“Jeśli jutro Wietnamczycy
staną się komunistami,
będą wietnamskimi komunistami.
I to jest coś, czego Wy
nigdy nie rozumieliście.
Wy, Amerykanie”
“If tomorrow the Vietnamese
are Communists,
they will be Vietnamese Communists.
And this is something that you
never understood,
you American”
Cytat z filmu
“Czas Apokalipsy”
(“Apocalypse Now“)
Francisa Forda Coppoli
Mniejszość w mniejszości
W Europie Środkowo-Wschodniej, a więc również w Polsce, pronarodowa
odmiana komunizmu była koncepcją słabo znaną i niewiele znaczącą.
Komuniści, którzy odrzucali tradycyjny, antynarodowy, globalistyczny
marksizm, stanowili mniejszość w mniejszości. Najdobitniej świadczy o
tym wyrażenie “odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, które w latach
40. i 50. XX wieku stanowiło rodzaj łatki przypinanej ludziom pokroju
Władysława Gomułki. Już samo słowo “odchylenie” sugeruje, że mamy do
czynienia z jakąś herezją, ekstrawagancją, innowacją, rozbieżnością z
obowiązującą linią ideologiczną. Zgodnie z tym, co powiedział prof.
Kazimierz Kik w jednym z odcinków programu “Spór o historię” (TVP 2011),
propolski Gomułka “nie pasował do tamtej epoki”. Zdaniem historyka, w
stalinowskim świecie nie było miejsca dla takich jednostek, zwłaszcza w
samym środowisku komunistycznym. Jeśli jakiś “odchyleniec”, mimo
niesprzyjającego klimatu politycznego, otwarcie wyrażał swoje
nieprawomyślne poglądy, najczęściej był po prostu mordowany. “Wiemy, że
cała Europa Środkowo-Wschodnia została zrównana z ziemią prawie, jeżeli
chodzi o dysydentów, znaczy o ludzi, komunistów myślących kategoriami
narodowymi. (…) Los Gomułki był jednak najłagodniejszy, wiemy wszyscy,
że Bierut go wyratował, uratował od stryczka czy od więzienia” -
stwierdził Kik. Zupełnie inaczej przedstawiała się sytuacja na
kontynencie azjatyckim. Tam tendencje prawicowo-nacjonalistyczne nie
były odchyleniem, tylko panującym standardem. Dobrym tego przykładem
jest kazus Wietnamu. A wszystko przez niejakiego Ho Chi Minha.
Problem z Chińczykami
Wietnam to kraj obdarzony bogatymi tradycjami niepodległościowymi.
Naród, który na przestrzeni kilku tysiącleci wielokrotnie stawiał opór
potężnym agresorom, okupantom i zaborcom, po prostu nie mógł wyrosnąć na
kosmopolityczną masę. Romantyczne dzieje wspólnoty wietnamskiej
przedstawiła Małgorzata Ławacz, autorka publikacji “Ważniejsze daty z
historii Wietnamu” zamieszczonej w roczniku “Azja-Pacyfik” (tom XII,
2009 rok, Wydawnictwo Adam Marszałek, Towarzystwo Azji i Pacyfiku,
SWPS). Przeglądając rzeczone kalendarium, można odnieść wrażenie, że
odwiecznymi wrogami Wietnamczyków byli/są Chińczycy, którzy
niejednokrotnie podejmowali próby podbicia Wietnamu. Choć w sferze
militarnej starania te często kończyły się sukcesem, Państwo Środka
nigdy nie zdołało odebrać Wietnamczykom ich tożsamości narodowej.
Wietnamczycy pozostali przekonani o swojej odrębności od Chińczyków i
nie zmieniła tego nawet polityka sinizacji prowadzona przez chińskich
najeźdźców. Owszem, naród wietnamski pozwolił sobie wcisnąć chińską
filozofię, ale sprytnie pogodził ją z tradycyjnymi kultami plemiennymi.
Twórcy wietnamskiej kultury również postawili na oryginalność. Nawet,
jeśli czasem podpatrywali Chińczyków, zawsze traktowali ich wzorce
jedynie jako inspirację do rozwoju kultury narodowej. Wietnamczycy
chętnie podnosili rękę przeciwko zaborcom. Pierwszy wielki zryw miał
miejsce w latach 40-43 naszej ery. Powstanie ostatecznie upadło, a jego
dowódczynie, siostry Trung, popełniły honorowe samobójstwo. Mimo to,
duch w narodzie nie zginął. Później było jeszcze wiele patriotycznych
buntów.
Problem z Francuzami
Z publikacji Ławacz wynika, że w XVI-XVII wieku Wietnamczycy “dorobili
się” kolejnego wroga: Europejczyków, zwłaszcza Francuzów. Przybysze ze
Starego Kontynentu (który, ze względu na swoją krótką historię, powinien
być nazywany Nowym Kontynentem) zaczęli zakładać na ich ziemiach
faktorie kupieckie, a potem także osady. Gospodarczej kolonizacji
Wietnamu towarzyszyły próby akulturacji tubylców. Biali intruzi budowali
bowiem chrześcijańskie świątynie i prowadzili akcję chrystianizacji
autochtonów. Zemściło się to na nich w pierwszej połowie XIX wieku,
kiedy to cesarzem Wietnamu został Minh Mang. Władca ten postawił sobie
za cel wykorzenienie chrześcijaństwa z Wietnamu. Zwalczał nie tylko obcą
religię, ale również, niestety, jej wyznawców. Prawdę mówiąc, okrutnie
ich prześladował. Jakby tego było mało, Minh Mang prowadził wojnę z
buddyzmem i taoizmem, umacniał natomiast konfucjanizm. Od roku 1858
trwał zbrojny podbój Wietnamu przez Francję. Pod koniec lat 60. XIX
stulecia całe południe kraju było już w rękach Francuzów. Lata 1883-1884
to czas ostatecznej, francuskiej wasalizacji Wietnamu. Rodacy Napoleona
uczynili z niego niesuwerenne terytorium podzielone na trzy części:
Tonkin, Annam i Kochinchinę. Tej ostatniej przyznali status kolonii,
pozostałe ziemie funkcjonowały zaś jako protektoraty. W następnych
latach Francuzi powołali do życia Unię Indochińską, jednocząc pod tym
szyldem Wietnam, Kambodżę i Laos. Na początku XX wieku zrodził się
wietnamski ruch narodowo-demokratyczny. W latach 20. endecy zaczęli
wyraźnie skręcać w lewo i wysuwać postulaty rewolucyjne.
Problem z Japończykami
Uwarunkowania, które opisałam w poprzednich akapitach, to swoista gleba,
na której wyrósł narodowy komunista Ho Chi Minh. Według Małgorzaty
Ławacz, wspomniany człowiek już w latach 30. XX wieku sympatyzował z
radykalną lewicą. To on, a nie kto inny, założył Komunistyczną Partię
Indochin, przemianowaną później na Komunistyczną Partię Wietnamu.
Zachował jednak w sercu tradycyjny, wietnamski patriotyzm, co dało o
sobie znać podczas II wojny światowej. Od roku 1940 Indochiny znajdowały
się pod panowaniem rządu Vichy, który w Europie kolaborował z Niemcami,
a w Azji z Japonią. Pronazistowscy Francuzi wyrazili zgodę na
wkroczenie wojsk japońskich do Indochin. Tego było już za wiele.
Honorowi Wietnamczycy, bez względu na poglądy polityczne, doszli do
wniosku, że trzeba wreszcie powiedzieć “NIE” obcemu zwierzchnictwu. Na
czele buntowników stanął Ho Chi Minh, który powołał do życia “szeroki
front porozumienia narodowego Viet Minh”. Był to patriotyczny ruch oporu
współpracujący z aliantami, a dokładniej - ze Stanami Zjednoczonymi.
Celem Viet Minhu było wyzwolenie Indochin spod japońskiej okupacji,
obalenie francuskich władz kolonialnych i wskrzeszenie niepodległego
państwa wietnamskiego. Wszystko byłoby OK, gdyby nie poglądy samego Ho
Chi Minha, który liczył na to, że odrodzony Wietnam będzie państwem
komunistycznym. W sierpniu 1945 roku wybuchło ogólnonarodowe powstanie,
które zakończyło się zwycięstwem Viet Minhu. Proklamowano Demokratyczną
Republikę Wietnamu, na razie jeszcze liberalną i pluralistyczną.
Nasuwało się pytanie: co dalej, zwłaszcza z Francuzami?
Problem z Amerykanami
Zgodnie z tym, co podaje Ławacz, w drugiej połowie 1945 roku zaczęło się
wielkie rozbrajanie wojsk japońskich stacjonujących w Wietnamie. W
południowej części kraju zajmowali się tym Brytyjczycy, a w północnej -
nacjonalistyczni Chińczycy (Kuomintang). Wszystko wskazywało na to, że
Wietnam wróci kiedyś w ręce Francuzów. Ho Chi Minh znajdował się w
trudnym położeniu. Marzył o tym, żeby jego ojczyzna była suwerenna i
urządzona według zasad komunizmu. Wiedział jednak, że stoi w obliczu
czterech nieprzyjaciół: Francuzów (znienawidzonych kolonizatorów),
Japończyków (okupantów z czasów II wojny światowej), Chińczyków
(odwiecznych wrogów) i Amerykanów (kapitalistycznych imperialistów).
Naród wietnamski także dostrzegał, że sytuacja jest skomplikowana.
Wszyscy chcieli niepodległości, ale różnie oceniali stopień zagrożenia
ze strony poszczególnych graczy. Wietnamczycy bali się powrotu
francuskiej władzy, lecz byli i tacy, których jeszcze bardziej
przerażała obecność Chińczyków. Mieszkańcy Wietnamu różnili się
światopoglądowo, a zatem mieli rozmaite wizje powojennej rzeczywistości.
Niektórzy - z Ho Chi Minhem na czele - życzyli sobie ustroju
komunistycznego. Inni mówili: “Komunizm? Po moim trupie!”. Do tego
dochodził problem z Amerykanami. Nikt nie negował faktu, że USA pomogły
Wietnamczykom pokonać Japończyków, ale przecież zaczynała się zimna
wojna i trzeba było wybrać którąś ze stron barykady. Francuzi nie
chcieli rezygnować ze swoich wpływów w Azji Południowo-Wschodniej.
Napięcie wciąż rosło. Wszystko zmierzało ku nowemu konfliktowi. A nawet
dwóm konfliktom.
I wojna indochińska
Małgorzata Ławacz pisze, że w 1946 roku Francja rozpętała I wojnę
indochińską. Powodem tej decyzji była niezgoda na usamodzielnienie się
Tonkinu, Annamu i Kochinchiny. Rodacy Napoleona postanowili użyć siły,
chociaż Wietnamczycy od dłuższego czasu zabiegali o pokojowe rozwiązanie
sporu. Francuzom udało się zdobyć tylko południową część Wietnamu.
Zresztą, nie na długo, bo już w 1954 roku ponieśli sromotną klęskę pod
Dien Bien Phu. Właśnie wtedy, w połowie lat 50. XX wieku, dawni
kolonizatorzy przegrali nie tylko bitwę, ale i wojnę. Porażka pod Dien
Bien Phu była smutnym finałem ich szarogęszenia się na Półwyspie
Indochińskim. Francuzi zrozumieli wreszcie, że muszą zwinąć manatki i
wynieść się z Wietnamu. W lipcu 1954 roku doszło do ratyfikacji układów
genewskich. Przewidywały one między innymi “ustalenie linii
demarkacyjnej wzdłuż 17. równoleżnika do czasu przeprowadzenia w 1956 r.
wyborów w celu zjednoczenia kraju”. Elekcja, którą zapowiedziano na rok
1956, nie doszła do skutku, gdyż “demokraci” z Zachodu przestraszyli
się jej możliwego wyniku. Zachodniacy woleli odwołać głosowanie niż
pozwolić Wietnamczykom na wybranie Ho Chi Minha. Granica między
Wietnamem Północnym a Wietnamem Południowym została zachowana. Wkrótce
okazało się, że wśród ludzi zmuszonych do życia w Wietnamie Południowym
są fanatyczni zwolennicy Ho Chi Minha, którzy zrobią bardzo wiele, aby
zjednoczyć kraj i uczynić swojego mistrza wodzem wszystkich
Wietnamczyków. Z tej grupy desperatów utworzono narodowo-komunistyczną
partyzantkę, czyli Wietkong. Rząd północnowietnamski ewidentnie maczał w
tym palce.
II wojna indochińska
Z dalszej części artykułu Ławacz dowiadujemy się, że działalność
Wietkongu (na Południu) i polityka nacjonalkomunistów (na Północy) stały
się przyczyną wybuchu II wojny indochińskiej, znanej powszechnie jako
“wojna w Wietnamie” lub “wojna wietnamska”. Tym razem agresorem były
Stany Zjednoczone, które w 1964 roku rozpoczęły bombardowanie Wietnamu
Północnego. Rok później Amerykanie użyli swoich wojsk w Wietnamie
Południowym, żeby wspomóc tamtejszą armię w zmaganiach z szalejącym
Wietkongiem. Okazało się jednak, że świetnie wyszkoleni i znakomicie
uzbrojeni Jankesi nie mogą sobie poradzić z prymitywną partyzantką z
kraju Trzeciego Świata. Po dziewięciu latach syzyfowej pracy (a raczej
walki) USA postanowiły dać sobie z nią spokój. W styczniu 1973 roku
podpisano układy paryskie, które zakończyły kompromitujący,
nieuzasadniony, bezproduktywny i przynoszący same szkody pobyt
Amerykanów na Półwyspie Indochińskim. Jankesi uciekli z płaczem do
mamusi, tak jak niegdyś Francuzi. Dwa lata później stało się to, co stać
się musiało. Doszło do zjednoczenia Wietnamu Północnego z Wietnamem
Południowym, ale nie na drodze dyplomatycznej, tylko w wyniku najazdu
Północy na Południe. Armia północnowietnamska przekroczyła granicę
swojego południowego sąsiada, zdławiła wszelki opór, zlikwidowała
demoliberalny aparat władzy i wprowadziła własne, represyjne,
autorytarne rządy. Stolica Wietnamu Południowego, Sajgon, została
przemianowana na Ho Chi Minh City. Reżim nacjonalkomunistyczny zelżał
dopiero w roku 1986, po swoistej pieriestrojce zwanej “doi moi”
(“odnowa”).
Wypełnione przeznaczenie
Ho Chi Minh był głową Wietnamu Północnego w latach 1954-1969 (okres
niemal całkowicie pokrywający się z epoką gomułkowską w Polsce!). Nie
dożył scalenia swojej ojczyzny. Zmarł w środku II wojny indochińskiej,
gdy przyszłość Wietnamu jawiła się światu jako wielka niewiadoma. Jeśli
wierzyć polskojęzycznej Wikipedii, północnowietnamski prezydent nie był
entuzjastą Wietkongu. Ho sprzeciwiał się podejmowaniu radykalnych
działań zmierzających do szybkiego połączenia Północy z Południem (pod
tym względem również przypominał Gomułkę, który protestował przeciwko
szowinistycznemu wchłonięciu PPS przez PPR. Towarzysz “Wiesław“, broniąc
Polskiej Partii Socjalistycznej, mocno podkreślał jej niepodległościowe
tradycje). Wojna, prowadzona rękami wietkongistów, musiała być dla
niego ogromnym stresem. Podobno przyczyną śmierci starego patrioty
okazał się zawał serca. Ho Chi Minh, który umarł w 1969 roku, nie miał
nic wspólnego z atakiem Wietnamu Północnego na Wietnam Południowy w
połowie lat 70. Trudno go zatem winić za pacyfikację Południa, czyli
bezwzględny terror, jaki towarzyszył instalowaniu nowej władzy w
anektowanym państwie południowowietnamskim. Czy historia musiała się
potoczyć w ten sposób? Czy II wojnie indochińskiej i dalszym tragediom
można było zapobiec? Wszystko wskazuje na to, że przeznaczeniem Wietnamu
było zjednoczenie Północy z Południem. Ale wypełniłoby się ono mniej
dramatycznie, gdyby w roku 1956 odbyły się planowane od dawna wybory.
Jak pamiętamy, głosowanie zostało udaremnione przez Zachód, który
widocznie uwierzył w możliwość oszukania losu.
Konkwista 1975
Zatrzymajmy się teraz przy problemie terroru, w jakim pogrążyła się
część Wietnamu, gdy napastnicza Północ przyłączyła do siebie napadnięte
Południe. Temat ten został starannie opisany przez Artura Dmochowskiego w
książce “Wietnam 1962-1975” (cykl “Historyczne bitwy”, Dom Wydawniczy
Bellona, Warszawa 2003). Rzeczone źródło podaje, że jedną z form
represji wobec podbitej społeczności była dyskryminacja Południowców w
życiu publicznym. Kluczowe stanowiska w aparacie państwowym
zarezerwowano dla ludzi o północnowietnamskim rodowodzie. Zasada ta
dotyczyła także obszarów południowych, na które wysyłano partyjnych
aparatczyków z Wietnamu Północnego. Temu rozmyślnemu blokowaniu karier
towarzyszyło umniejszanie roli południowych rebeliantów w dziele
zjednoczenia kraju. Liczni nacjonalkomuniści z Południa, w tym bojownicy
Wietkongu, czuli się więc zdradzeni. W Sajgonie aresztowano
demoliberalnych urzędników, a na prowincji organizowano procesy
pokazowe, które niejednokrotnie kończyły się wyrokami śmierci i
bestialskimi egzekucjami. Morderstwa polityczne nie były jednak
zjawiskiem masowym. Reżim narodowo-komunistyczny nie dążył do wybicia
swoich przeciwników, wolał ich raczej reedukować, czyli poddawać praniu
mózgu (“cai tao” - “reforma myśli”). Nawracaniu opozycjonistów służyła
sieć obozów koncentracyjnych, którą badacz Nguyen Van Canh określił
epitetem “bambusowy Gułag”. Centra indoktrynacji otwierano w miejscach
trudnodostępnych: niegościnnych dżunglach. Więźniowie byli okrutnie
traktowani i narażeni na choroby tropikalne, takie jak choćby malaria.
“First Blood”
Skoro już jesteśmy przy temacie wietnamskich obozów koncentracyjnych,
zajrzyjmy do amerykańskiej powieści sensacyjnej, w której pojawia się
motyw bambusowego łagru funkcjonującego na długo przed rokiem 1975.
Książka, którą mam na myśli, to bestsellerowa “Pierwsza krew” Davida
Morrella. Utwór został opublikowany w 1972 roku. Dziesięć lat później
doczekał się swobodnej, złagodzonej adaptacji w postaci filmu Teda
Kotcheffa. Polski przekład powieści, do którego udało mi się dotrzeć,
jest dziełem Roberta Stillera. Główny bohater “Pierwszej krwi” (Rambo)
to bezdomny weteran, który prowadzi żywot włóczęgi wdającego się w
nieustanne awantury. Gdy zostaje aresztowany przez pewnego szeryfa,
powracają do niego drastyczne wspomnienia z obozu pracy, w którym
przebywał podczas wojny wietnamskiej. “Jama była głęboka na trzy metry, a
tak wąska, że ledwie mógł usiąść w niej z wyciągniętymi nogami.
Wieczorem przychodzili czasem z latarkami, żeby przyjrzeć mu się z góry
przez bambusową kratę. (…) Z początku nie rozumiał, po co mu opatrują
rany, kiedy jest nieprzytomny: te cięcia na piersi, gdzie oficer wbijał
mu raz po raz cienki nóż i ciągnął nim w poprzek, zgrzytając po żebrach;
i poszarpane plecy, gdzie oficer czaił się, aby nagle smagnąć. (…)
Niebawem zaczęli na niego zwalać coraz więcej robót, coraz to cięższych,
jeść mu dawali coraz mniej, pracować kazali dłużej, spać krócej.
Połapał się, w czym rzecz. (…) Nie mogąc już wydobyć z niego informacji,
opatrzyli mu rany, żeby się z nim jeszcze pobawić i sprawdzić, ile
zniesie, zanim go to zabije” - czytamy w utworze. Takie piekło zgotował
jankeski rząd swoim obywatelom-żołnierzom.
“Rambo: First Blood Part II”
W 1985 roku wszedł na ekrany film “Rambo II” oparty na oryginalnym
scenariuszu przygotowanym przez Jamesa Camerona i Sylvestra Stallone‘a.
Produkcję wyreżyserował George Pan Cosmatos. David Morrell napisał na
jej podstawie powieść, która okazała się zaostrzoną wersją kinowego
przeboju. Akcja obu dziełek kręci się wokół bambusowego łagru
funkcjonującego już w zjednoczonym Wietnamie. Podobno jest to ten sam
łagier, w którym protagonista cierpiał podczas II wojny indochińskiej.
Oto kilka zdań z książki, a raczej z polskiego przekładu autorstwa Jana
Kraśki: “Nigdy nie oglądał obozu z tej perspektywy, mimo to natychmiast
to miejsce rozpoznał. (…) Szambo, kozły, liny i krzyże, na których go
torturowano, bambusowe klatki tak ciasne i małe, że nie można było w
nich ani usiąść, ani stać, bolące, bo wiecznie zgięte kolana, broda
wiecznie przyciśnięta do piersi, koszmarny ból wiecznie zgiętego karku
(…). Po obu stronach, w najbardziej newralgicznych punktach,
rozmieszczono wieże strażnicze. Ich projektanci wykorzystali fakt, że u
podnóża stoków rosły dwa wysokie drzewa - pnie posłużyły za podstawę
wież, a na rozłożystych konarach ulokowano strażnicze budki. (…)
Kolczasty drut rozciągnięty między drewnianymi słupami otaczał cały
obóz, tworząc koślawy kwadrat. (…) Wejście do obozu - wielka drewniana
brama z budką strażnika po prawej stronie - znajdowało się bezpośrednio
pod nimi; i w tym wypadku wykorzystano miejscowy budulec - za tylną
ścianę budki służył szeroki pień drzewa”. Utwór Morrella to czysta
fikcja, ale tajne łagry w azjatyckich dżunglach istniały naprawdę.
Potwierdza to historyk Dmochowski[1].
“Rambo III”
Po porażce wietnamskiej, która ośmieszyła amerykańskich decydentów,
przyszła zupełnie nieśmieszna porażka afgańska. Jankesi, chcąc zrobić na
złość Sowietom, zaczęli bowiem finansować mudżahedinów. Najpierw
ucierpiał na tym sam Afganistan, w którym przejęli władzę talibowie.
Następnie “dostało się” niewinnym mieszkańcom Nowego Jorku, którzy
zginęli w zamachu na World Trade Center. Kolejne lata to liczne,
amerykańskie wojny w krajach MENA. Przyniosły one śmierć, zniszczenie,
destabilizację regionu oraz kryzys imigracyjny, z którym wiążą się coraz
częstsze ataki terrorystyczne w Europie. W filmie “Rambo III” z 1988
roku (reżyseria: Peter MacDonald. Scenariusz: Sheldon Lettich, Sylvester
Stallone) tytułowy bohater jest namawiany do udziału w jankeskiej misji
na terenie Afganistanu. Mimo gorących próśb ze strony pułkownika
Trautmana, Rambo nie wykazuje żadnego zainteresowania wspieraniem
mudżahedinów. Trautman postanawia, że pojedzie bez swojego ulubieńca. Po
dotarciu na miejsce pułkownik zostaje pojmany przez Sowietów. Rambo, na
wieść o uprowadzeniu Trautmana, wyjeżdża do Afganistanu. Nie po to,
żeby wspierać dżihadystów, tylko po to, żeby odbić swojego przyjaciela.
Gdy oficer zostaje uratowany, główny bohater grzecznie, lecz stanowczo
odmawia Afgańczykom pozostania w ich kraju. Filmowi mudżahedini wydają
się dość sympatyczni. Ale już w powieści Davida Morrella,
przetłumaczonej na polszczyznę przez Macieja Pertyńskiego, islamiści są
nieżyczliwi i niebezpieczni. Zmuszają nawet Rambo, żeby zdjął swój
wisiorek z Buddą. Cytat: “Jeśli go nie zdejmie, może spowodować własną
śmierć”.
“Mój przyjaciel słoń”
Wróćmy jednak do problematyki wietnamskiej. Ciekawym opowiadaniem, które
odkryłam zupełnie przypadkowo, jest “Mój przyjaciel słoń” Wojciecha
Żukrowskiego (1957). Utwór, adresowany do starszych dzieci, ukazuje
Wietnam w przededniu wybuchu II wojny światowej, a później także podczas
brutalnej okupacji japońskiej. Autor tekstu wiedział bardzo dużo
zarówno o wojnie, jak i o realiach życia na Półwyspie Indochińskim.
Umiał też zrozumieć wietnamski nacjonalkomunizm. Podczas okupacji
niemieckiej - na terenie Polski - Żukrowski służył w AK i AL. W latach
50. pracował jako korespondent wojenny w Wietnamie, a w latach 60.
obracał się w środowisku moczarowców. To właśnie on napisał scenariusz
do filmu “Barwy walki” Jerzego Passendorfera. Podobno to również on był
prawdziwym autorem książki “Barwy walki” przypisywanej Mieczysławowi
Moczarowi. Głównym bohaterem “Mojego przyjaciela słonia” jest ubogi
wietnamski chłopiec, Hoang Kao Wan, w którym rozwija się bunt przeciwko
niesprawiedliwości społecznej. Dzieciak zaczyna jednak dostrzegać, że
bogaty Wietnamczyk, który wyzyskuje okolicznych chłopów, jest takim
samym niewolnikiem jak oni. Pan Bao zmusza swoich pracowników, żeby
oddawali coraz większe ilości ryżu, gdyż właśnie tego wymagają od niego
Francuzi. Hoang rośnie na małego marksistę. Ale już wkrótce przyjdzie mu
się przekonać, że istnieje coś jeszcze ważniejszego od dobrobytu:
wolność. Gdy nadejdą okrutne rządy Japończyków, chłopiec wstąpi do
patriotycznego ruchu oporu. Wraz z dzielnymi partyzantami i mądrym
słoniem-robotnikiem weźmie udział w akcji odbicia męczonego więźnia.
Nguyen Sinh Cung
Dzieje Ho Chi Minha zostały opisane w artykule “Ho Chi Minh - życie i
działalność (w 120. rocznicę urodzin)” Mariusza Karwowskiego. Tekst
doczekał się publikacji na łamach periodyku “Azja-Pacyfik”. Zamieszczono
go w tym samym numerze, w którym przedstawiono materiał Małgorzaty
Ławacz. Wartościowym źródłem, z którego można zaczerpnąć odrobinę
informacji dotyczących słynnego Wietnamczyka, jest także film
dokumentalny “Ho Chi Minh” (cykl “Biography”, A&E Television
Networks, 2009 rok, Planete Polska, Studio Publishing). Ho urodził się
jeszcze w XIX wieku, w pierwszej połowie lat 90. tego stulecia.
Pochodził z patriotycznej rodziny, która nie wahała się prowadzić
działalności antykolonialnej. Region, w którym przyszedł na świat,
słynął z bohaterskiego oporu przeciwko Chińczykom w starożytności i
średniowieczu. To właśnie tutaj, w prowincji Nghe An, powstała także
wietnamska endecja. Ho Chi Minh nazywał się naprawdę Nguyen Sinh Cung.
Obrana droga życiowa zmuszała go jednak do nieustannego zmieniania
nazwisk. Jeden z pierwszych pseudonimów, jakimi posługiwał się przyszły
prezydent, brzmiał “Nguyen Ai Quoc” - “Nguyen Patriota”.
Nacjonalkomunista został “Ho Chi Minhem” stosunkowo późno, bo dopiero
podczas II wojny światowej. Imię, pod którym przeszedł do historii,
oznacza w języku wietnamskim “Niosący Światło”. Ho nagminnie zmieniał
nie tylko tożsamości, ale i sojusze polityczne. Jedynym stałym elementem
w jego życiu był cel nadrzędny: niepodległość Wietnamu. Azjata złożył
na ołtarzu ojczyzny swoją własną reputację. Wykorzystywał bliźnich w
imię wyższego dobra (cel uświęca środki?).
Światowiec-niepodległościowiec
Ho Chi Minh nie wywodził się z klasy robotniczej. Był synem urzędnika,
człowieka wykształconego, zamożnego i wpływowego. Przyszły polityk -
posłany, z przyczyn prestiżowych, do francuskiej szkoły - wcześnie
zetknął się z ideami Wolności, Równości i Braterstwa. Podobały mu się te
hasła, ale dostrzegał, że Francuzi kompletnie o nich zapominają na
podbitych przez siebie terenach. W orientalnym młodzieńcu kształtowało
się jednocześnie kilka postaw: wrażliwość społeczna, reformatorskie
zapędy, patriotyzm oraz nacjonalizm niewykluczający otwartości
umysłowej. Ojciec Ho Chi Minha, angażujący się w działalność
narodowowyzwoleńczą, został ostatecznie zdegradowany, skazany na
więzienie i zmuszony do wykonywania prostych prac. Młody Ho również
doświadczył francuskich represji. W roku 1908 relegowano go z uczelni za
udział w antykolonialnych rozruchach. Konflikt z okupantami, a także
osobiste ambicje zadecydowały o jego wyjeździe z Indochin w 1911 roku.
Chłopak popłynął do Marsylii, gdzie próbował wstąpić do akademii
kształcącej urzędników kolonialnych. Francuzi odrzucili jego podanie. Od
tej pory młodzieniec był proletariuszem zmieniającym środowiska i
kontynenty jak rękawiczki. Mieszkał w Nowym Jorku, Bostonie, Londynie i
Paryżu. W 1919 roku rozpoczął poważną działalność polityczną.
Współpracował z czołowymi przedstawicielami wietnamskiej emigracji
niepodległościowej oraz pogłębiał swoje marksistowskie zacietrzewienie.
Pisał artykuły do czasopism lewicowych i antykolonialnych. Ponadto
zamieszczał swoje teksty w prasie sportowej i recenzował filmy dla
magazynu “Cinegraph”.
Rozczarowanie Zachodem
O tym, że Ho Chi Minh związał się z komunistami, przesądziła lektura
jednej z broszur Włodzimierza Lenina, w której autor obłudnie pochylał
się nad losem zniewolonych narodów. Faktem jest, że w okresie
okołorewolucyjnym bolszewicy udawali ludzi przejętych dolą uciśnionych
etnosów. Ale faktem jest też, że bardzo szybko zrzucili z siebie tę
maskę, a współczucie i tolerancję zamienili na czystki etniczne i
politykę rusyfikacji. Socjalistą, który chwilowo uwierzył w szlachetne
intencje bolszewików, był sam Józef Piłsudski. Tym, co pchnęło Ho Chi
Minha w ramiona Kominternu, było zlekceważenie kwestii wietnamskiej na
Konferencji Wersalskiej. Gdy skończyła się I wojna światowa, Ho i inni
wietnamscy aktywiści postanowili zawalczyć o swój kraj. Wystosowali do
dyplomatów oficjalne pismo, w którym upomnieli się o autonomię dla
Wietnamu. Niestety, Ho Chi Minh i jego przyjaciele nie mieli takiego
talentu, jak Roman Dmowski. Ich patriotyczny list został zignorowany. Ho
doszedł do wniosku, że skoro Zachód nie chce pomóc Wietnamczykom, to
należy poszukać pomocy gdzieś indziej. Wybrał Sowietów i ich
popleczników. W 1923 roku Ho Chi Minh “walczył” o niepodległość ojczyzny
na forum Trzeciej Międzynarodówki. W późniejszych latach wykonywał
wiele zadań zleconych mu przez Komintern, np. organizował partie
komunistyczne w Tajlandii, Hongkongu i południowych Chinach. Odważnie
łączył postulaty marksistowskie z antykolonialnymi. Wierzył, że czerwona
rewolucja przyniesie Wietnamowi suwerenność. Marzył o “socjalizmie w
jednym kraju”. Wiedział jednak, że aby zbudować taki socjalizm, najpierw
trzeba mieć ów kraj.
Chorągiewka na wietrze
Ho Chi Minh zawsze stosował taktykę, którą śmiało można nazwać
polityczną prostytucją. Azjata podlizywał się każdemu, od kogo mógł coś
uzyskać. Jako komunista w kuomintangowskich Chinach korzystał z
gościnności tamtejszych narodowców. Później, gdy przyszło co do czego,
gratulował Mao Tse-tungowi zwycięstwa nad Czang Kaj-szekiem. Wietnamczyk
zapewne nie lubił Chińczyków, ale bił im pokłony, kiedy zależało mu na
uznaniu Demokratycznej Republiki Wietnamu przez Chińską Republikę
Ludową. Ho, który około roku 1920 sprzymierzył się z Sowietami, często
odwiedzał ZSRR. W latach 30. przestał być tam mile widziany. Stalinowcy
traktowali go coraz gorzej. Dawali mu odczuć, że jest człowiekiem z
innej bajki, ma niewłaściwe poglądy i burżuazyjne pochodzenie. Mimo to,
Ho Chi Minh do samego końca lizał buty Stalinowi, szczególnie wtedy, gdy
sowiecki dyktator był mu do czegoś potrzebny. Na początku zimnej wojny
Ho zaczął również łasić się do USA. Tak nachalnie, że w wydawanych przez
siebie dokumentach stosował sformułowania rodem z amerykańskiej
deklaracji niepodległości. Pertraktując z Amerykanami, porównywał
wietnamską walkę o suwerenność do wydarzeń, które miały miejsce w
Ameryce Północnej w drugiej połowie XVIII wieku. Dwadzieścia lat później
prowadził z Jankesami krwawą wojnę. Ho Chi Minh przez większość swojego
życia zwalczał francuski kolonializm. Lecz gdy zbliżała się I wojna
indochińska, pojechał do Europy, żeby umizgiwać się do Francuzów.
Zaproponował im “niepodległy Wietnam we francuskiej strefie wpływów”[2].
Mężczyzna cenił byt swojego kraju bardziej niż własną godność.
Hierarchia wartości
“Wujek Ho” (jak go pieszczotliwie nazywano) był postacią szalenie
skomplikowaną. Należał do jednostek, które można kochać lub nienawidzić.
Bez wątpienia był zdolnym politykiem: sprytnym, zręcznym i skutecznym.
Dyskusyjną kwestią pozostaje to, czy obrana przez niego strategia
mieściła się w granicach etyki życia publicznego. W poprzednim akapicie
zawyrokowałam, że zachowanie Azjaty w dużej mierze przypominało
prostytucję. Ale chyba właśnie na tym polega prawdziwa polityka. Ho Chi
Minh nie działał zresztą w imię osobistych korzyści, tylko w imię sprawy
narodowej, która była dla niego priorytetem. Wietnamczyk przyjął
wybitnie nacjonalistyczną hierarchię wartości, tzn. najpierw ojczyzna, a
dopiero potem inne dobra (w jego przypadku: rewolucja
społeczno-gospodarcza). Kiedy osiągnął główny cel, czyli obalił
francuski kolonializm, mógł już przystąpić do realizacji celów
drugorzędnych. I wówczas zaczął się problem. Okazało się bowiem, że Ho
Chi Minh kocha swoich rodaków, ale nie wszystkich. Gdy powstało
suwerenne państwo północnowietnamskie, “wujek Ho” zajął się maoistowską
reformą rolną. Jej przebieg przypominał wylewanie dziecka z kąpielą.
Nagle wyszło na jaw, że część Wietnamczyków, która zapewne marzyła o
wolności tak samo jak reszta, jest w Wietnamie Północnym niechciana i
niepotrzebna. Mowa tutaj o bogatych przedstawicielach klasy
posiadającej, których po prostu wymordowano. Umiłowany Ho, architekt
wietnamskiej niepodległości, stał się katem własnego narodu. Ludobójstwo
popełnione na “zawadzających” Wietnamczykach (dziedzicach,
obszarnikach) kładzie się cieniem na jego życiorysie.
Upiory dżungli
Wróćmy teraz do pojęcia, które w niniejszym artykule pojawiło się
kilkakrotnie. Wietkong. Na dźwięk tego słowa amerykańscy komandosi
“robili” w portki ze strachu. Czym była organizacja, która dała Jankesom
wycisk, jakiego nigdy wcześniej nie zasmakowali? Fenomenowi Wietkongu
przyjrzał się Artur Dmochowski w przywoływanej już książce “Wietnam
1962-1975”. Autor pisze, że oficjalna nazwa nacjonalkomunistycznej
partyzantki brzmiała Narodowy Front Wyzwolenia Wietnamu Południowego.
Określenie “Wietkong” - “Wietnamscy Komuniści” stworzył
południowowietnamski dyktator Ngo Dinh Diem. Liczył on na to, że
brzydkie miano, a raczej negatywna konotacja związana z wyrazem
“komuniści” skutecznie odstraszy Południowców od groźnej bojówki.
Przeliczył się. Dmochowski konstatuje: “Diem wymyślił nie tylko nazwę
Viet Congu, ale wspólnie z Nhu stał się jego współzałożycielem, bowiem
do zorganizowanego przez komunistów Narodowego Frontu Wyzwolenia pchnął
wiele grup, które inaczej nigdy by się tam nie znalazły”. Co to ma
znaczyć? Otóż Ngo prowadził niezwykle represyjną politykę wobec swoich
przeciwników. Ograniczał wolność słowa, więził niepokornych i poddawał
ich wymyślnym torturom. Jego ofiarą padali komuniści, jak również
ludzie, którzy nie sympatyzowali z ruchem robotniczym (np. narodowcy).
Znaczną część wietkongistów stanowiły zatem osoby, które nie miały nic
wspólnego z komunizmem, ale szły do lasu - azjatyckiej dżungli - gdyż
zmuszała je do tego sytuacja polityczna. Byli to patrioci pragnący
jedności, suwerenności i obalenia Diema. Warto o tym pamiętać podczas
dyskusji o historii.
Public Relations
Według Dmochowskiego, Wietkong (“zdalnie sterowany” przez przywódców
Wietnamu Północnego, ale pozujący na spontaniczną inicjatywę
Południowców) w dużej mierze żerował na legendzie Viet Minhu.
Narodowo-komunistyczna propaganda ukazywała go jako kolejne wcielenie
pluralistycznego, ogólnowietnamskiego ruchu niepodległościowego, tym
razem wymierzonego w okupanta amerykańskiego. Na kongres założycielski
partyzantki zaproszono członków różnych partii i stowarzyszeń.
Sprowadzono też przedstawicieli środowisk młodzieżowych, inteligenckich,
robotniczych, buddyjskich i kobiecych. W oficjalnych materiałach,
skierowanych do społeczeństwa południowowietnamskiego, odwoływano się do
ideałów patriotycznych i demokratycznych. Obiecywano postęp
cywilizacyjny: mądre reformy, wzrost gospodarczy, sprawiedliwość
społeczną oraz rozwój kultury i oświaty. Przyszłe, zjednoczone państwo
wietnamskie miało być neutralne, a więc bezpieczne i wolne od
wyniszczających wojen. Te wszystkie populistyczne zabiegi służyły
jednemu celowi. Chodziło w nich o to, żeby zwerbować do Wietkongu jak
najwięcej ochotników. Tam, gdzie wietkongiści zdołali przejąć władzę,
stosowano także metodę “dobrowolnego przymusu”. Każdy, kto żył na tych
terenach, musiał należeć do którejś z oficjalnych organizacji. Sęk w
tym, że wszystkie te organizacje były kontrolowane przez rebeliantów.
Wietkong cieszył się sympatią zachodniej lewicy, która nie miała
pojęcia, co tak naprawdę się dzieje na Półwyspie Indochińskim.
Partyzantka nacjonalkomunistyczna skrzętnie ukrywała swoje prawdziwe
oblicze. A było ono totalitarne.
Król partyzantów
Jeśli uważnie przyjrzymy się zdjęciom dokumentującym późną działalność
Ho Chi Minha, spostrzeżemy, że słynnemu politykowi często towarzyszy
pewien czarnowłosy dżentelmen. Młodszy o jedno pokolenie i obdarzony
przeszywającym spojrzeniem. To generał Vo Nguyen Giap, były partyzant
Viet Minhu, minister obrony. Człowiek, który pobił Francuzów pod Dien
Bien Phu i doprowadził do wypędzenia Amerykanów z Wietnamu. Według
polskojęzycznej Wikipedii, ustalenie dokładnej daty urodzenia generała
jest bardzo trudne. Różne źródła podają, że przyszedł on na świat w roku
1910, 1911 lub 1912. Kiedy umarł, a było to w roku 2013, prawdopodobnie
miał już ponad 100 lat. Artur Dmochowski twierdzi, że Vo Nguyen Giap
był najbliższym współpracownikiem Ho Chi Minha. Gdy Ho był nieobecny,
zastępował go właśnie Vo. Pogromca zachodnich najeźdźców dał się poznać
jako wybitny strateg, ale również osobnik despotyczny, który bez
mrugnięcia okiem dławił opozycję polityczną. Radykalizm Giapa wynikał
zapewne z jego głębokiego nacjonalizmu. “Historia Wietnamu budziła w nim
dumę, uczucie wyższości i wiarę w możliwości narodu, a także nienawiść
do tych, którzy poniżali i krzywdzili jego kraj” - wyjaśnia Dmochowski.
Generał mógł też się zmagać ze zwykłym, ludzkim resentymentem. “Jego
żona, również działaczka antyfrancuskiego ruchu oporu, zmarła wskutek
tortur zadanych w więzieniu” - podaje Bogusław Brodecki, autor książki
“Dien Bien Phu 1954” (“Historyczne bitwy”, Dom Wydawniczy Bellona,
Warszawa 1998). Rola, jaką Giap odegrał w Wietnamie Północnym, jest nie
do przecenienia. Ho bez Vo to jak Gomułka bez Moczara.
Natalia Julia Nowak,
10.07. - 02.08. 2016 r.
PS. Co o “wujku Ho” sądził prof. Władysław Góralski, znany
orientalista związany z Uniwersytetem Warszawskim i Polską Akademią
Nauk? “- Był nie tylko wybitną, ale również ciekawą postacią. Cieszył
się olbrzymim autorytetem we własnym kraju i szacunkiem przeciwników.
Symbolem uznania był fakt, że kiedy zmarł, Stany Zjednoczone ogłosiły
zawieszenie broni na czas żałoby - mówił na antenie PR dyplomata i
historyk Władysław Góralski. (…) - To był działacz ruchu rewolucyjnego,
którego marzeniem była niepodległość Wietnamu. Na tej drodze gotów był
współpracować ze wszystkimi, którzy chcieli i mogli tą walkę poprzeć -
podsumował ekspert”. Źródło: mjm, “Ho Chi Minh stworzył Wietnam”, serwis
PolskieRadio.pl.
PRZYPISY
[1] “Zatrzymani przechodzili w obozach intensywny kurs indoktrynacji
politycznej. Polegał on na słuchaniu wykładów i obowiązkowej lekturze
pism partyjnych. (…) Więźniowie musieli szczegółowo opisywać swe
‘zbrodnie przeciwko ludowi‘, prosić Rewolucję o łaskę i składać
przyrzeczenia lojalności wobec władz. (…) Bicie i tortury były na
porządku dziennym. Więźniów zmuszano do niewolniczej pracy. Za
niewykonanie normy lub ‘brak entuzjazmu do pracy’ mogli zostać
rozstrzelani. A nawet bez tych wszystkich szykan przeżycie pobytu w
obozie, położonym zwykle w bagnistej, malarycznej dżungli, nie należało
do łatwych. Pracujący ponad siły więźniowie otrzymywali zaledwie 500
gramów żywności dziennie, a spali na ziemi lub w błocie. (…) Dla tych,
którym udało się przeżyć obóz i zakończyć ‘reedukację‘, wyjście na
wolność nie oznaczało końca cierpień. Byli naznaczeni piętnem ‘wrogów
ludu‘, szykanowani, inwigilowani, pozbawieni pracy. (…) A społeczeństwo,
do którego powracali w miarę upływu czasu, coraz mniej przypominało to,
które znali sprzed 1975 r. O tych, którzy opuszczali obozy w roku 1976
czy 1977, trudno już było powiedzieć, że wychodzą ‘na wolność‘” [A.
Dmochowski, “Wietnam 1962-1975”, Warszawa 2003, s. 305-308]
[2] Informacja z filmu dokumentalnego “Ho Chi Minh” (A&E Television
Networks 2009). Mariusz Karwowski, twórca tekstu zamieszczonego w
roczniku “Azja-Pacyfik”, wyłuszczył sprawę następująco: “Przeszkodą w
pełnym urzeczywistnieniu deklarowanej niepodległości stały się
postanowienia mocarstw podjęte podczas konferencji w Poczdamie. Na ich
mocy czasową administrację w Indochinach miały pełnić wojska chińskie i
brytyjskie. Ho dostrzegał szczególne zagrożenie związane z obecnością
wojsk północnego sąsiada. W obawie przed przekształceniem tej
tymczasowej sytuacji w trwałą okupację zdecydował się na podjęcie rozmów
ze stroną francuską. Ceną za wycofanie chińskich oddziałów i uznanie
podmiotowości było znaczne ograniczenie suwerenności i włączenie DRW w
struktury Federacji Indochińskiej i Unii Francuskiej. Podpisane
porozumienie zostało w Wietnamie przyjęte z rozczarowaniem. Ho zdawał
sobie jednak sprawę, że układ nie będzie trwały, zaś dążenie każdej ze
stron do przejęcia pełni władzy doprowadzi wkrótce do konfliktu”. Wojna,
która wybuchła kilka/kilkanaście miesięcy po negocjacjach z Francuzami,
przyniosła Wietnamczykom całkowite wyzwolenie spod kolonialnego jarzma.
Pełna niepodległość i zjednoczenie kraju nadeszły dopiero w latach 70.
XX wieku.