalna jest za to kompozycja “Warszawa” Davida Bowie’ego. To właśnie od niej kwartet Joy Division wziął swoją pierwotną nazwę (Warsaw). Utwór “Autobahn” grupy Kraftwerk także jest oryginalny.


Dywizja Uciech

Skąd się wzięła ostateczna nazwa zespołu - Joy Division? Słowa te można by przetłumaczyć jako “Dywizja Uciech”. W polskiej wersji językowej filmu “Control” (tłumaczenie: Małgorzata Nowicka. Opracowanie: Dorota Suske) zaproponowano przekład “Oddział Zabawy”. Otóż “Joy Division” to nawiązanie do instytucji opisanych w powieści “House of Dolls” (“Dom Lalek”) Ka-tzetnika 135633. Autor książki (polski Żyd, były więzień KL Auschwitz) ukazał w swoim dziele grupy żydowskich więźniarek zmuszane przez hitlerowców do prostytucji. Każda z tych grup była określana jako “Joy Division“. Jak nietrudno odgadnąć, nietypowa nazwa kapeli sprawiała, że jej członkowie byli czasem posądzani o propagowanie nazizmu. Oto, co na ten temat napisał basista formacji: “Uciskani, nigdy uciskający. Właśnie czegoś takiego szukaliśmy – punkowego i dekadenckiego. (…) Nie mieliśmy jednak pojęcia, w co sami się wpakowaliśmy” (P. Hook, “Nieznane przyjemności. Joy Division od środka”, tłum. Agata Wyszogrodzka. Cyt. za: Wirtualna Polska). Uwaga! W latach siedemdziesiątych pseudonazistowskie prowokacje nie były niczym nadzwyczajnym. Nawet Sid Vicious[5] (członek grupy Sex Pistols) i Siouxsie Sioux nosili niekiedy ubrania ze swastykami.


Anioły nie istnieją

Film “Control” powstał w oparciu o książkę “Joy Division i Ian Curtis. Przejmujący z oddali”, którą napisała Deborah Curtis. Dzieło Antona Corbijna przedstawia wersję wydarzeń rozpowszechnianą przez wdowę po wokaliście. Wypada wspomnieć, że Debbie była też współproducentką analizowanego dramatu. Czy to, co widzimy w filmie, jest zgodne z prawdą i z samą książką kobiety? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje Wojciech Orliński, autor artykułu “Miłość nas rozdzieli” (WysokieObcasy.pl). Dziennikarz weryfikuje, uściśla i uzupełnia informacje podane w “Control” i “Przejmującym z oddali”. Według Orlińskiego, wizja Annik Honore, bazująca na wyobrażeniu Debbie, ma niewiele wspólnego ze stanem faktycznym. Annik nie była elegancką, kokieteryjną damą, tylko nonkonformistyczną punkówą, chłopczycą nieprzywiązującą wagi do powierzchowności. W filmie “Control” nieprawidłowo została również sportretowana sama Deborah. Żona Iana Curtisa wcale nie była taka łagodna i anielska. Gdy dowiedziała się o zdradzie, zadzwoniła do Honore i obrzuciła ją wulgarnymi obelgami. Samemu Ianowi rozbiła zaś na głowie jego ulubioną płytę. Ale on też bywał agresywny. Podobno kiedyś oblał jej twarz alkoholem, wyszarpawszy z rąk kieliszek…


Most międzypokoleniowy

“Control” to film, który można polecić nie tylko melomanom i fanom Joy Division, ale także wszystkim, którzy pragną obejrzeć dobry dramat obyczajowy. Nawet osoby, które nie znają Joy Division (lub nie gustują w takiej muzyce) mogą znaleźć w tej produkcji coś wartościowego. Myślę, że jest to jedno z niewielu dzieł, które mogłyby oglądać wnuki razem z dziadkami. Wybryki młodzieży są tam ukazane w bardzo ograniczonym zakresie i stanowią tło dla wysuwających się na pierwszy plan wątków obyczajowych. “Control” to opowieść o błędach młodości, o zakładaniu rodziny, o problemach małżeńskich, o zdobywaniu środków na utrzymanie, o zdrowiu, o chorobie, o realizowaniu własnych marzeń, o rozpoczynaniu niepewnej kariery. Ten film mógłby być wspólnym tematem do rozmów dla zbuntowanych nastolatek (należących do różnych subkultur) i ich konserwatywnych babć (oglądających telenowele i czytających pisemka “o życiu”). “Control” jest produkcją dobrze zrealizowaną i zapadającą w pamięć. Podczas oglądania finałowej sceny można się nawet popłakać. Gdy Ian Curtis umiera, jego zwłoki zostają skremowane. Czarny dym, wydobywający się z komina, przywodzi na myśl Auschwitz. Czy ma to jakiś związek z nazwą zespołu Joy Division?


Pro memoria

Niniejszy artykuł dedykowany jest pamięci:
- Roberta Larkowskiego (1966-2013) - mojego internetowego Przyjaciela, wieloletniego publicysty tygodnika “Tylko Polska”, wiceprezesa Polskiej Partii Narodowej. Robert poprosił mnie kiedyś, żebym obejrzała film “Control” Antona Corbijna i napisała artykuł o formacji Joy Division. Żadne z nas nie wiedziało wówczas, że jest to jego ostatnia wola. Larkowski zmarł w przykrych okolicznościach. Chorował na cukrzycę, ale zanim odszedł, Internauci rozpuszczali plotki o jego rzekomym samobójstwie. Robert bardzo się nimi przejmował. Być może to właśnie one wpędziły go do grobu.
- Jacka Kosiora (1986-2014) - dwudziestoośmioletniego narodowca, czytelnika tygodnika “Tylko Polska”, naszego wspólnego internetowego Kolegi. Jacek i ja wspólnie wspominaliśmy zmarłego Roberta. Rok później zostałam już tylko ja. Kosior zginął tragicznie: nikt nie mógł tego przewidzieć ani temu zapobiec.
- Jacka Kardaszewskiego (1958-2014) - mojego internetowego Znajomego, bloggera i pisarza, doktora, byłego wykładowcy Politechniki Łódzkiej, który przejął ode mnie nazwę Narodowa SocjalDemokracja (uznał, że pasuje ona do jego własnych poglądów). Kardaszewski zmarł śmiercią samobójczą. Miał wiele poważnych problemów.
- Iana Curtisa (1956-1980) i Annik Honore (1957-2014).


Natalia Julia Nowak,
15-26 grudnia 2014 r.


PRZYPISY


[1] Chodzi tutaj o dramat psychologiczny “Stroszek” w reżyserii Wernera Herzoga (RFN 1977). Pozwolę sobie przytoczyć fragment wywiadu, jakiego udzielił Zbigniew Libera Jakubowi Majmurkowi i Kubie Mikurdzie (“Libera: W kinie szukam sztuki” - KrytykaPolityczna.pl). ZL mówi: “Bardzo lubię też film ‘Stroszek’”. KM komentuje: “Po obejrzeniu którego Ian Curtis się zabił”. ZL wyjaśnia: “Miał powód! Ta ostatnia scena, gdy Stroszek, martwy (właśnie strzelił sobie w głowę), w indiańskim pióropuszu jeździ w kółko traktorem, który nie może się zatrzymać; a kurczak, rażony prądem przez zepsutą maszynę ciągle musi wykonywać swój chicken dance jest naprawdę dołująca”. Czy rzeczona scena faktycznie mogła wbić Curtisowi ostatni gwóźdź do trumny? Kurczak, zmuszany prądem do tańczenia, kojarzy się z kimś, kto musi robić dobrą minę do złej gry. Zwłaszcza z osobą publiczną, która musi udawać przed widownią, że jest szczęśliwa i niestrudzona (choć w rzeczywistości cierpi). Pogrążony w depresji wokalista mógł się czuć jak ten ptak, sztucznie zmuszany do bycia energicznym. Kolejna sprawa: rażenie żywej istoty prądem wiąże się z wywoływaniem drgawek. A drgawki są typowe nie tylko dla porażenia elektrycznego, ale również dla ataku epileptycznego.

[2] Ściśle mówiąc, miał 23 lata i 10 miesięcy. Dokładnie tyle, co ja teraz.

[3] Jednym z dowodów na to, że grupa Joy Division wniosła coś do światowej popkultury, jest fakt, iż jej piosenka “Love Will Tear Us Apart” znalazła się na “Liście standardów muzyki rozrywkowej i jazzowej” (Pl.wikipedia.org). Utwór nie tylko “przetrwał próbę co najmniej 20 lat”, ale również doczekał się niezliczonych coverów. Ten brytyjski evergreen był wykonywany m.in. przez Nicka Cave’a, The Cure, Bjork i U2. Angielska Wikipedia podaje, że istnieją także obcojęzyczne wersje przeboju. Są też utwory, które zawierają aluzje literackie do “Love Will Tear Us Apart”.

[4] Każdemu, kto zainteresował się tym tematem, polecam film “Kłopotliwy chłopak” (“Worried About the Boy”) z 2010 roku. Jest to telewizyjna biografia Boya George’a, wokalisty zespołu Culture Club, znanego z androgynicznego wizerunku. Produkcja nie jest żadnym arcydziełem, ale ciekawie pokazuje londyńską cyganerię artystyczną przełomu lat ‘70 i ‘80 XX wieku. Charakterystyczne stroje, makijaże i wzorce zachowań… Totalna fascynacja twórczością Davida Bowie’ego… A do tego narkotyki i rzucanie wyzwania tradycyjnemu społeczeństwu… Tak w skrócie można podsumować ten film.

[5] O Sidzie Viciousie (i jego kochance, Nancy Spungen) traktuje film “Sid i Nancy”.
Reżyseria: Alex Cox. Kraj produkcji: Wielka Brytania. Rok produkcji: 1986.

niedziela, 30 listopada 2014

Sekrety sanitariuszki "Inki"

Autor: Piotr Szubarczyk
Tytuł: “Inka. Zachowałam się jak trzeba…”
Rok wydania: 2013
Miejsce wydania: Kraków
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy “Rafael”
Patroni medialni: “Gość Niedzielny”, “W Sieci”,
Fronda.pl, wNas.pl, Niezalezna.pl



Nie tylko dla katolików

Krótka, ale treściwa - takimi słowami można podsumować książkę “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka (nazwisko autora nie jest podane ani na okładce, ani na stronie tytułowej. Widnieje ono jednak pod wstępem zatytułowanym “Od autora”). 64-stronicowa pozycja ukazała się w 2013 roku nakładem Domu Wydawniczego “Rafael”. Chociaż wydawcą książki jest instytucja katolicka, a patronat medialny nad publikacją objęło kilka mediów prawicowych, nie jest ona przeznaczona wyłącznie dla katolików i prawicowców. Omawiana książka nie ma charakteru religijnego ani politycznego. Jest pozycją informacyjną: trochę dziennikarską, trochę popularnonaukową. No dobrze… Na podstawie kilku przesłanek da się wywnioskować, że jej autor sympatyzuje z “opcją smoleńską” (najsilniejszą z nich jest sformułowanie “to byłoby uczczenie […] poległego prezydenta” umieszczone na stronie 62). Mimo to, publikacja zawiera wiele ciekawych i wartościowych faktów, które mogą być przydatne także dla osób spoza kręgu prawicowo-katolickiego. Pozycja, wbrew pozorom, nie jest monotematyczna. Występuje w niej nie tylko wątek główny, ale również wiele wątków pobocznych.


Szeroka perspektywa

Wątkiem głównym jest - jak nietrudno wywnioskować z tytułu - życie, śmierć i upamiętnienie sanitariuszki Danuty Siedzikówny “Inki”, niespełna osiemnastoletniej ofiary stalinowskich represji, zaliczanej do panteonu Żołnierzy Wyklętych. Historia “Inki” (1928-1946) nie jest jednak wyrwana z kontekstu. Szubarczyk przedstawił ją na tle 5 Wileńskiej Brygady AK, skądinąd bardzo precyzyjnie zarysowanym (nastolatka działała w oddziale podporucznika Zdzisława Badochy “Żelaznego“, który z kolei był podwładnym majora Zygmunta Szendzielarza “Łupaszki“). Autor ukazał również Siedzikównę na tle środowiska społecznego, które ukształtowało jej patriotyczny i antykomunistyczny światopogląd. Zwrócił uwagę na tragiczne dzieje i niepodległościowe tradycje rodziny bohaterki. Szubarczyk nie omieszkał się napisać także o tym, co dzisiaj (w III RP) dzieje się z pamięcią o “Ince” i innych Żołnierzach Wyklętych. Omawiana książka, chociaż przygotowana starannie i rzetelnie, nie jest do końca wolna od emocji i prywatnych komentarzy autora. Szubarczyk używa niekiedy mocnych sformułowań, ocenia postępowanie różnych osób, przedstawia własne pomysły dotyczące uczczenia Żołnierzy Wyklętych.


Aspekt formalny

Pisząc o książce “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka, nie należy zapominać o formie. A ta robi wrażenie. Pozycja została opublikowana w formacie A4. Co więcej, wydano ją w twardej oprawie. Okładka książki prezentuje się bardzo dobrze. Widzimy na niej duże, czarno-białe, lekko przechylone, jakby wyjęte z albumu zdjęcie legitymacyjne Danusi Siedzikówny. Znajduje się ono na tle kolorowego fotomontażu. Dolną część tego fotomontażu stanowi pokolorowana fotografia szwadronu Zdzisława Badochy “Żelaznego” (wśród uwiecznionych żołnierzy jest sanitariuszka “Inka”). Górną część - zdjęcie lasu, wysokich drzew. Tytuł publikacji zapisano w następujący sposób: wielki, biały napis “INKA”, a pod nim nieduży, biały podtytuł “Zachowałam się jak trzeba…”. Po obu stronach słowa “INKA” znajdują się polskie flagi. Spójrzmy teraz na środek książki. Dziełko Szubarczyka wydrukowano na wysokiej jakości kredowym papierze. Strony są gładkie, lśniące, pachnące i kolorowe (pergaminowe z ciemnymi marginesami). Książka obfituje w zdjęcia, grafiki i skany różnorakich dokumentów. Takie wydanie idealnie nadaje się na prezent. Z pewnością przypadnie do gustu sentymentalistom.


Z pierwszej ręki

Przejdźmy jednak do treści publikacji, bo to ona jest tutaj najważniejsza. Piotr Szubarczyk, pracując nad swoją książką, korzystał z wielu zróżnicowanych źródeł. Najbardziej wartościowe są informacje, które autor otrzymał “z pierwszej ręki” - od świadków życia i śmierci Danuty Siedzikówny. Jedną z osób, do których dotarł twórca publikacji, był ksiądz Marian Prusak. Człowiek ten, gdański kapelan wojskowy, wysłuchał ostatniej spowiedzi Danki i podporucznika Feliksa Selmanowicza “Zagończyka” (żołnierza straconego razem z sanitariuszką). Polski ksiądz doskonale zapamiętał głęboki smutek Selmanowicza i wyjątkowy spokój Siedzikówny. Ostatni raz towarzyszył im… już na samym końcu, w chwili egzekucji. Podobno duchowny nie był w stanie patrzeć na tę drastyczną scenę. Zorientował się jednak, że za pierwszym razem rozstrzelanie się nie powiodło i że musiano je powtórzyć. Inne osoby, z którymi rozmawiał Szubarczyk, to m.in. Wiesława Siedzik-Korzeniowa (siostra Danusi), Wanda z Górskich Artwichowa (przyjaciółka bohaterki) i Jerzy Łytkowski (człowiek, który obserwował “Inkę” udającą się na ostatnią wyprawę po lekarstwa). Ich wiedza, pochodząca z osobistego doświadczenia, jest nieoceniona.


Zwyczajna-niezwyczajna

Danuta Siedzikówna “Inka” urodziła się w Guszczewinie/Huszczewinie koło Narewki. Pochodziła z rodziny, która dużo wycierpiała za działalność niepodległościową. Ojca dziewczyny dwukrotnie (w czasach carskich i bolszewickich) wywożono w głąb Rosji. Matka Danki została aresztowana i poddana torturom przez gestapo. Widok skatowanej kobiety - rannej, z wybitymi zębami - był dla Siedzikówny traumatycznym przeżyciem. Doświadczenia najbliższych (i poczucie obowiązku wobec nich) przesądziły o drodze życiowej samej Danusi. Ale “Inka” nie była tylko bohaterką walki o suwerenną Polskę. Była również… zwyczajną dziewczyną. Miała swoje marzenia i problemy. Wielkim zmartwieniem Danki, które towarzyszyło jej przez całe życie, było zniekształcenie lewej części twarzy. Siedzikówna, której podczas narodzin uszkodzono mięśnie, miała “usta ściągnięte w nienaturalnym grymasie i lekko wklęśnięty policzek” (s. 6). Złośliwi rówieśnicy często szydzili z jej nieszczęścia. Danusia wiedziała jednak, że gdy skończy osiemnaście lat, będzie mogła się poddać specjalnej operacji. Niecierpliwie czekała na te urodziny. Ale ich nie doczekała. Została zabita sześć dni przed swoją “osiemnastką”. Gorzka ironia losu.


Czy wiecie, że…?

Zarówno Danka, jak i jej siostry (Wiesia i Irenka) były bardzo zdolnymi uczennicami. Mieszkały tak daleko od szkoły, że musiały do niej dojeżdżać konno. Wiesława Siedzik-Korzeniowa zapamiętała, że wszystkie trzy “wskakiwały na konia z płotu, bo były za małe, żeby wsiadać normalnie” (s. 12). Danusia Siedzikówna miała w swoim życiu kilka bliskich koleżanek. Jedną z nich nazywano “Inką”. I to właśnie na jej cześć przyszła Żołnierka Wyklęta przyjęła swój słynny pseudonim. Działalność konspiracyjna, jaką prowadziła Siedzikówna, wymagała posługiwania się fałszywymi nazwiskami. Nasza bohaterka była więc również znana jako “Danuta Obuchowicz” i “Ina Zalewska”. Konspiracja działała tak dobrze, że podporucznik Olgierd Christa “Leszek” (dowódca Danusi, następca “Żelaznego”) dopiero w III Rzeczypospolitej dowiedział się, jak brzmiało prawdziwe nazwisko “Inki”. Niestety, było już za późno. Christa zdążył bowiem ufundować tablicę pamiątkową, na której widniało nazwisko “Danuta Obuchowicz”. Siedzikówna miała uzdolnienia muzyczne. Grała na gitarze, śpiewała solo w kościele. W noc aresztowania uczyła swoje przyjaciółki nowej pieśni. Był to patriotyczny utwór ze słowami Andrzeja Trzebińskiego.


Pamięć i prawda

Dzieje Danuty Siedzikówny “Inki” wcale nie zakończyły się w momencie śmierci. Dankę spotkało to samo, co wielu innych akowców: była obrażana i zniesławiana w komunistycznych mediach. Próbowano z niej zrobić bandytkę i terrorystkę. Krzywdząca propaganda, rozpowszechniana przez środki masowego przekazu, brzmiała tym bardziej niedorzecznie, że Siedzikówna nigdy nie walczyła z bronią w ręku. Była tylko sanitariuszką… I to w typie “dobrej Samarytanki”. Zdarzało jej się pomagać nie tylko własnym kompanom, ale również rannym milicjantom. Wiesława Siedzik-Korzeniowa przez wiele lat obawiała się, że pamięć o jej siostrze całkowicie zaginie. Tak się jednak nie stało. Po upadku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej pamięć i prawda o “Ince” zaczęły wychodzić na światło dzienne. Już w 1990 roku wyrok śmierci, wydany na niewinną sanitariuszkę, został oficjalnie unieważniony. Prawdziwa sława Danuty Siedzikówny “Inki” zaczęła się w XXI wieku. W 2001 roku nazwano jej imieniem skwer w Sopocie. W 2009 roku Danusia stała się patronką Szkoły Podstawowej w Podjazach, a rok później - Gimnazjum nr 2 w Ostrołęce. W 2012 roku umieszczono jej popiersie w krakowskim parku Jordana.


Brygada “Łupaszki”

Przyjrzyjmy się teraz 5 Wileńskiej Brygadzie AK: formacji wojskowej, w której służyła Siedzikówna. Antykomunistyczny oddział partyzantów powstał jeszcze w czasie drugiej wojny światowej (w 1943 roku). Wszystko zaczęło się od partyzanckiego oddziału Antoniego Burzyńskiego “Kmicica”. Oddział ten próbował współpracować z Sowietami, towarzysząc im w walce z niemieckim okupantem. Ale Sowieci zdradzili swoich polskich kolegów. Część z nich wymordowali, a z pozostałej części utworzyli marionetkową jednostkę “ludową”. Tryumf stalinowców nie trwał długo, gdyż jednostka szybko się rozpadła, a na jej gruzach powstała antykomunistyczna i antysowiecka partyzantka. Tą partyzantką była 5 Wileńska Brygada AK z majorem Zygmuntem Szendzielarzem “Łupaszką” na czele. Oddział prowadził liczne akcje przeciwko Sowietom i ich sprzymierzeńcom. Po oficjalnym zakończeniu wojny żołnierze nie porzucili swoich zmagań. Wierzyli, że sytuacja, jaka panowała na Kresach Wschodnich, jest tylko stanem przejściowym. Niestety - mimo optymizmu i zaangażowania - przegrali. Sam Zygmunt Szendzielarz został aresztowany w 1948 roku. Trzy lata później odebrano mu życie, skazawszy go uprzednio na 18-krotną karę śmierci.


Dodatek - płyta DVD

Grzechem byłoby nie wspomnieć o fakcie, że do ekskluzywnego (i chyba jedynego) wydania książki “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” Piotra Szubarczyka dołączono płytę DVD z telewizyjnym spektaklem “Inka 1946”. Jest to sztuka Wojciecha Tomczyka w reżyserii Natalii Korynckiej-Gruz. Widowisko zostało zrealizowane w 2006 roku przez Telewizję Polską. W rolę Danuty Siedzikówny wciela się Karolina Kominek-Skuratowicz. Warto wiedzieć, że jest to aktorka z mojego miasta, Starachowic. O samym spektaklu pisać nie będę, gdyż zrecenzowałam go już pół roku temu (moja recenzja jest dostępna w Internecie. Wystarczy jej dobrze poszukać). Przytoczę za to słowa, które umieszczono na okładce plastikowego pudełka: “Wzruszający spektakl o heroizmie i poświęceniu młodej dziewczyny, która za marzenia o niepodległej Polsce zapłaciła najwyższą cenę…”. A teraz ciekawostka. Konsultantem historycznym, który pomógł w realizacji widowiska, jest sam Piotr Szubarczyk. Jak się okazuje, książka “Inka. Zachowałam się jak trzeba…” i spektakl “Inka 1946” mają wiele punktów wspólnych. Oba dzieła bazują na wiedzy tego samego historyka. Myślę, że pozycję książkową można uznać za uzupełnienie spektaklu.


Polscy Spartanie

Gorąco zachęcam do lektury książki i seansu widowiska. Papierowa publikacja z pewnością poszerzy wiedzę Szanownych Czytelników. Spektakl okaże się zaś dostarczycielem wzruszeń i refleksji. Dzieje Żołnierzy Wyklętych - nie tylko Danusi Siedzikówny - to ciekawy, ważny i popularny temat. Historie poruszające i inspirujące… Ale czy na pewno motywujące? Jeśli chodzi o mnie, uważam je za przypadki niesamowicie pesymistyczne, wręcz potwierdzające fatalistyczną historiozofię. Czy to nie jest tak, że w ostatecznym rozrachunku sprowadzają się one do morału: “Możesz się starać, ale i tak nic z tego nie wyjdzie”? Mimo wszystko, Żołnierzom Wyklętym należy się podziw i szacunek za postawę spartańską. Trzystu greckich wojowników, o których wspominają źródła starożytne, również nie miało szans na zwycięstwo. A jednak walczyli oni do końca - zaciekle i niestrudzenie, wykazując się męstwem i patriotyzmem. Tacy sami byli Żołnierze Wyklęci. Zamiast przewagi nad wrogiem mieli szlachetne intencje i idealistyczne dusze. Partyzanci z 5 Wileńskiej Brygady AK walczyli na Kresach Wschodnich jak Grecy pod Termopilami. Byli, można by rzec, polskimi Spartanami. I to jest fascynujące. O tym trzeba pamiętać.


Natalia Julia Nowak,
23-29 listopada 2014 r.


PS.
Wszystkim, którzy zainteresowali się dziejami 5 Wileńskiej Brygady AK, polecam cykl powieści historycznych Jana Stanisława Smalewskiego: “Pod komendą Łupaszki”, “Żołnierze Łupaszki”, “U boku Łupaszki” i “Więzień Kołymy” (książki, wydane przez Oficynę Wydawniczą “Mireki”, nie są ponumerowane, ale właśnie w takiej kolejności należy je czytać, żeby zachować chronologię wydarzeń). Głównym bohaterem serii jest porucznik Antoni Rymsza “Maks” - jeden z ocalałych łupaszkowców. Smalewski stworzył swoje dzieło na podstawie osobistych rozmów z Rymszą. Warto zajrzeć do tych książek, choćby po to, żeby poznać realia historyczne, w których działała Danuta Siedzikówna “Inka”.

czwartek, 13 listopada 2014

Gdy Anioł okazuje się Upiorem

Tytuł polski: “Upiór w Operze”
Tytuł angielski: “The Phantom of the Opera”
Reżyseria: Joel Schumacher
Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2004
Gatunek: musical, melodramat, kostiumowy



Film, spektakl, powieść

“Upiór w Operze” (“The Phantom of the Opera” - 2004) jest filmem różniącym się od większości hollywoodzkich superprodukcji. Rzeczone dzieło to przeniesiony na ekrany musical Andrew Lloyda Webbera (1986). Wypada odnotować, że nad ekranizacją spektaklu czuwał sam kompozytor. Miał on wpływ m.in. na scenariusz filmu. Oczywiście, Andrew Lloyd Webber i jego współpracownicy (autorzy tekstów piosenek - Charles Hart i Richard Stilgoe) nie są oryginalnymi twórcami postaci i ich perypetii. Musical “Upiór w Operze” opiera się na motywach powieści “Le Fantome de l’Opera” Gastona Leroux (1909-1910). Interesujący nas film “Upiór w Operze” jest więc “dziesiątą wodą po kisielu”. Stanowi adaptację spektaklu, który z kolei jest adaptacją książki… Łatwo odgadnąć, że takie przenoszenie fabuły z jednego dzieła do drugiego przypomina nieco zabawę w głuchy telefon. Z informacji, do których dotarłam, wynika, że musical i jego ekranizacja znacznie odbiegają od książkowego pierwowzoru. Przykładowo, ani w spektaklu, ani w filmie nie poznajemy imienia tytułowego bohatera. Parafrazując pewien cytat: “Nazwiesz go Upiorem. A może on ma na imię Erik?”.


Absolutny majstersztyk

Serwis Filmweb.pl podaje, że istnieje wiele produkcji zatytułowanych “Upiór w Operze”. Ta, którą wybrałam do recenzji, jest jednak wyjątkowa, gdyż jako jedyna bazuje na arcypopularnym musicalu. Poza tym, zainwestowano w nią najwięcej pieniędzy. Trzeba przyznać, że pod względem formy “Upiór…” z 2004 roku jest absolutnym majstersztykiem. Film nakręcono z olbrzymim rozmachem, a wykorzystane w nim kostiumy, dekoracje, rekwizyty oraz efekty specjalne i wizualne robią piorunujące wrażenie. Sceny takie, jak bal maskowy czy wizyta Christine w podziemiach Opery zapierają dech w piersiach. Kolejna sprawa: muzyka. Wszystkie songi stworzone przez Andrew Lloyda Webbera są idealnie skomponowane, a tutaj - również doskonale zagrane. Wspaniale brzmi także śpiew poszczególnych postaci (uwaga: nie wszyscy aktorzy śpiewają naprawdę. Aktorce grającej Carlottę użyczała głosu inna kobieta). Ktoś mógłby stwierdzić, że cała produkcja to przerost formy nad treścią. Film jest bowiem efekciarski, ale posiada dość miałką fabułę. A ja pozwolę sobie przytoczyć treść znanego mema: “Still a better love story than Twilight” (“Wciąż lepsza historia miłosna niż Zmierzch”).


Kompozycja szkatułkowa

Na początku filmu widzimy coś, co wygląda jak stara fotografia lub ilustracja z napisem “Paris 1919” (“Paryż 1919”). Kamera stopniowo przybliża się do obrazka, aż w końcu grafika wypełnia cały ekran. Widz zostaje przeniesiony tam, do środka, do świata uwiecznionego na fotografii/ilustracji. Pojawia się pierwszy z bohaterów: wicehrabia Raoul de Chagny, staruszek poruszający się na wózku inwalidzkim. Mężczyzna zostaje zawieziony do zniszczonego budynku Opery Popularnej, w której właśnie trwa licytacja starych rekwizytów, dekoracji i pamiątek związanych z tą instytucją. Drugą postacią, którą poznajemy, jest inna osoba uczestnicząca w aukcji, sędziwa Madame Giry. Gdy spojrzenia wicehrabiego i damy się spotykają, staje się jasne, że oboje już się znają. Jednym z licytowanych przedmiotów okazuje się olbrzymi żyrandol. Człowiek prowadzący aukcję informuje, że z ową lampą wiąże się legenda o Upiorze Opery i wielkiej katastrofie. Widok żyrandola sprawia, że w umysłach Raoula i Giry odżywają wspomnienia sprzed prawie pięćdziesięciu lat. W wyobraźni dwojga ludzi wszystko wraca do dawnej świetności, zupełnie jak w teledysku “Memories” zespołu Within Temptation.


Rok 1870

Ze świata przedstawionego na obrazku wędrujemy do rzeczywistości zapamiętanej przez wicehrabiego i damę. Jesteśmy w roku 1870. Opera Popularna, która jeszcze przed chwilą wydawała się zaniedbana, tętni życiem. Do budynku Opery przyjeżdżają dwaj starsi dżentelmeni, będący nowymi właścicielami tego miejsca, a także świeżo upieczony patron - młody i piękny Raoul de Chagny. W Operze Popularnej trwa akurat próba do spektaklu “Hannibal”. Niestety, główna gwiazda przedstawienia, primadonna La Carlotta, narzeka na swój kostium. Kapryśna artystka chce nawet wyjść i zrezygnować z występu, ale dyrektorzy przekonują ją, żeby została. Nagle ktoś - niewidoczny dla nikogo - zrzuca na nią fragment scenografii. Śpiewaczka obraża się na dobre i opuszcza budynek. Właściciele Opery są przerażeni. Wiedzą, że bilety na spektakl, który ma się odbyć za kilka godzin, zostały już sprzedane. Sytuację ratuje opiekunka tancerek i chórzystek, Madame Giry, która mówi, że jedna z jej podopiecznych, Christine Daae, potrafi doskonale śpiewać. Szesnastoletnia Christine udowadnia, że to prawda. Wieczorem zastępuje primadonnę na scenie i zostaje nową divą.


Anioł Muzyki

Po niezwykle udanym debiucie Christine wybiera się do kaplicy. Tam odwiedza ją Meg, córka Madame Giry. Przyjaciółka bohaterki chce wiedzieć, kim jest tajemniczy, bezimienny geniusz, który nauczył ją śpiewać. Christine odpowiada, że jest to Anioł Muzyki - niewidzialny opiekun obiecany jej przez ojca (wybitnego skrzypka) na łożu śmierci. Meg nie dowierza swojej rozmówczyni. Stwierdza, że opowieść o Aniele to bzdura, ale Christine wcale nie porzuca swojej teorii. Zaraz po tej rozmowie diva udaje się do garderoby. Ku jej radości, przychodzi do niej z kwiatami Raoul de Chagny. Tak się składa, że Christine i Raoul byli w dzieciństwie parą, a teraz ich uczucie uległo odnowieniu. Wicehrabia zaprasza Daae na kolację, ale dziewczyna odmawia, argumentując, że jej niewidzialny opiekun jest bardzo surowy. Gdy Raoul wychodzi z pomieszczenia, dzieje się coś dziwnego. Ktoś zamyka drzwi na klucz, przez co Christine zostaje uwięziona w garderobie. Świece gasną, zapada mrok, atmosfera robi się groźna. Artystka słyszy głos Anioła Muzyki, który najpierw oczernia wicehrabiego, a potem zaprasza ją do siebie. W lustrze pojawia się sylwetka mężczyzny w czarnym stroju i białej masce.


Upiór Opery

Christine uświadamia sobie prawdę: jej Anioł Muzyki to w rzeczywistości Upiór Opery, zagadkowy człowiek lub potwór, który od wielu lat terroryzuje instytucję, szantażując jej pracowników i domagając się wysokiej pensji. Dziewczyna, mimo pewnych obaw, pozwala Upiorowi zaprowadzić się do jego świata. Mężczyzna mieszka w podziemiach, które okazują się fascynującym, niezbadanym królestwem. Jest tutaj jezioro, gondola, czarny rumak i mnóstwo świec dodających temu miejscu gotyckiego klimatu. Gdy oboje docierają do komnaty Upiora, właściciel maski wykonuje pieśń na cześć nocy. Wyraża w niej wszystko, co czuje do Daae. Śpiewa o swoim pożądaniu, zachęca dziewczynę do porzucenia starych przyzwyczajeń, obiecuje jej nowe, pełne wrażeń życie. Mroczny, iście wampiryczny adorator namawia nastolatkę, żeby już teraz porzuciła swój opór, bo i tak prędzej czy później zostanie jego kochanką. Upiór postrzega Christine jako swoją własność. Widzi w niej przyszłą towarzyszkę życia, która wkrótce ulegnie jego woli. Widzi w niej zakładniczkę uwięzioną w jego lochu. Widzi w niej wreszcie… swoje największe dzieło. Przecież to on nauczył ją śpiewać i uczynił z niej gwiazdę.


Oszpecony psychopata

Między Upiorem a Christine rodzi się namiętność. Do niczego poważniejszego jednak nie dochodzi, gdyż artystka mdleje, spostrzegając figurę woskową stworzoną na jej podobieństwo. Rankiem bohaterka się budzi i chce bliżej poznać Upiora. Gdy próbuje zdjąć jego maskę, po raz pierwszy przekonuje się, że jej adorator jest niezrównoważony psychicznie. Mężczyzna wpada w furię nieadekwatną do okoliczności. Z jego słów można wywnioskować, że posiada on zdeformowaną twarz, której widok byłby dla Christine traumatycznym przeżyciem. Czy młoda kobieta mogłaby dalej pożądać kogoś tak oszpeconego? Upiór postanawia zawieźć ją z powrotem tam, skąd ją zabrał. Przypuszcza bowiem, że wszyscy wiedzą już o zaginięciu sopranistki. Ma rację. O zniknięciu divy piszą nawet gazety. Właściciele Opery dostrzegają pozytywną stronę tej sytuacji: plotki to dla instytucji doskonała reklama. Tymczasem Raoul i Carlotta (która zdecydowała się powrócić do Opery) mają problem, gdyż otrzymali nieuprzejme listy od anonimowego nadawcy. Ktoś próbuje przekonać Raoula, że Christine jest szczęśliwa z Aniołem Muzyki, a Carlotta musi zrezygnować z kariery pod groźbą osobistej tragedii.


Symbolizm i psychologizm

“Upiór w Operze” jest klasyczną opowieścią o dziewczynie, która musi wybrać jednego z dwóch mężczyzn ukazanych na zasadzie kontrastu. Każdy z nich jest idealny, ale w inny sposób. Szlachetny, odpowiedzialny Raoul de Chagny jest doskonałym kandydatem na męża. To on troszczy się o bezpieczeństwo Christine, odnosi się do niej z szacunkiem, podkreśla znaczenie wierności i mówi o uczuciach w sposób bardzo dojrzały. Upiór z kolei jest perfekcyjnym kochankiem. Mroczny, intrygujący, gorący, obdarzony wyrazistą osobowością i mający wiele do zaoferowania - z kimś takim niejedna kobieta chciałaby przeżyć romans. Mam jednak teorię, która mówi o tym, że Upiór tak naprawdę… nie istnieje. To znaczy: istnieje tylko w wyobraźni Daae. Upiór może być personifikacją żądz, z którymi główna bohaterka toczy wewnętrzną walkę. Dziewczyna widzi go po raz pierwszy we własnym lustrze. On zaś stwierdza: “W twoim wnętrzu żyję”. Z piosenki, którą postacie śpiewają chwilę później, dowiadujemy się, że Upiór “jest w umyśle” Christine i nawiedza ją “w snach“. Wiele osób dostrzega w “Upiorze…” odniesienia do psychoanalizy Zygmunta Freuda. Rzeczywiście, symbole się zgadzają.


Zazdrość i kompleks

“Upiór w Operze” to także opowieść o chorobliwej zazdrości. I to na dwóch polach: miłosnym i społecznym. Upiór jest niezwykle zaborczy, chce mieć Christine tylko dla siebie. Nienawidzi Raoula, gdyż stoi on na drodze do jego osobistego szczęścia. Drugą osobą, której bohater nie znosi, jest Carlotta. Śpiewaczka zajmuje w muzycznym świecie pozycję, jaką Upiór chciałby zapewnić Christine. Później, gdy artystki stają się rywalkami, mężczyzna robi wszystko, co w jego mocy, żeby wyeliminować primadonnę z walki. Najciekawszym problemem, poruszonym w omawianej historii, jest jednak kompleks Pigmaliona (również dręczący Upiora). Zjawisko polega na tym, że ktoś traktuje drugą osobę jak swoje dzieło. Sęk w tym, że “autor” rości sobie wszelkie prawa do tego kogoś. Uważa, że może nim dowolnie rozporządzać, zupełnie jak stworzonym przez siebie utworem. Kompleksu Pigmaliona nie należy mylić z pigmalionizmem - czerpaniem podniecenia seksualnego z oglądania obrazów, zdjęć, rzeźb itp. Chociaż Upiór faktycznie jest pigmalionistą. Wszak trzyma w swojej komnacie woskową figurę imitującą Daae. Ci, którzy chcą poznać inne sekrety Upiora, powinni obejrzeć film[1].


Przestroga dla kobiet

Czy to wszystko, co można wycisnąć z “Upiora w Operze”? Ja myślę, że nie. Dostrzegam w nim bowiem coś jeszcze: ostrzeżenie dla żeńskiej części publiczności (szczególnie dla odbiorczyń młodych i niedoświadczonych życiowo). Opowieść pokazuje, co może się stać, gdy dziewczyna/kobieta zapomni o rozsądku i pójdzie za głosem uczuć. Osoba płci żeńskiej - oczarowana urokiem jakiegoś mężczyzny - może bowiem wplątać się w kabałę. Emocje i namiętności mają duży wpływ na odbiór świata, jednak trzeba uważać, żeby nie stracić głowy i nie narobić sobie kłopotów. Przede wszystkim, nie można być przesadnie ufną wobec ludzi, których się dobrze nie zna (niezależnie od tego, jak bardzo są czarujący i pociągający). Owszem, można trafić na wartościowego człowieka, który uczyni nasze życie lepszym. Ale można też trafić na psychopatę, takiego jak Upiór. Nigdy nie jest dobrze, gdy się jest obiektem obsesji kogoś niebezpiecznego. A jeśli, na domiar złego, ten ktoś działa pod wpływem zakochania i pożądania, to problem jest wyjątkowo poważny. Początkowo Upiór stanowi zagrożenie tylko dla tych, którzy stają mu na drodze. Później zaczyna być groźny również dla samej Christine.


Do wyboru, do koloru

Chciałabym jeszcze napisać o czymś luźno związanym z filmem Joela Schumachera, a mianowicie o tytułowym songu z musicalu “Upiór w Operze”, który od dawna jest przebojem wykonywanym przez wielu artystów. Różne wersje tej piosenki można znaleźć w serwisie YouTube. Na uwagę zasługują te, które śpiewa Sarah Brightman - jedyna słuszna odtwórczyni roli Christine (dlaczego “jedyna słuszna”? Bo Andrew Lloyd Webber, jej ówczesny mąż, ułożył partie wokalne Daae specjalnie dla niej. To nie jest tak, że głos Brightman pasuje do poszczególnych songów. To poszczególne songi pasują do głosu Brightman). Warto obejrzeć promocyjny video clip z 1986 roku, w którym towarzyszy Sarze niejaki Steve Harley. Ciekawy jest także występ sceniczny z roku 1998. W role Christine i Upiora wcielają się Sarah Brightman i Antonio Banderas. Są też cięższe wykonania “Upiora w Operze”.

Bardzo dobre jest to, które nagrał zespół Dreams of Sanity z gościnnym udziałem Tilo Wolffa, lidera duetu Lacrimosa. Tilo świetnie sprawdza się w roli bohatera mrocznego, obłąkanego i tragicznego. Nietypową - power metalową - wersję piosenki zaserwował nam zespół Nightwish. Lubię tę grupę, ale wydaje mi się, że jej wykonanie jest zbyt agresywne. Jeśli ktoś pragnie doznać miłego zaskoczenia, powinien poszukać wersji śpiewanej przez Nicole Scherzinger w towarzystwie czterech artystów operowych. Pierwszym szokiem jest ubiór Nicole. Kobieta, która przyzwyczaiła nas do wyzywających strojów, wygląda tutaj jak dama z wielką klasą (suknia wieczorowa!). Drugim szokiem jest wokal. Wielu ludzi, kojarzących Scherzinger z tandetnymi hitami The Pussycat Dolls, nawet nie przypuszczało, że potrafi ona śpiewać. Nicole zdumiewa jak sama Christine Daae, niegdyś tancerka i chórzystka.

A która wersja podbije serca Szanownych Czytelników?


Natalia Julia Nowak,
21.09. - 10.11. 2014 r.


PRZYPIS


[1] Uwaga, teraz będą spoilery! Niektóre osoby, czytające mój artykuł, mogą dojść do wniosku, że oceniam Upiora zbyt surowo, a zatem jestem wobec niego niesprawiedliwa. Rzeczywiście, można podejść do tego bohatera z większą wyrozumiałością. Upiór jest człowiekiem zdeformowanym od urodzenia. Ze względu na swój odstraszający wygląd - na który nie miał wpływu - zawsze był upokarzany i odtrącany. Nawet jego matka nie potrafiła mu okazywać takiej czułości jak zdrowemu i pięknemu dziecku. Zdarzało się, że nietolerancyjni ludzie atakowali go fizycznie za jego kalectwo. Ktoś mógłby zatem stwierdzić, że Upiór to klasyczna “ofiara, która stała się katem”. Ja jednak nie jestem skłonna go bronić. Upiór nie jest typem człowieka, który czyni zło, bo życie go do tego zmusza, i który wolałby czynić dobro. Nie jest również kimś straumatyzowanym, kto reaguje agresją w geście samoobrony. Upiór to człowiek cyniczny i wyrachowany, działający z pełną premedytacją i skrupulatnie planujący swoje akcje. Posługuje się groźbami i szantażem, opracowuje strategie działania, wyznacza sobie określone cele i wytrwale do nich dąży. To, co czuje do Christine, nie jest nagłym porywem serca ani straszliwą, sprawiającą cierpienie, niemożliwą do powstrzymania żądzą erotyczną. Upiór zainteresował się Daae, gdy miała ona siedem lat.

Od początku miał wobec niej konkretne plany. Widział w niej narzędzie do realizacji własnych celów (w tym ostatecznego, seksualnego). Czy Upiór musi to wszystko robić? Absolutnie nie, gdyż nie należy do osób biednych i bezradnych. Jest genialnym artystą docenianym przez pracowników Opery Popularnej i zarabiającym mnóstwo pieniędzy (dwadzieścia tysięcy franków miesięcznie). Inteligentny, utalentowany, charyzmatyczny, czarujący… Wbrew pozorom, radzi sobie bardzo dobrze. Fakt, że postanowił wychować Christine na swoją osobistą nałożnicę, jest zupełnie nieusprawiedliwiony. Kogoś tak bogatego, jak Upiór, byłoby stać na korzystanie z usług prostytutek. Mało tego: tytułowy bohater opowieści byłby w stanie znaleźć sobie wiele dorosłych, świadomych, dobrowolnych kochanek. Jest przecież doskonałym uwodzicielem, który nawet w masce potrafi zrobić na kobiecie ogromne wrażenie. Gdyby chciał, mógłby skraść serce niemal każdej damie. Dlaczego więc oszukiwał małą dziewczynkę, żeby po kilku latach ujawnić swoje prawdziwe zamiary? Czemu nie wybrał uczciwszego rozwiązania? Upiór nie jest taką ofiarą losu, na jaką się kreuje. To tylko poza, część jego gry. Można by rzec: druga, niewidzialna maska. Jaki jest mój ostateczny wyrok? Upiór - winny czy niewinny? Zdecydowanie winny. Nie ma o czym dyskutować.

środa, 29 października 2014

Gorsi niż Mengele. Diabły z Jednostki 731

Uwaga! Poniższy artykuł zawiera drastyczne opisy,
które nie nadają się dla osób o słabych nerwach!




Tytuł oryginalny: “Hei tai yang 731”
Tytuł międzynarodowy: “Men Behind the Sun”
Reżyseria: Tun Fei Mou (T.F. Mous)
Produkcja: Chiny, Hongkong
Rok produkcji: 1988
Język: chiński (mandaryński)
Gatunek: gore, wojenny



Nie dla nastolatków

Jeśli istnieją filmy, które naprawdę powinny być dozwolone od lat dwudziestu jeden, to należy do nich zaliczyć kontrowersyjną produkcję “Hei tai yang 731” (“Czarne Słońce 731”), znaną szerzej jako “Men Behind the Sun” (“Ludzie za Słońcem”)[1]. Uzasadnieniem tej opinii niech będą moje własne doświadczenia związane z rzeczoną produkcją. O istnieniu “Hei tai yang 731” wiem już od dawna. Gdy miałam około osiemnastu lat, obejrzałam w serwisie YouTube kilkuminutowy fragment filmu[2]. Niestety, trafiłam na jedną z najstraszniejszych scen, która ogromnie mną wstrząsnęła. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam czegoś równie drastycznego. Scena… a właściwie sekwencja, o której mówię, była dość skomplikowana, gdyż składała się z kilku etapów. Mimo to, doskonale zapamiętałam jej przebieg i najdrobniejsze szczegóły. Szok nie był jednak moją jedyną reakcją na obejrzany fragment. Prawdę powiedziawszy, odczuwałam również złość i oburzenie. Nie mogłam pojąć, jak można kręcić tak brutalne filmy. Skąd w ludzkich głowach biorą się takie pomysły?! Dopiero później dowiedziałam się, że produkcja “Men Behind the Sun” jest w stu procentach oparta na faktach.


Szesnaście zawałów

Złe samopoczucie, spowodowane sięgnięciem po “Hei tai yang 731”, to i tak niewielka krzywda. Z informacji, do której dotarłam, wynika, że dla niektórych widzów seans “Men Behind the Sun” okazał się śmiertelną pomyłką. Kiedy film był wyświetlany w chińskich kinach, szesnaście osób tak bardzo przejęło się jego akcją, że zmarło na zawał serca. Donosi o tym portal Filmweb.pl (ufam Filmwebowi, ale w tym przypadku chciałabym, żeby się mylił). Myślę, że powinnam teraz udzielić Czytelnikom pewnej rady. Jeśli jesteście ludźmi o słabym zdrowiu i/lub słabej psychice, to trzymajcie się od omawianej produkcji z daleka. Nie oglądajcie jej ani w całości, ani we fragmentach. Nie szukajcie jej zwiastunów, plakatów promocyjnych, pojedynczych kadrów. Spróbujcie całkowicie zapomnieć o jej istnieniu. Najlepiej przerwijcie również czytanie niniejszego artykułu, gdyż w następnych akapitach zajmę się bardzo nieprzyjemnymi konkretami. Napiszę o przerażającej, dwudziestowiecznej historii, do której odwołuje się scenariusz filmu. Scharakteryzuję również sam film i szokujące, wręcz nieetyczne rozwiązania, na które zdecydował się reżyser (Tun Fei Mou, pseudonim “T.F. Mous”).


Jednostka 731

Produkcja, będąca tematem mojej recenzji, traktuje o działalności japońskiej Jednostki 731 (Unit 731, Nana-san-ichi butai). O tym, czym była ta instytucja, pisze Kamil Nadolski w artykule “Jednostka z piekła rodem” (Wiadomosci.onet.pl). Według Nadolskiego, Jednostka 731 została założona przez Japończyków na terenie podbitej przez nich Mandżurii (północne Chiny). Funkcjonowała od pierwszej połowy lat ‘30 XX wieku aż do końca II wojny światowej. Oficjalna nazwa placówki brzmiała dość niewinnie: Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Pod tym szyldem kryło się jednak diabelskie laboratorium, w którym pracowano nad nowymi rodzajami broni biologicznej, a do badań wykorzystywano bezbronnych jeńców wojennych. Więźniowie, z których większość stanowili Chińczycy i Koreańczycy, byli poddawani okrutnym eksperymentom. Usuwano im narządy wewnętrzne, operowano mózgi, amputowano kończyny i przyszywano w dowolny sposób (np. ręce w miejscu nóg). Zarażano ich ciężkimi chorobami, takimi jak dżuma czy cholera. Sprawdzano na nich skuteczność granatów i miotaczy ognia. A to wszystko bez żadnego znieczulenia.


Zbrodnia i kara

Piotr Zychowicz (autor artykułu “Sekrety ‘Jednostki 731’” z wirtualnego wydania “Rzeczpospolitej”) i Robert Stefanicki (twórca tekstu “Miliard pcheł doktora Ishii” z elektronicznej edycji “Gazety Wyborczej”) twierdzą, że wśród ofiar Naczelnego Biura byli również Rosjanie i Amerykanie. Niestety, po zakończeniu wojny tylko Związek Radziecki okazał się zainteresowany osądzeniem i ukaraniem japońskich pseudonaukowców. Kilkunastu pracowników Jednostki 731 wywieziono do ZSRR i postawiono przed trybunałem w Chabarowsku. Większość oprawców pozostała jednak bezkarna, bo… zadbali o to Amerykanie. Tak, Amerykanie - ci, którzy nieco wcześniej zrzucili na Japonię dwie bomby atomowe! Uznali oni, że wyniki badań prowadzonych w Jednostce 731 mogą im się przydać w przyszłości. Sami nie mogliby przeprowadzić podobnych eksperymentów, bo przecież są zwolennikami demokracji i obrońcami praw człowieka. Generał Douglas MacArthur zaproponował japońskim pseudomedykom, że zapewni im nietykalność w zamian za udostępnienie odpowiedniej dokumentacji. W ten sposób uniknął odpowiedzialności m.in. szef Jednostki 731 (dr Shiro Ishii).


Dramat czy horror?

Wróćmy jednak do samego “Hei tai yang 731”. Jak już wspomniałam, produkcja jest wyjątkowo drastyczna i wywołuje w odbiorcy silne emocje. Akcja filmu rozgrywa się w ostatnim roku II wojny światowej będącym także ostatnim rokiem działalności Naczelnego Biura. Chociaż produkcja “Men Behind the Sun” mówi o tragicznych, autentycznych wydarzeniach, a jej zasadniczą problematyką jest martyrologia narodu chińskiego, nie można jej uznać za typowy dramat wojenny. Film jest utrzymany w konwencji gore, dlatego najczęściej zalicza się go do horrorów (mam nadzieję, że Czytelnicy zdają sobie sprawę z tego, co się kryje pod pojęciem “azjatyckie horrory”). Dla niewtajemniczonych: gore to gatunek filmowy, w którym efekt grozy uzyskuje się za pomocą epatowania ekstremalną brutalnością. W centrum uwagi stawia się przemoc, krew, wnętrzności, a nierzadko również perwersję seksualną. Gore jest nurtem bardzo kontrowersyjnym. Często bywa potępiany i pogardzany (aczkolwiek posiada również grono entuzjastów). Zadajmy sobie jednak pytanie… Jaki inny gatunek mógłby w pełni odzwierciedlić piekło Jednostki 731? Przecież to był koszmar rodem z gabinetu Josefa Mengele!


Dokumentalny prolog

Pierwszym, co widzimy w “Hei tai yang 731”, jest tajemnicza dewiza, zapisana jako biały napis na czarnym tle: “Przyjaźń to przyjaźń. Historia to historia” (pod chińskimi znakami umieszczono angielskie tłumaczenie sentencji). Co mają oznaczać te słowa? Czy chodzi w nich o to, że można się przyjaźnić z Japończykami, ale bolesne fakty pozostaną bolesnymi faktami, niezależnie od tego, jak potoczy się przyszłość? Nie wiadomo. Po prezentacji motta (tudzież plansz z podstawowymi informacjami o filmie) rozpoczyna się kilkuminutowy, dokumentalny prolog. Zostajemy zapoznani z oryginalnymi materiałami przedstawiającymi budynki Jednostki 731. Chwilę później pojawiają się mapy, plany i proste animacje. Niewidoczny lektor w zwięzły sposób opisuje kontekst historyczny, w jakim funkcjonowało Naczelne Biuro Zapobiegania Epidemiom i Departament Oczyszczania Wody. Opowiada o japońskiej okupacji w północnych Chinach. Wyjaśnia, że Japończycy - dążący do dalszych podbojów - prowadzili tam badania nad bronią bakteriologiczną. Jednostka 731, wyposażona w więzienie i krematorium, była jedną z kilku powołanych do tego placówek. Jej działalność nasiliła się pod koniec II wojny światowej.


W stronę Mandżurii

Część dokumentalna bardzo płynnie przechodzi w fabularną. Przenosimy się w czasie do roku 1945. Generał broni i lekarz Shiro Ishii jedzie pociągiem do Mandżurii, żeby objąć kierownictwo Jednostki 731. Mężczyzna pracował tam już wcześniej, ale został zwolniony za korupcję. Teraz powraca, żeby zintensyfikować prace nad bronią biologiczną, uznawaną za ostatnią szansę na wygranie wojny. Do Mandżurii zostaje także wysłana grupa chłopców - naiwnych żołnierzy Korpusu Młodych Armii Kwantuńskiej - którzy w Jednostce 731 mają doskonalić swoje umiejętności i zdobywać nowe kompetencje. Młodzieńcy nie wiedzą jeszcze, czym jest miejsce, w którym będą się szkolić. Nie mają również pojęcia, jak despotyczni i niemiłosierni będą ich nowi przełożeni. Chłopcy postrzegają siebie jako twardzieli: silnych, sprawnych i niewzruszonych. Chętnie popisują się swoim rzekomym brakiem sentymentów. Wkrótce okaże się, że będą musieli obserwować i czynić rzeczy okrutne. Najpierw rozpocznie się morderczy trening wojskowy, de facto nauka dyscypliny. Potem zacznie się pranie mózgu. Czy młodzi ludzie pozwolą się odczłowieczyć? Czy nauczą się postrzegać bliźnich jako bezwartościowe przedmioty?


Maruty, czyli kłody

Na terenie Jednostki 731 panuje bezwzględny reżim. Za każdy błąd, za każde nieposłuszeństwo można boleśnie oberwać. Pewnej nocy zostają tam przywiezieni nowi więźniowie. Są oni traktowani brutalnie i bezlitośnie. Jedna z kobiet trzyma na rękach płaczące niemowlę. Żołnierze zabierają jej dziecko, rzucają je na ziemię i zasypują śniegiem, żeby przestało wrzeszczeć. Maleństwo umiera przez uduszenie. Czas mija. Nadchodzi moment, w którym chłopcy z Korpusu Młodych mają poznać jeńców. Dowódca pokazuje im nagiego mężczyznę i pyta: “Co to jest?”. Młodzieńcy udzielają różnych odpowiedzi: “Człowiek”, “Chińczyk”, “Zły Chińczyk”. Żadna z nich nie zadowala jednak przełożonego. Bo prawidłowa odpowiedź brzmi: “maruta” - “kłoda”. Tutaj więźniowie nie są ludźmi ani Chińczykami, tylko kawałkami drewna poddawanymi obróbce. Pierwszy eksperyment, który obserwują chłopcy, zostaje przeprowadzony na 24-letniej Chince. Ręce więźniarki zamrożono poprzez polewanie zimną wodą na mrozie. Teraz musi ona zanurzyć ręce w letniej cieczy. Gdy je stamtąd wyjmuje, laborant zrywa z nich skórę i mięśnie, odsłaniając kości[3]. Ale to tylko jedno z wielu makabrycznych doświadczeń…


Coś okropnego

Film “Hei tai yang 731” jest okropny pod każdym względem. Po pierwsze: okropna jest jego treść (problem szalonych eksperymentów przeprowadzanych na żywych ludziach). Po drugie: okropne jest podejście do poruszonego tematu (wybranie konwencji gore zamiast zwykłego dramatu wojennego). Po trzecie: okropne jest to, że cały film opiera się na faktach (trudno sobie wyobrazić, jak bardzo musiały cierpieć ofiary doktora Ishii). Po czwarte: okropny jest formalny aspekt produkcji (jeśli wierzyć serwisowi Filmweb.pl, horror “Men Behind the Sun” został zrealizowany za jedyne dwieście tysięcy dolarów, a “większość aktorów stanowili bardzo nisko opłacani tubylcy z północnych Chin”. Nędzny budżet filmu i amatorskie aktorstwo są widoczne gołym okiem. Poza tym, produkcja jest fatalnie nakręcona. Prawdopodobnie każdy, kto posiada kamerę ze statywem, byłby w stanie stworzyć coś takiego). Czy w “Hei tai yang 731” jest coś, co mogłoby się widzowi podobać? Nie ma nic przyjemnego w oglądaniu okaleczonych ciał. Niski poziom artystyczny również nie umila odbiorcy seansu. “Men Behind the Sun” spełnia jednak swoją rolę jako film gore. Faktycznie przeraża i obrzydza.


Trupy na planie

Jedną z najstraszniejszych tajemnic “Hei tai yang 731” jest to, do czego potrafił się posunąć Tun Fei Mou, żeby osiągnąć ultrarealistyczny efekt przy ultraniskim budżecie. Kiedy o tym myślę, mam ochotę krzyczeć. Krzyczeć, krzyczeć i rozdzierać szaty. A może nawet kląć. To, o czym teraz opowiem, wydaje się równie niewiarygodne jak sama historia Jednostki 731. Ale… posłuchajcie! W filmie “Men Behind the Sun” jest scena, w której demoniczni laboranci usypiają i kroją kilkuletniego chłopca. Moi Drodzy, to nie jest manekin. Serwis Filmweb.pl podaje, że w feralnej scenie wykorzystano prawdziwe ludzkie zwłoki, uzyskawszy wcześniej zgodę odpowiednich władz i rodziców zmarłego dziecka[4]. Rozumiecie?! Wykorzystano trupa jako rekwizyt filmowy! O tempora, o mores! Lecz to nie jedyny taki wybryk… Drugą sceną, w której użyto autentycznego ludzkiego ciała, jest ta, która przedstawia obdzieranie rąk ze skóry. Według Filmwebu, w rzeczonym fragmencie aktorka trzyma prawdziwe człowiecze ręce. Prawdziwe… człowiecze… ręce! Ręce trupa! Jasna Anielko! Uważam, że twórcom “Hei tai yang 731” należy się Oscar w kategorii “najbardziej nieetyczna ekipa filmowa”.


Prawie jak Neron

Jeśli to, o czym napisałam w poprzednim akapicie, nie jest dla Was dowodem na niemoralność reżysera i jego współpracowników, to mam w zanadrzu jeszcze jeden argument. Otóż wszystko wskazuje na to, że na planie “Men Behind the Sun” męczono zwierzęta. Internetowe źródła podają, że scena, w której płoną szczury, dzieje się naprawdę. To znaczy: ekipa filmowa podpaliła gryzonie i nagrała ich cierpienie. Ktoś w Internecie zasugerował, że jeśli twórcy “Hei tai yang 731” faktycznie podpalili żywe stworzenia, to wcale nie są lepsi od pracowników Naczelnego Biura, których rzekomo chcieli potępić. Trudno się z tym nie zgodzić. Cały incydent przypomina mi fragment “Quo vadis?” Henryka Sienkiewicza, w którym Neron każe spalić Rzym, żeby móc ułożyć rzewną pieśń o płonącym mieście. Wracając do szczurów… Ogromne emocje wzbudza scena z “Men Behind the Sun”, w której wygłodniałe gryzonie rzucają się na kota. W tym przypadku pojawia się jednak iskierka nadziei. Anglojęzyczna Wikipedia informuje, że kot był posmarowany miodem, a szczury nie zrobiły mu żadnej krzywdy. OK, ale co z płonącymi gryzoniami?! Na to pytanie Wikipedia nie udziela odpowiedzi[5].


Nie lada wyzwanie

Jednostka 731 to jeden z najpaskudniejszych wycinków historii, o jakich słyszałam. Rozwiązania realizacyjne, na które zdecydował się T.F. Mous, również oceniam jako porażające. Używanie ludzkich zwłok można jeszcze postawić w jednym szeregu z działalnością Gunthera von Hagensa, znanego szerzej jako Doktor Śmierć. Ale palenie żywcem zwierząt? To już wykracza poza granice sztuki, dobrego smaku i człowieczeństwa. A może to tylko plotka? Może to tylko efekt specjalny? Nie, na pewno nie. Przecież reżysera nie było stać na efekty specjalne. Jak już wspomniałam, budżet filmu wynosił jedynie dwieście tysięcy dolarów. To właśnie nędza sprawiła, że Tun Fei Mou musiał sięgnąć po prawdziwe trupy, a do udziału w filmie zaangażował amatorów (którzy nie otrzymali wielomilionowych honorariów, tylko głodowe pensje jak za pracę w fabryce. Chińskiej fabryce). Produkcję “Hei tai yang 731” ogląda się bardzo ciężko. Dyletanctwo i nieudolność to jedno. Drugim problemem jest skrajna brutalność i sposób jej przedstawienia. Nie jestem żadnym delikatesem, ale seans “Men Behind the Sun” był dla mnie nie lada wyzwaniem. Przygotowywałam się do niego przez kilka tygodni.


“Mirzo, a ja spojrzałem!”

Absolutnie nie polecam tego filmu. Chyba, że jako ciekawostkę historyczną. Chociaż… po co marnować czas na takie badziewie?[6] Nie lepiej przeczytać dobry artykuł? Teraz słówko dla tych, którzy - mimo wszystko - zdecydują się obejrzeć omawianą produkcję. Gdy już będziecie ją oglądać, nie narzekajcie, że czujecie się kiepsko. Przecież uprzedziłam Was o treści i formie filmu (napisałam też o szesnastu osobach, które zmarły na zawał serca). Jak to się mówi: “Widziały gały, co brały”. Życzę Wam odwagi i wytrwałości, bo wiem, że będziecie ich potrzebować. I to w dużych ilościach. Przypuszczam, że po seansie “Hei tai yang 731” (i po pełnym uświadomieniu sobie autentyczności całej historii) wielu z Was będzie skłonnych utożsamić się ze słowami Adama Mickiewicza: “Mirzo, a ja spojrzałem! Przez świata szczeliny. Tam widziałem - com widział, opowiem - po śmierci, bo w żyjących języku nie ma na to głosu”. Jeśli chodzi o mnie, mogłabym sporządzić listę najgorszych filmów, jakie obejrzałam, i umieścić “Men Behind the Sun” na pierwszym miejscu. Drugie miejsce zająłby prowokacyjny dramat “Charlotte for Ever” Serge’a Gainsbourga z 1986 roku (za pedofilię i kazirodztwo).


Natalia Julia Nowak,
19-29 października 2014 r.


PRZYPISY


[1] Małe wyjaśnienie. Anglojęzyczny, międzynarodowy tytuł filmu nie jest ujednolicony. Na plakatach promocyjnych i okładkach DVD pojawiają się dwie formy gramatyczne: liczba pojedyncza (“Man Behind the Sun”) i liczba mnoga (“Men Behind the Sun”). Ja wybrałam tę drugą, chociaż w samym filmie, pod chińskim tytułem, jest napisane “Man Behind the Sun”.

[2] Obecnie mam 23 lata i 8 miesięcy. Decyzję o tym, żeby powrócić do “Men Behind the Sun”, podjęłam pod wpływem seansu japońskiego (sic!) serialu animowanego “Elfen Lied”. Problem potwornych eksperymentów przeprowadzanych na ludziach (a właściwie - mutantach Homo sapiens) jest tam jednym z głównych wątków. Wiąże się on z zagadnieniami eugeniki i eutanazji niemowląt. Zastanawiam się, czy “Elfen Lied” nie jest czkawką po niechlubnej przeszłości narodu japońskiego. W ogóle odnoszę wrażenie, że motyw podejrzanych (czasem brutalnych, a czasem tylko cudacznych) doświadczeń prowadzonych na ludziach i/lub istotach podobnych do ludzi jest powszechny w japońskiej popkulturze. Odgrywa on ważną rolę m.in. w kultowej mandze i animacji “Akira”. Nawet w jednym z sezonów “Sailor Moon. Czarodziejki z Księżyca” pojawia się szalony naukowiec, dr Souichi Tomoe, który eksperymentuje na swojej córce Hotaru. Wracając do “Elfen Lied”… W anime występuje postać (Nana), którą inna postać (Mayu) nazywa grzecznościowo “Nana-san”. Interesujące, że “Nana-san” brzmi jak “Nana-san-ichi butai” (japońskie określenie Jednostki 731). Jeszcze jedna ciekawostka: niektórzy współcześni Japończycy lubią eksperymentować na samych sobie. Są tacy, którzy wstrzykują sobie w czoło sól fizjologiczną, żeby mieć ogromnego bąbla z dziurką pośrodku. Sprawdźcie to w Google.

[3] To właśnie ten fragment tak bardzo mnie zaszokował, kiedy miałam około osiemnastu lat. Wyobraźcie sobie coś takiego… Dwie proste, średniej grubości gałęzie. Z każdej z nich zwisa jeden, żałosny, uschnięty liść. Zarówno gałęzie, jak i liście, mają kolor biały. A teraz przyjmijcie do wiadomości, że te gałęzie to ludzkie przedramiona, a liście to ludzkie dłonie (ogołocone do kości, pozbawione skóry i mięśni). Brrrr! Wstrząsające!

[4] O tym, że były to prawdziwe zwłoki, donosi rubryka “Ciekawostki”. Informację, zgodnie z którą T.F. Mous otrzymał pozwolenie na wykorzystanie trupa, zaczerpnęłam z jednej z recenzji opublikowanych na Filmwebie (autor zacytował słowa reżysera).

[5] Z innej beczki: zauważyłam, że w dyskusjach i materiałach dotyczących “Hei tai yang 731” rzadko wspomina się o… gołębiu. No właśnie, co z gołębiem? Przecież w filmie jest scena, w której gołąb długo się rzuca, a potem zdycha. Czy to się wydarzyło naprawdę? Czy poświęcono ptaka w imię “sztuki filmowej”? Nie wiem, ale po kimś takim, jak Tun Fei Mou, można się spodziewać wszystkiego.

[6] Tych, którzy mają dużo wolnego czasu, informuję, że “Hei tai yang 731” posiada kilka kontynuacji: “Hei tai yang 731 xu ji zhi sha ren gong chang” (1992), “Hei tai yang 731 si wang lie che” (1994) i “Hei tai yang Nan Jing da tu sha” (1995). Nie oglądałam żadnej z nich, więc nie mogę się do nich ustosunkować. Wiem tylko tyle, że dwie pierwsze zostały nakręcone przez innego reżysera. Działalność Naczelnego Biura Zapobiegania Epidemiom i Departamentu Oczyszczania Wody jest również tematem rosyjskiej produkcji “Philosophy of a Knife” (“Filozofia noża”) w reżyserii Andreya Iskanova. Popatrzcie: filmy o Jednostce 731 kręcą przedstawiciele narodu ofiar (Chińczycy) i przedstawiciele narodu sędziów (Rosjanie). A co z Amerykanami? Udają, że problem nie istniał? Podobno motyw Naczelnego Biura pojawia się w jednym z odcinków amerykańskiego serialu “Z Archiwum X”. Szkoda, że włożono go między bajki o duchach i UFO.

piątek, 10 października 2014

Wojna może zniszczyć, ale też uwznioślić

Tytuł oryginalny: “Saving Private Ryan”
Tytuł polski: “Szeregowiec Ryan”
Reżyseria: Steven Spielberg
Kraj produkcji: USA
Rok produkcji: 1998
Gatunek: dramat wojenny


Pięć Oscarów

“Szeregowiec Ryan” (1998) uchodzi za jeden z najlepszych filmów wojennych w historii kinematografii. Duża w tym zasługa reżysera, Stevena Spielberga, człowieka o ogromnym talencie i wszechstronnych zainteresowaniach (zauważmy, że tworzy on bardzo różne dzieła: fantastyczne, przygodowe, komediowe, obyczajowe, sensacyjne, historyczne i wreszcie wojenne). Produkcja, będąca tematem niniejszego artykułu, zaskarbiła sobie uznanie nie tylko publiczności, ale również krytyków. Świadczy o tym pięć Oscarów, czyli Nagród Akademii Filmowej. Jeden Oscar został jej przyznany za reżyserię. Dwa - za walory wizualne (zdjęcia i montaż). Pozostałe dwa - za walory akustyczne (dźwięk i efekty dźwiękowe). W tym miejscu należy wspomnieć, że jednym z uhonorowanych współtwórców dzieła jest nasz rodak, słynny operator Janusz Kamiński. Uważam, że nagroda, którą otrzymał Kamiński, jest w pełni zasłużona. Doskonałe zdjęcia są tym, co w omawianym filmie bardzo rzuca się w oczy (będzie o tym mowa w następnych akapitach). “Szeregowiec Ryan” był również nominowany do Oscara w sześciu innych kategoriach, takich jak najlepszy film czy najlepszy aktor.


Dlaczego “Ryan“?

O tym, że postanowiłam obejrzeć właśnie tę produkcję, zadecydowały dwa czynniki. Po pierwsze: szukałam jakiejś odtrutki na wyjątkowo nieudane i irytujące filmidło “1920. Bitwa warszawska” Jerzego Hoffmana. Polski filmołak zrobił na mnie tak negatywne wrażenie, że potrzebowałam czegoś, co przywróciłoby mi wiarę w to, iż istnieją na świecie dobre, ambitne, poruszające, znakomicie zrealizowane dramaty wojenno-historyczne. Po drugie: od pewnego czasu zastanawiałam się, jak wygląda wojna widziana oczami żołnierza walczącego na froncie. Co widzi człowiek uczestniczący w bitwie? Jak to jest leżeć w okopach, znajdować się między innymi walczącymi, mieć naprzeciwko siebie wroga, strzelać do ruchomego celu i uważać, żeby samemu nie zostać zastrzelonym? Jak ludzie zachowują się przed bitwą, na początku walki, w jej środku, pod koniec i po zakończeniu? Jak komunikują się ze sobą zwyczajni żołnierze? Jak wygląda wydawanie rozkazów? Jak sprawdza się podział praw i obowiązków wynikający z hierarchii wojskowej? Jak działają różne rodzaje broni? Jak sobie radzą ranni i jak pracują sanitariusze? Innymi słowy: jak to wszystko funkcjonuje?


W środku zawieruchy

“Szeregowiec Ryan”, którego wybrałam spośród wielu innych dostępnych produkcji, spełnił oba moje oczekiwania. Zaspokoił moją potrzebę obejrzenia dobrego filmu wojennego i udzielił mi odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Twórcom dzieła należy się pochwała za to, że dali odbiorcom możliwość, aby poczuli się jak prawdziwi żołnierze w samym środku wojennej zawieruchy. Pan Kamiński, nasz utalentowany rodak, spisał się na medal. Wiele scen nakręcono w taki sposób, żeby widz nie był obserwatorem wydarzeń, tylko ich bezpośrednim uczestnikiem. Jeśli w danym momencie bohaterowie znajdują się na pokładzie łodzi, to oglądający przebywa tam razem z nimi: wyraźnie czuje kołysanie fal i obawia się ataku choroby morskiej. Jeśli żołnierze wpadają do wody, to widz również tam wpada i doznaje wszelkich związanych z tym wrażeń. Jeśli na ekranie trwa bitwa, to odbiorca bierze w niej udział: wykonuje gwałtowne ruchy, rozgląda się, przebiega w inne miejsce, doświadcza szarpnięć i potknięć, widzi rozmaite rzeczy migające bądź przelatujące mu przed oczami. Gdyby to była powieść, moglibyśmy tutaj mówić o narracji personalnej lub wręcz pierwszoosobowej.


Sugestywne drobiazgi

W “Szeregowcu Ryanie” znajdziemy wiele drobiazgów, które - mimo swojej pozornej banalności - robią na odbiorcy ogromne wrażenie. Przykładem takiego drobiazgu jest fragment, w którym główny bohater wyjmuje z morza hełm i wylewa z niego wodę zmieszaną z krwią. Następnie wkłada go sobie na głowę, nie czując żadnego obrzydzenia. Inną sceną, zawierającą sugestywny drobiazg, jest ta, w której pewien żołnierz chowa się za… zdechłą krową. Niby nic wielkiego, zwłaszcza w czasie wojny, ale czy ktoś z nas chciałby się ukrywać za zwłokami dużego zwierzęcia? Kolejna sprawa: przyroda. W analizowanej produkcji umieszczono elementy takie, jak sielski obraz pastwiska z biegnącym, beczącym i podzwaniającym dzwoneczkami stadem owiec. Bardzo ładne jest także ujęcie, w którym widzimy garstkę żołnierzy na tle zachodzącego słońca. Przypominają oni ludzkie cienie. Takich drobnostek jest, oczywiście, więcej. Wśród nich znajdziemy obrazy wstrząsające i naturalistyczne, które bez cenzury odzwierciedlają okrucieństwo wojny. Przed przystąpieniem do seansu powinniśmy się przygotować na wiele drastycznych widoków (krew, kikuty, wnętrzności).


Straszna i piękna

Dzieło Stevena Spielberga ukazuje dwa aspekty konfliktu zbrojnego. Na pierwszy rzut oka, są one od siebie dosyć odległe, może wręcz przeciwstawne. Po głębszym namyśle będziemy jednak skłonni przyznać, że jeden z nich wynika z drugiego (a właściwie: drugi z pierwszego. Zachowajmy związek przyczynowo-skutkowy). Jakie to aspekty? Pierwszy: to, co w wojnie najstraszniejsze. Drugi: to, co w wojnie najpiękniejsze. Konflikt zbrojny nie ma nic wspólnego z dziecięcą zabawą ani grą komputerową. To piekło pełne bólu, strachu, rozpaczy, tęsknoty, wyrzutów sumienia i moralnego niepokoju. Tutaj na każdym kroku czają się: cierpienie nie do wytrzymania, skomplikowane rozterki wewnętrzne oraz śmierć (która czasem zabiera naszych przyjaciół i która zawsze stanowi zagrożenie dla nas samych). Ale wojna jest również… wyjątkową szansą dla człowieka. Może ona go uszlachetnić, uświęcić, wywindować na wyżyny. W filmie “Szeregowiec Ryan” śmierć żołnierska zawsze jest piękna. Owszem, straszna, ale również piękna. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest ona tym piękniejsza, im bardziej ofiarna i heroiczna. No i ma sens. Ukryty, głęboki, metafizyczny sens.


Amerykański patriota

Tak się zachwyciłam niespotykanym klimatem i perfekcyjnym wykonaniem produkcji, że zapomniałam o najważniejszym, czyli o zreferowaniu jej treści. A przecież jest ona równie interesująca (czy to moja wina, że mnogość fascynujących szczegółów odwróciła moją uwagę od całości?). Akcja “Szeregowca Ryana” rozpoczyna się w czasach współczesnych. Na początku dzieła widzimy powiewającą, amerykańską flagę zajmującą cały ekran. W tle słychać spokojną, poważną, ale również patetyczną i ujmującą muzykę. Chwilę później zostaje nam pokazana flaga francuska (tym razem w pewnym oddaleniu). Jesteśmy we Francji. Towarzyszymy jakiejś wielopokoleniowej rodzinie, która przybyła tutaj ze Stanów Zjednoczonych, żeby odwiedzić amerykański cmentarz wojskowy. Senior rodu idzie kilka kroków przed pozostałymi osobami. Wydaje się bardzo poruszony i sprawia wrażenie, jakby się śpieszył. Gdy starszy pan, a wraz z nim reszta rodziny, dociera do jednego z białych krzyży, emocje biorą górę nad godną postawą. Sędziwy mężczyzna nie jest już w stanie panować nad wzruszeniem. Jego oczy wypełniają się łzami, a umysł - wspomnieniami sprzed pięćdziesięciu lat.


D-Day

Cofamy się w czasie do 6 czerwca 1944 roku. Jest to tak zwany D-Day: dzień wielkiego desantu wojsk alianckich w Normandii. Oddział amerykańskich żołnierzy, dowodzony przez głównego bohatera, kapitana Johna Millera, jest już bliski wylądowania na plaży Omaha. Wojskowi, zmierzający tam drogą morską, wiedzą, że już tylko sekundy dzielą ich od krwawej bitwy. Napięcie przeplata się z gotowością, a strach z niecierpliwością. Niektórzy żołnierze się modlą. Może dlatego, że chcą prosić Boga o zwycięstwo, a może po prostu dlatego, iż stoją w obliczu śmierci. Tymczasem Miller wydaje im ostatnie rozkazy i wskazówki. Od samego początku da się wyczuć braterską więź łączącą żołnierzy. Wkrótce rozpoczyna się walka. W bitewnym chaosie wszystko zmienia się z sekundy na sekundę. Czasem słyszymy, jak ktoś dziękuje swojemu koledze za pomoc, a chwilę później ginie od zabłąkanej kuli. Inwazja kończy się zwycięstwem aliantów, które wcale nie wywołuje w nich “stadionowej” euforii. Radość nie może być bowiem pełna, gdy się widzi martwe ciała omywane przez morskie fale. Jakże kruche jest ludzkie życie… Zupełnie jak te śnięte ryby wyrzucane na brzeg.


Matki poległych

Kolejna scena rozgrywa się w USA. O ile wcześniej widzieliśmy wielu walczących mężczyzn, o tyle teraz widzimy wiele pracujących kobiet. Są to sekretarki, które siedzą przy maszynach i przygotowują oficjalne listy do rodzin poległych. Wiele z tych pism ma trafić do matek zabitych żołnierzy. W listach podkreśla się zwłaszcza dwie rzeczy, które razem tworzą kolejny wojenny paradoks. Z jednej strony, pisze się o tym, że utrata ukochanego syna to dla matki straszliwy cios. Z drugiej - o tym, że ta wielka strata nie jest bezsensowna i że przyczyniła się do wyższego dobra, tzn. wygrania przełomowej bitwy. W pewnym momencie któraś z sekretarek spostrzega coś dziwnego. Otóż trzy pisma z kondolencjami zostały zaadresowane do jednej kobiety. Sekretarka informuje o tym fakcie jednego ze swoich przełożonych-oficerów (być może myśli, że zaszła jakaś pomyłka). Ten zaś przedstawia sprawę swojemu koledze, a następnie zwierzchnikowi. Niestety, potwierdza się najczarniejszy scenariusz. Niejaka pani Ryan z Iowy straciła aż trzech synów. Co więcej, ma ona jeszcze jednego syna: spadochroniarza, który przepadł bez wieści. Przejęci oficerowie mówią o tym generałowi.


Logika serca

Szef sztabu armii amerykańskiej również wydaje się poruszony sprawą Ryanów. Dowódca wyjmuje ze swojego archiwum bardzo stary list. Jest to pismo napisane przez Abrahama Lincolna, a zaadresowane do kobiety, która straciła na wojnie wszystkich pięciu synów[1]. Lincoln wyraża w nim swoje współczucie dla osieroconej matki. Zwraca się do niej jak do bohaterki, która - przez wzgląd na Republikę - złożyła najwyższą możliwą ofiarę. Generał podejmuje śmiałą decyzję. Trzeba za wszelką cenę odnaleźć ostatniego z braci Ryanów i odesłać go do domu. Zadanie, polegające na odszukaniu szeregowca, przypada kapitanowi Johnowi Millerowi. Miller, wraz z siedmioma podwładnymi, wyrusza na poszukiwanie Ryana. Dziwny rozkaz wzbudza jednak poważne wątpliwości. Podkomendni Millera nie rozumieją, dlaczego grupa rangerów (świetnie wyszkolonych i piekielnie potrzebnych żołnierzy) musi szukać jednego zaginionego chłopaka. Mniejsza już o stopnie i doświadczenie wojskowe. Jak można ryzykować życie ośmiu ludzi w imię jednego?! Tym bardziej, że oni również mają matki! John Miller rozumie jednak sens tego zadania. Ma ono swoją logikę. Logikę serca.


Poszukiwanie szeregowca

Ośmiu rangerów przemierza Normandię w poszukiwaniu Jamesa Francisa Ryana. Cała grupa musi mieć się na baczności, ponieważ wszędzie roi się od Niemców. Szukając szeregowca, żołnierze przeżywają mnóstwo przygód. Niektóre z nich są bardzo niebezpieczne. Towarzyszą im wstrząsające wydarzenia, a ryzyko utraty zdrowia i życia jest jak najbardziej realne. Inne przygody są znacznie lżejsze. Da się w nich nawet wyczuć pewną ironię (czarny humor?) losu. Śledząc poczynania bohaterów, widzowie poznają ich charaktery, temperamenty i sposoby myślenia. Kapitan Miller jest człowiekiem uwielbiającym roztaczać wokół siebie aurę tajemniczości. Nie chce powiedzieć, skąd pochodzi ani czym zajmował się przed wojną. Spośród podwładnych oficera wyróżniają się: szeregowiec Reiben, szeregowiec Jackson i kapral Upham. Reiben jest kłótliwy i konfliktowy. Od początku podchodzi sceptycznie do realizowanego zadania. Jackson jawi się jako agresywny wojak i fanatyk religijny. Jest on jednak wybitnie uzdolnionym snajperem. Upham to chudy, wrażliwy, niezdarny intelektualista i poeta. Nie miał jeszcze okazji walczyć, ale sprawdza się jako tłumacz.


Wyciskacz łez

“Szeregowiec Ryan” nie jest filmem lekkim. Primo: porusza trudne tematy związane z wojną, śmiercią, cierpieniem, przemijaniem i poświęceniem. Secundo: dominuje w nim atmosfera powagi i doniosłości. Tertio: zawiera wiele drastycznych obrazów i rozdzierających serce scen. Quatro: jest bardzo długi (trwa 169 minut, czyli prawie 3 godziny. Sama sekwencja desantu w Normandii zajmuje jakieś 23 minuty). Produkcja - chociaż niezwykle wzruszająca i monumentalna - zawiera jednak elementy rozładowujące napięcie. Chodzi mi tutaj o sceny, w których żołnierze pozwalają sobie na rubaszne żarty, opowiadają sobie anegdoty albo przeżywają mniej dramatyczne perypetie. Przykład: fragment, w którym kapitan Miller dostaje napadu śmiechu. Okazuje się, że przypomniał mu się żołnierz-karzeł, który “chodził na rękach szybciej niż na nogach”. Mimo obecności “rozładowywaczy napięcia”, analizowane dzieło jest zdecydowanie patetyczne i poruszające. Gdy się kończy, odbiorca długo nie może dojść do siebie. Zarówno po seansie, jak i w jego trakcie, można się popłakać albo poczuć łzy napływające do oczu. Również podczas wspominania filmowych scen można się głęboko wzruszyć.


Tradycyjnie i romantycznie

Obraz wojny i żołnierzy, ukazany w filmie Stevena Spielberga, jest bardzo tradycyjny. Produkcja stanowi pochwałę klasycznych cnót rycerskich, takich jak odwaga, męstwo, ofiarność czy samozaparcie. Bohaterowie zawsze starają się postępować honorowo. Nawet ci, którzy przeżywają chwile słabości, ostatecznie biorą się w garść. “Szeregowiec Ryan” kojarzy mi się nieco z utworami romantycznymi. Chociaż jego tematyka dotyczy działań zbrojnych, jest w nim miejsce na odrobinę irracjonalizmu. Czymże jest bowiem zadanie polegające na poszukiwaniu Jamesa Francisa Ryana? Czymś, co można pojąć tylko sercem, nie rozumem. W dziele Spielberga znajdziemy również inne elementy romantyczne: kult sztuki i artysty, szczyptę uduchowienia, nutkę sentymentalizmu. Jeden z bohaterów filmu, Upham, jest literatem i bibliofilem. Przyłączając się do kapitana Millera, żałuje, że nie może zabrać ze sobą… maszyny do pisania. Jackson łączy pojęcie patriotyzmu z pojęciem religijności. Przed oddaniem strzału zawsze się modli. Znamienna jest scena, w której żołnierze zachwycają się melancholijną pieśnią Edith Piaf. Mówi ona o kobiecie, która wszędzie widzi twarz zmarłego kochanka.


Nie dla wszystkich

“Szeregowiec Ryan” bardzo przypadł mi do gustu. Byłabym skłonna zarekomendować go innym osobom, gdyby nie fakt, że nie jest on odpowiedni dla wszystkich. Wiem, że nie wszyscy lubią filmy wojenne, zwłaszcza te, które ukazują konflikty zbrojne przez pryzmat doświadczeń walczących żołnierzy. Poza tym, oglądanie takich produkcji wymaga od widza posiadania specyficznej wrażliwości. Z jednej strony, trzeba być odpornym na ekstremalnie nieprzyjemne widoki. Z drugiej - trzeba umieć postawić się na miejscu bohaterów, czuć to, co oni czują, i myśleć tak, jak oni myślą. Na pewno powinni sięgnąć po ten film miłośnicy dobrego kina. Choćby po to, żeby podziwiać jego perfekcyjne wykonanie, którego potwierdzeniem jest Oscar za reżyserię i cztery Oscary w kategoriach technicznych. Można go również obejrzeć z przyczyn patriotycznych. “Szeregowiec Ryan” mówi wprawdzie o patriotyzmie amerykańskim, ale podczas jego seansu trudno nie pomyśleć o polskich żołnierzach, którzy często walczyli jeszcze dzielniej i jeszcze ofiarniej. Spróbujmy sobie wyobrazić, że zamiast Amerykanów są tam Polacy, a w pierwszym ujęciu nie powiewa Stars and Stripes, tylko flaga biało-czerwona.


Prawdy i mity

Wszystkim, którym spodoba(ł) się film Stevena Spielberga, polecam arcyciekawy program dokumentalny “Prawdy i mity filmowej elity. Szeregowiec Ryan” (był on emitowany na kanale Discovery World). Celem programu jest ustalenie, które elementy dzieła są realistyczne i prawdopodobne, a które nie. Według twórców programu, nietypowe zadanie, jakie przypadło Johnowi Millerowi i jego podwładnym, raczej nie mogłoby mieć miejsca w rzeczywistości. Faktem jest jednak to, że w czasie II wojny światowej Amerykanie wprowadzili wzruszające prawo, które obowiązuje aż po dziś dzień. Otóż jeśli na wojnie zginęło całe walczące rodzeństwo z wyjątkiem jednej osoby, to ta ostatnia żyjąca osoba może zostać odesłana do domu. Kolejna sprawa: historia filmowych Ryanów przypomina autentyczne losy niejakich braci Sullivanów i Nilandów. Życiorys Jamesa Francisa Ryana jest niemal identyczny z życiorysem sierżanta Fredericka “Fritza” Nilanda (potwierdza to rodzina żołnierza). A co z wizją alianckiego desantu w Normandii? Zdaniem amerykańskiego weterana, który uczestniczył w tym wydarzeniu, jest on niesamowicie realistyczny i przywołuje dawne wspomnienia.

“Szeregowiec Ryan” - film dla widzów, którzy wiedzą, czego chcą.


Natalia Julia Nowak,
30.09. - 07.10. 2014 r.


PRZYPIS


[1] Pozwolę sobie zacytować intrygującą informację, jaką znalazłam w serwisie Filmweb.pl na stronie poświęconej “Szeregowcowi Ryanowi” (rubryka “Ciekawostki”, sekcja “Pozostałe”): “List Abrahama Lincolna do pani Bixby przedstawiony w filmie różnił się od oryginału. Tylko dwóch z jej synów zginęło: sierżant Charles Bixby w bitwie o Fredericksburg w 1863 i szeregowiec Charles Bixby w Petersburgu w stanie Virginia w roku następnym. Dwaj pozostali synowie: szeregowcy George i Edward Bixby zdezerterowali, a ostatni - kapral Henry Bixby, został pojmany, a następnie uwolniony dzięki wymianie jeńców. Pani Bixby po prostu okłamała Departament Wojny co do liczby poległych dzieci. Co więcej, listu tego nie napisał sam Abraham Lincoln, ale jego sekretarz - John Hay”.

piątek, 3 października 2014

Swastyki i pasiaste piżamy

Uwaga! Poniższy artykuł obfituje w spoilery, ponieważ chciałam w nim zawrzeć nie tylko ocenę filmu, ale również jego analizę i interpretację!



Tytuł polski: “Chłopiec w pasiastej piżamie”
Tytuł oryginalny: “The Boy in the Striped Pyjamas”
Reżyseria: Mark Herman
Kraj produkcji: USA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2008
Gatunek: dramat, wojenny, familijny



Film familijny

“Chłopiec w pasiastej piżamie” (2008) to amerykańsko-brytyjski film fabularny, który został nakręcony na terenie Węgier, a którego akcja rozgrywa się w hitlerowskiej III Rzeszy. Jedną z instytucji odpowiedzialnych za tę produkcję jest brytyjska telewizja publiczna - BBC. Półtoragodzinne dzieło, które wybrałam do recenzji, opiera się na motywach powieści Johna Boyne’a (2006). “Chłopiec…” zaliczany jest do dramatów wojennych, ale myślę, że można zaryzykować i przyporządkować go również do kategorii “film familijny”. Produkcja w różnych krajach była dozwolona od lat 12 lub 13, jednak wydaje mi się, że ta granica jest odrobinę zawyżona. Ośmielam się mniemać, że nic strasznego by się nie stało, gdyby pokazywano ten film nawet dziesięciolatkom (oczywiście, podczas seansu powinni im towarzyszyć jacyś mądrzy dorośli). Poziom drastyczności dzieła nie przewyższa bowiem typowych kreskówek i gier komputerowych, po które sięgają współczesne dzieci. Przemoc i śmierć są w filmie obecne, ale ukryte przed okiem widza. Całość nastawiona jest na wzruszanie i pouczanie, zupełnie jak “Pocahontas” i “Król Lew”, w których również poruszano skomplikowane tematy.


Beztroskie życie

Historia opowiedziana w “Chłopcu w pasiastej piżamie” dzieje się w czasie II wojny światowej, przedstawionej tak, jak ją widzi główny bohater, ośmioletni Bruno. Ale… czy on w ogóle widzi jakąś wojnę? Bruno mieszka w Berlinie, gdzie życie zwykłych Niemców nie różni się zbytnio od przedwojennego. Chłopiec chodzi do szkoły, a po zajęciach lekcyjnych bawi się z kolegami i realizuje swoje pasje. Niczego mu nie brakuje. Ma pełną rodzinę i mnóstwo zabawek, mieszka w przestronnym, zadbanym, dobrze wyposażonym domu. Żyje mu się nawet lepiej niż jego rówieśnikom, gdyż jego ojciec zajmuje wysoką pozycję społeczną i zarabia dużo pieniędzy (rodzinę stać na zatrudnienie służby). Bruno ciągle słyszy, że jego kraj prowadzi jakąś wojnę, ale sam tej wojny nie odczuwa i w ogóle się nią nie interesuje. Jeśli w jego umyśle pojawia się konflikt zbrojny, to tylko podczas zabawy. Typowy dzieciak. W Berlinie, oczywiście, nie wszystko jest “cacy”. Z wielu budynków zwisają nazistowskie flagi, a na ulicach widać czasem żołnierzy, którzy zmuszają całe rodziny do opuszczenia domów i wejścia do ciężarówek. Ale Bruno tego nie zauważa, gdyż żyje we własnym, dziecięcym świecie.


Wielka zmiana

Pewnego dnia chłopiec wraca ze szkoły do domu i zastaje swoją mamę Elsę oraz dwunastoletnią siostrę Gretel w bardzo radosnym nastroju. Dowiaduje się, że jego ojciec dostał awans i “dalej będzie żołnierzem, ale znacznie ważniejszym” (podpułkownikiem - Obersturmbannfuhrerem). Rodzina postanawia uczcić sukces mężczyzny i wyprawić wielkie przyjęcie. Niestety, bardzo szybko okazuje się, że awans ojca wiąże się z koniecznością zmiany miejsca zamieszkania. Cała rodzina musi wyjechać z Berlina i wprowadzić się do nowego domu na wsi. Dlaczego akurat tam? Bruno nie za bardzo się w tym orientuje. Wie tylko tyle, że ma to jakiś związek z nową pracą jego ojca. Chłopiec nie chce wyjeżdżać, gdyż uważa, że na wsi jest nudno. Martwi się, że będzie musiał opuścić swoich kolegów i że może czuć się samotny w małej miejscowości. Ojciec, Ralf, pozostaje jednak nieugięty. Przedstawia wyjazd jako coś, co dla niego jest żołnierskim, patriotycznym obowiązkiem, a dla dzieci - wielką przygodą rodem z książek czytanych przez ośmiolatka. Sprawa jest więc przesądzona. Wszyscy członkowie rodziny muszą wyjechać. Tak też się dzieje. Wkrótce chłopiec i jego krewni docierają do nowego domu.


Dom na odludziu

Położona na wsi willa nie przypada Brunonowi do gustu. Również Elsa, Gretel i gosposia Maria nie wyglądają na zachwycone wiejską posiadłością. Dom jest wprawdzie przestronny i otoczony dużym ogrodem, ale wydaje się dość ponury. Rodzinie Ralfa - szczególnie jego synkowi - najbardziej nie podoba się okolica. Dom jest położony na odludziu, z daleka od cywilizacji. W jego otoczeniu nie ma sklepów, kin, teatrów, kawiarni, przychodni lekarskich ani nawet innych domów. Brakuje tam także szkoły, dlatego oficer decyduje, że wynajmie swoim dzieciom nauczyciela, który będzie im udzielał prywatnych lekcji. Mały Bruno odkrywa jednak coś wielce intrygującego. Chłopiec widzi z okna swojego pokoju miejsce, którego nie da się zobaczyć z innych okien. Niestety, nie umie określić, co to za osobliwość. Na podstawie kilku przesłanek (dużego obszaru, drewnianych bud i ogrodzenia przypominającego pastuch) stwierdza, że jest to farma. Niepokoi go jednak wygląd przebywających tam ludzi. Nie rozumie, dlaczego noszą oni ubrania kojarzące się z pasiastymi piżamami. Zdziwienie ośmiolatka narasta, gdy odziany w ten sposób mężczyzna zostaje nowym służącym rodziny.


Głowy w piasku

Rodzice Brunona robią wszystko, co w ich mocy, żeby wymazać “farmę” ze świadomości chłopca. Żadne z nich nie podejmuje próby porozmawiania z synem. Ralf zbywa Brunona, mówiąc mu tylko, że jest to coś ważnego dla III Rzeszy. Problem widoku rozpościerającego się za oknem zostaje rozwiązany w najbardziej niedojrzały sposób, jaki można sobie wyobrazić. Otóż okno zostaje zabite deską. Rodzice bohatera, chowając głowę w piasek, posuwają się do jeszcze jednej skrajności: zabraniają dziecku chodzenia na tył domu. Jest to absurdalne - zwłaszcza, że jedynym uzasadnieniem tego zakazu staje się krótkie “nie wolno“. Ośmiolatek nie rozumie, czemu mają służyć te podejrzane i nieudolne zabiegi rodziców. Nurtują go dwie rzeczy: czym jest nietypowa “farma” oraz dlaczego Ralf i Elsa próbują ukryć jej istnienie. Chłopiec wpada na pomysł, żeby zrobić sobie huśtawkę. Wierzy, że dzięki niej znowu będzie mógł obserwować “farmę”. Kiedy Bruno spada z huśtawki, ratuje go ów tajemniczy służący w pasiastej “piżamie”. Ośmiolatek wdaje się w krótką pogawędkę z mężczyzną. Nie pojmuje, dlaczego ktoś, kto kiedyś był lekarzem, pracuje teraz u obcych ludzi jako pomoc domowa.


Mały Szmul

Czas mija, a małego Brunona coraz mocniej dręczą nieprzyjemne uczucia: nuda, samotność i frustracja. Dom i jego otoczenie wcale nie przestają być brzydkie i smutne. Poza tym, w sercu chłopca nieustannie wzrasta zaciekawienie “farmą”. Pragnienie rozwiązania tej zagadki coraz silniej daje o sobie znać. Wreszcie Bruno decyduje się zerwać zakazany owoc: potajemnie wymyka się z podwórka i biegnie w stronę obiektu swojej fascynacji. Zmierzając w jego stronę, czuje się jak bohaterowie książek przygodowych odkrywający i podbijający nowe lądy. Gdy ośmiolatek dociera do celu, czyli betonowego słupa z drutem kolczastym, spostrzega, że za ogrodzeniem siedzi jakiś wynędzniały chłopiec. Ma on ogoloną głowę i strój podobny do pasiastej piżamy. Bruno nawiązuje z nim kontakt. Dowiaduje się, że malec - bardzo przygnębiony i nieufny - nosi imię Szmul i jest jego rówieśnikiem. Bruno natychmiast zaczyna go lubić. Od tej pory bohater codziennie odwiedza chłopca i przynosi mu jedzenie, a on opowiada mu o trudach życia w tym specyficznym miejscu. Między dziećmi rodzi się głęboka przyjaźń. Chłopcy odkrywają, że są tacy sami, ale egzystują w skrajnie odmiennych warunkach.


Dysonans poznawczy

Dalsza część filmu poświęcona jest właśnie różnicom między światem Brunona a światem Szmula. Przykład: kiedy umiera Niemka, babcia Brunona, odbywa się uroczysty pogrzeb. Jest pastor, jest rodzina, jest procesja, jest grób. Okoliczności, w których zmarła starsza pani, są dla wszystkich zrozumiałe. Inaczej wygląda sprawa z dziadkami Szmula. Chłopiec nie zna dokładnej przyczyny ich zgonu. Wie tylko tyle, że “nie było żadnego pogrzebu”. Bruno staje się ofiarą istnego dysonansu poznawczego. W domu nieustannie słyszy, że niemieccy żołnierze walczą o lepszy świat, a Żydzi “są nosicielami zła”. Rozmawiając ze Szmulem, dowiaduje się czegoś przeciwnego: niemieckie wojsko zabiera ludziom ubrania, a wśród Żydów jest wielu dobrych ludzi, takich jak tata Szmula. Bruno sam już nie wie, co ma myśleć o swoim ojcu. Z jednej strony, bardzo go kocha i czuje się przez niego kochany. Z drugiej - zaczyna podejrzewać, że skoro Ralf dopuszcza się niegodnych czynów, to nie może być sprawiedliwym człowiekiem. Jak pogodzić miłość do rodzica z dezaprobatą dla jego działalności? Jak pojąć fakt, że ktoś, kto dba o swoich bliskich, może być jednocześnie tyranem?


Elsa i Gretel

Podobne dylematy przeżywa matka głównego bohatera. Elsa to delikatna i wrażliwa kobieta, która kocha swojego męża i jest dumna z jego sukcesów. Wraz z upływem czasu zaczyna jednak dostrzegać, że jego poczynania są okrutne, a ideologia - niesprawiedliwa. Mimo to, nie mówi mu o swoich wątpliwościach. Próbuje się łudzić, że Ralf to dobry człowiek, który robi to, co jest konieczne. Kobieta zmienia swoje zachowanie, gdy dowiaduje się o prowadzonym przez niego ludobójstwie. Wyzbywa się złudzeń, popada w depresję i otwarcie wyraża swój sprzeciw. Zupełnie inną transformację przechodzi Gretel. Gdy ją poznajemy, jest zwykłą niemiecką dziewczynką, lubiącą nosić wstążki i bawić się lalkami. Ma jednak skłonność do fanatyzmu, o czym świadczy jej nadmiernie żarliwa modlitwa, nadgorliwość w nauce i namiętne czytanie prasy. Pod wpływem dwóch osób - nazistowskiego nauczyciela i ojcowskiego adiutanta - dziewczynka przeobraża się w entuzjastkę hitleryzmu i zaciekłą antysemitkę. Dwunastolatka urządza sobie nawet prywatny rytuał przejścia. Wyrzuca ze swojego pokoju lalki i rozwiesza nazistowskie plakaty, a dziewczęcą sukienkę zamienia na mundurek Hitlerjugend.


Brak realizmu

Omawiany film bywa krytykowany za skrajnie nierealistyczny obraz niemieckich obozów koncentracyjnych. Jak to możliwe, że Szmul spędza tyle czasu przy ogrodzeniu? Jak to możliwe, że nikt nie spostrzega wścibskiego Brunona? Jak to możliwe, że nie ma esesmanów patrolujących teren? Jak to możliwe, że obóz świeci pustkami? Większość scen z udziałem Szmula wygląda tak, jakby w obozie był tylko on i dosłownie garstka innych więźniów. Niektóre ujęcia prezentują się następująco: druty, Szmul i długo, długo nic. Jak to możliwe, że na teren obozu można wrzucić piłkę? Czyżby wieżyczka strażnicza była pusta? A może strażnik jest niewidomy? Gdyby obozy koncentracyjne naprawdę tak wyglądały, ruch oporu kwitłby jak forsycja na wiosnę. Największe kontrowersje wzbudza fragment, w którym Szmul mówi, że jego tata zaginął. Bruno, grzebiąc patykiem w ziemi, stwierdza, że może zrobić podkop, wejść na teren obozu i pomóc koledze w poszukiwaniu ojca. Nazajutrz Żyd przynosi ze sobą dodatkowy pasiak, a Niemiec - ogrodową łopatę. Bruno przebiera się za więźnia i przy pomocy łopaty robi pod ogrodzeniem dołek. Brawo. Nawet John Rambo i Kevin McCallister by na to nie wpadli.


Okoliczność łagodząca

Za jedyną okoliczność łagodzącą, usprawiedliwiającą ten wybujały brak realizmu, można uznać fakt, że “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest adresowany do młodszej publiczności[1]. Gdyby ukazano obóz koncentracyjny z całym jego okrucieństwem, produkcja nie nadawałaby się dla dzieci. Tymczasem mamy dzieło, którego główne hasła to ostrożność i umiarkowanie. Są w nim elementy niedopowiedziane i dorozumiane. Owszem, w filmie trafia się scena straszna, ale nie do końca jest ona porównywalna ze strasznymi scenami z filmów dla dorosłych. Nie chodzi mi tutaj o treść tej sceny - gdyż ta jest bardzo poważna i przygnębiająca - tylko o jej wykonanie. Scenę nakręcono w taki sposób, żeby ukazywała grozę nazistowskich obozów koncentracyjnych, a jednocześnie mogła być pokazywana młodym widzom. Gdyby produkcja była przeznaczona dla osób pełnoletnich, interesujący nas fragment wyglądałby o wiele drastyczniej. Bardzo niefortunny i krzywdzący wydaje mi się fakt, że w “Chłopcu…“ przedstawiono obóz jako miejsce “tylko dla Żydów”[2]. Pamiętajmy, że do obozów trafiały również miliony Romów i Słowian. Czasem zamykano tam też Niemców, np. homoseksualistów.


Przeciwko indoktrynacji

Obraz obozu, zawarty w “Chłopcu w pasiastej piżamie”, jest zdecydowanie najsłabszą stroną filmu. To poważny zarzut, albowiem motyw ten jest najważniejszy. I nie zmienia tego fakt, że stanowi on tylko pretekst do poruszenia szerszego problemu, a mianowicie kontrastu między sytuacją Niemców a sytuacją Żydów i narodów podbitych w czasie II wojny światowej. Produkcja nie zasługuje jednak na całkowite przekreślenie, ponieważ jest w niej wątek, który poprowadzono bardzo dobrze. Chodzi mi tutaj o wizję Brunona jako człowieka niedającego się ogłupić propagandzie politycznej. Dzieło przekonuje, że dobrym uczniem i obywatelem nie jest ten, kto wkuwa gotowe formułki, bezmyślnie powtarza cudze słowa i traktuje podręczniki oraz media jako źródła prawd objawionych. Dobrym uczniem i obywatelem jest ten, kto myśli samodzielnie, zadaje pytania, podaje wszystko w wątpliwość, weryfikuje zasłyszane tezy, prowadzi własne poszukiwania i porównuje różne punkty widzenia. Bruno, choć jeszcze mały, ma w sobie coś z Winstona Smitha z “Roku 1984” George‘a Orwella. Niestety, ponosi za to pewną cenę: jest traktowany przez nauczyciela gorzej niż bezkrytyczna Gretel.


Gra w skojarzenia

Główny problem, poruszony w analizowanej produkcji, kojarzy mi się z monologiem księdza Tomasza Zaleskiego zaprezentowanym w filmie “Karol - człowiek, który został papieżem” (“Karol, un uomo diventato papa”) Giacoma Battiato z 2005 roku. W rzeczonym monologu, skierowanym do Hansa Franka i jego popleczników, padają stwierdzenia: “Niemieckie dzieci są czyste, a dzieci żydowskie cuchną. Niemieckie dzieci mają zęby, a żydowskie są szczerbate. Niemieckie dzieci śpią w swoich łóżkach, a żydowskie śpią na podłodze, koło zwłok swoich krewnych. Niemieckie dzieci się bawią, a żydowskie dzieci już zapomniały, czym jest zabawa. (…) Niemieckie dzieci się śmieją, żydowskie nie wiedzą, co to śmiech. Wasze dzieci chodzą, żydowskie dzieci nie”. Kto wie, może “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest inspirowany właśnie tymi słowami? Fabuła “Chłopca…” przypomina mi również film “Labirynt fauna” (“El Laberinto del fauno”) Guillermo del Toro z 2006 roku. Mówi on o wrażliwej jedenastolatce, która przeprowadza się do położonego poza miastem domu swojego ojczyma, bezwzględnego kapitana wojsk frankistowskich, radykalnie zwalczającego republikanów.


Opowieść o uczuciach

“Chłopiec w pasiastej piżamie” - polecam ten film wszystkim, którzy pragną się przekonać, jak bezsensownie wygląda totalitaryzm widziany oczami niewinnego, nieświadomego, neutralnego dziecka. Produkcja powinna zainteresować także tych, którzy przejmują się losem dzieci uwikłanych w ponure sprawy świata dorosłych. Mali ludzie często stają się ofiarami konfliktów, których nie rozumieją i z którymi nie mają nic wspólnego. Takimi ofiarami byli m.in. najmłodsi więźniowie niemieckich obozów koncentracyjnych, którym (szczerze, acz nieudolnie) złożyli hołd twórcy “Chłopca…”. Komu odradzam seans tego filmu? Osobom, które w dramatach wojennych i historycznych cenią przede wszystkim realizm[3]. Jeśli ktoś szuka dzieła, w którym obóz koncentracyjny przedstawiono z chirurgiczną precyzją i reporterską rzetelnością, to w omawianej produkcji nie znajdzie nic dla siebie. Nie ma tu przerażających obrazów rodem z opowiadań Tadeusza Borowskiego. “Chłopiec w pasiastej piżamie” jest opowieścią o uczuciach: współczuciu, litości i solidarności międzyludzkiej. To film dla tych, którzy patrzą przez pryzmat serca, a nie rozumu. Dzieło jest pochwałą empatii, prostoty i dobroci.


Natalia Julia Nowak,
16-30 września 2014 r.


PRZYPISY


[1] Mam również inną teorię. Całkiem możliwe, że “Chłopiec w pasiastej piżamie” odwołuje się do najprostszych - podstawowych, instynktownych, automatycznych, niepoddanych jeszcze rozumowej analizie - odruchów wrażliwego człowieka. A mianowicie do podsuwanych przez emocje myśli typu: “Dlaczego mnie tam nie było? Ja na pewno bym coś zrobił. Starałbym się jakoś tym ludziom pomóc. Robiłbym wszystko, co w mojej mocy. Cokolwiek”. Takie myśli są, oczywiście, naiwne, ale faktycznie mogą przyjść do głowy komuś o gołębim sercu. Zwłaszcza osobie bardzo młodej: dziecku lub nastolatkowi.

[2] Jest to dosłowny cytat z filmu. W jednej ze scen Gretel informuje, że kierowany przez Ralfa obóz jest przeznaczony dla ludności żydowskiej. Bruno upewnia się: “Tylko dla Żydów?”. Siostrzyczka udziela mu twierdzącej odpowiedzi. Skoro jestem już przy tym fragmencie, pozwolę sobie stwierdzić, że postawa Gretel (tzn. stosunek dziewczynki do obozu i uwięzionych w nim ludzi) jest co najmniej niepokojąca. Kiedy ośmiolatek mówi, że Ralf zarządza “okropnym miejscem”, dwunastolatka wypowiada słowa: “Okropnym tylko dla nich, Bruno”. Ci, którzy powiedzą, że Gretel jest zmanipulowaną małolatą, będą mieli sporo racji. Trzeba jednak przyznać, że stwierdzenie “Okropnym tylko dla nich” świadczy o pewnym cynizmie. Wygląda na to, że Gretel doskonale wie, iż więźniowie są traktowani w sposób niehumanitarny. Mimo to, akceptuje i aprobuje taki stan rzeczy. Na razie Gretel ma tylko dwanaście lat, ale… to wcale nie tak mało (osoby w tym wieku rozumieją już bardzo dużo). Poza tym, jej zatwardziałość i lodowatość źle rokują na przyszłość. Myślę, że to właśnie z takich panienek wyrastają bestie pokroju Irmy Grese czy Julii “Luny” Brystiger. Gretel - tykająca bomba zegarowa?

[3] Czy wiecie, że kilkukrotny seans nierealistycznego filmu przypłaciłam… jeszcze bardziej nierealistycznym snem inspirowanym tymże filmem? Otóż pewnej nocy przyśniło mi się, że nosiłam “pasiastą piżamę”, taką jak Szmul. Byłam więźniarką obozu koncentracyjnego, ale bardzo lekkiego, bo miałam możliwość wychodzenia na zewnątrz (w pasiaku, ma się rozumieć). Któregoś dnia spacerowałam w pobliżu pewnego przedszkola. Była piękna pogoda. Widziałam zieleń i przedszkolne ogrodzenie… W pewnym momencie podszedł do mnie kilkuletni, jasnowłosy, “aryjski” chłopiec, który zaczął krzyczeć, że mnie nienawidzi. Niestety, nie pamiętam, co było później.