UWAGA! PONIŻSZY ARTYKUŁ ZAWIERA
TREŚCI NIEODPOWIEDNIE DLA DZIECI!
Józef/Jacek Różański (właśc. Goldberg) - polski działacz komunistyczny
żydowskiego pochodzenia, dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa
Bezpieczeństwa Publicznego, zbrodniarz stalinowski. Odpowiedzialny za
aresztowanie, torturowanie i mordowanie tysięcy bohaterów Polskiego
Państwa Podziemnego. Czy był sadystą… sensu stricto? Wszystko na to
wskazuje. Najpierw sprawdźmy, czym jest sadyzm i kim są ludzie dotknięci
tą przypadłością. Później przejdźmy do biografii jednego z największych
katów Polaków lat 40. i 50. XX wieku, którego związki z NKWD sięgają
jeszcze czasów międzywojennych. Ostrzegam: w niniejszym wywodzie nie ma
miejsca na sentymenty rodem z “Zaćmy” Ryszarda Bugajskiego (absurdalnego
filmu fabularnego o rzekomym nawróceniu Krwawej Luny - Julii
Brystygierowej, dyrektorki Departamentu V MBP)! To nie jest lektura dla
przewrażliwionych pensjonarek!
PS. Nie każdy, kto zajmuje się torturowaniem więźniów politycznych, musi
być sadystą w znaczeniu medycznym. I nie każdy, kto posiada skłonności
sadystyczne, jest skazany na los bezwzględnego dręczyciela. W artykule,
który oddaję do rąk Czytelników, koncentruję się na osobie Józefa
Różańskiego, czyli na jednej, wybranej postaci historycznej. Chcę
pokazać, że życiorys tego oprawcy w dużej mierze pokrywa się z tym, co
współczesna nauka wie o jednostkach sadystycznych.
Sadyzm seksualny
W języku potocznym słowem “sadyzm” określa się wszelkie akty
okrucieństwa, a także samą skłonność do traktowania innych ludzi (lub
zwierząt) w brutalny, niehumanitarny, poniżający sposób. Nowoczesna
medycyna kojarzy sadyzm z jedną - bardzo konkretną i coraz lepiej
poznaną - jednostką chorobową, jaką jest sadyzm seksualny. Przymiotnik
“seksualny” wskazuje, że omawiane schorzenie wiąże się z erotyczną
stroną człowieka, a zarazem pozwala je odróżnić od sadyzmu w znaczeniu
obiegowym. Wyrażenie “sadyzm seksualny” utrzymuje się również dlatego,
że przez kilka lat uznawano, iż chorobliwe okrucieństwo może występować w
formie erotycznej lub nieerotycznej. Pod koniec lat 80. i na początku
lat 90. XX wieku wyróżniano dwa sadystyczne syndromy: “sadyzm seksualny”
i “sadystyczne zaburzenie osobowości” (SZO). Podręcznik DSM-IV,
oficjalna klasyfikacja chorób psychicznych wydana przez Amerykańskie
Towarzystwo Psychiatryczne, nie rozpoznaje już takiego zjawiska, jak
SZO. Od tego momentu, czyli od roku 1994, sadyzmem w sensie medycznym
jest wyłącznie sadyzm seksualny. Potwierdzają to kolejne edycje
podręcznika: DSM-IV-TR (2000) i DSM-5 (2013). W obu tych publikacjach
figuruje sadyzm seksualny, lecz nie figuruje sadystyczne zaburzenie
osobowości. Więcej o wykreśleniu SZO z listy chorób psychicznych można
przeczytać w pracy “Sadistic Personality Disorder and Comorbid Mental
Illness in Adolescent Psychiatric Inpatients” Wade’a C. Myersa, Rogera
C. Burketa i Davida S. Husteda. Tekst jest dostępny w wirtualnym wydaniu
periodyku “Journal of the American Academy of Psychiatry and The Law”
(Jaapl.org).
Krocze i głowa
W zrozumieniu sadyzmu może nam pomóc artykuł “Neural Correlates of Pain
and Suffering. Observation in Sexual Sadists” zamieszczony na stronie
internetowej Value of Suffering Project (Valueofsuffering.co.uk).
Autorka materiału, Clare Allely, proponuje następującą definicję
zagadnienia: “Sadyzm seksualny to zaburzenie psychiczne, które odnosi
się do przyjemności, jaką jednostka czerpie z zadawania bólu, cierpienia
i/lub upokarzania innej osoby. Ból i cierpienie ofiary, które mogą być
zarówno fizyczne, jak i psychiczne, są dla sadysty istotne do
seksualnego pobudzenia i przyjemności”. Allely pisze, że geneza i
charakter analizowanego problemu nie zostały jeszcze do końca
wyjaśnione. Co najmniej od 30 lat pojawiają się głosy, że sadyzm może
być kwestią uszkodzonego układu nerwowego. Wielokrotnie prezentowano
bowiem badania, z których wynika, że mózgi sadystów reagują inaczej niż
mózgi niesadystów. W 2012 roku Jean Decety odkrył, że gdy jednostka
dotknięta sadyzmem ogląda zdjęcia przedstawiające ludzkie cierpienie, w
jej najważniejszym organie aktywuje się obszar odpowiedzialny za
odczuwanie emocji (ciało migdałowate). Uczony dowiódł także, że sadyści
oceniają cudzy ból jako silniejszy niż w rzeczywistości. Wniosek? Osoby
sadystyczne nie tylko nie są obojętne na gehennę innych, ale wręcz
wykazują większą wrażliwość niż przeciętni obywatele. Szkopuł w tym, że
ta ich empatia przejawia się w sposób wyjątkowo antyspołeczny (poprzez
zadowolenie). Póki co, sadyzm nie jest zaliczany do schorzeń
neurologicznych, tylko do parafilii. Pod pojęciem parafilii kryje się
pociąg seksualny do “nietypowych obiektów, sytuacji lub jednostek”.
Z dziejów medycyny
Rozumienie sadyzmu zmieniało się na przestrzeni lat, o czym dowie się
każdy, kto zajrzy do opracowania “The DSM Diagnostic Criteria for Sexual
Sadism” Richarda B. Kruegera. Tekst, pierwotnie opublikowany przez
wydawnictwo Springer International Publishing AG, znajduje się w
zasobach CiteSeerX (Citeseerx.ist.psu.edu). W aneksie nr 1 autor
przedstawia interesujące nas fragmenty sześciu pierwszych wydań
podręcznika DSM. Dzięki nim możemy się przekonać, że problemem sadyzmu
zajęto się “na poważnie” dopiero w latach 70. XX wieku. Wcześniej nie
zaprzątano sobie głowy takim cudactwem. Ba, nie ułożono nawet osobnej
definicji sadyzmu! W latach 50. zdawano sobie, oczywiście, sprawę z
istnienia dewiacji seksualnej. Uważano wszakże, że dewiacja jest tylko
jedna, a forma, jaką ona przybiera, to kwestia drugorzędna. Taki sposób
myślenia powodował, że jednym tchem wymieniano zjawiska, które dzisiaj
uchodzą za zupełnie odrębne zagadnienia. W latach 60., u progu rewolucji
obyczajowej, uświadomiono sobie, że istnieje wiele różnych dewiacji
seksualnych. Jednakże problemy, które zaliczano wówczas do zboczeń,
nadal traktowano jako jeden pęczek nieszczęść. W latach 80. sadyzm nagle
zatryumfował. Zjawisko, poddawane drobiazgowej analizie w poprzedniej
dekadzie, doczekało się wreszcie osobnej definicji (1980). Była ona
niezwykle szczegółowa, uwzględniała różnicę między samowolnym katowaniem
ofiary a uzgodnioną zabawą sadomasochistyczną. Cóż, rewolucja
obyczajowa posunęła się bardzo daleko. W roku 1987 sadyzm “objawił się”
światu w postaci erotycznej i nieerotycznej (pojęcie SZO). Ale o tym już
przecież rozprawiałam.
Pozwolę sobie zacytować - za Kruegerem, rzecz jasna - fragmenty
podręczników DSM-I, DSM-II i DSM-III zawierające odniesienia do sadyzmu
seksualnego. Odpuszczę sobie podręczniki DSM-III-R, DSM-IV i DSM-IV-TR,
ponieważ umieszczone w nich definicje chorobliwego okrucieństwa są
zbliżone do tej współczesnej. Aktualną definicję sadyzmu, pochodzącą z
podręcznika DSM-5, przytoczę w takiej formie, jaką podaje Steve Bressert
w serwisie PsychCentral (“Sexual Masochism & Sadism Disorder
Symptoms” - PsychCentral.com). Na koniec pokażę, jak sadyzm został
opisany w Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów
Zdrowotnych ICD-10. Może to dziwne, ale tam wciąż nie traktuje się tej
parafilii jako osobnego zjawiska, tylko jako jedno z dwóch wcieleń
sadomasochizmu. Drugim jest, naturalnie, masochizm. Podręcznik ICD-10
znalazłam na stronie internetowej Głównego Urzędu Statystycznego
(Stat.gov.pl). Cieszę się, że GUS upublicznił dokument w polskiej wersji
językowej.
DSM-I (1952) | Hasło “dewiacja seksualna”
“Ta diagnoza jest zarezerwowana dla dewiacyjnej seksualności, która nie
jest symptomatyczna dla bardziej rozległych syndromów, takich jak
schizofrenia czy reakcje obsesyjne. Termin obejmuje większość przypadków
klasyfikowanych dawniej jako ‘psychopatyczna osobowość z patologiczną
seksualnością’. Diagnoza sprecyzuje typ patologicznego zachowania, taki
jak homoseksualność, transwestytyzm, pedofilia, fetyszyzm czy sadyzm
seksualny (włączając gwałt, napaść seksualną, okaleczenie)” [Z
angielskiego przełożyła N.J. Nowak]
DSM-II (1968) | Hasło “dewiacje seksualne”
“Jest to kategoria dla jednostek, których zainteresowania seksualne są
nakierowane głównie na obiekty inne niż ludzie płci przeciwnej, na akty
seksualne niekoniecznie związane z zapłodnieniem lub na zapłodnienie
dokonywane w dziwacznych okolicznościach, takich jak nekrofilia,
pedofilia, sadyzm seksualny czy fetyszyzm. Nawet, jeśli wielu postrzega
swoje praktyki jako niesmaczne, pozostają oni niezdolni do zastąpienia
ich normalnym zachowaniem seksualnym. Ta diagnoza nie jest właściwa dla
jednostek, które dokonują aktów dewiacyjnych, ponieważ normalne obiekty
seksualne nie są dla nich dostępne” [Z angielskiego przełożyła N.J.
Nowak]
DSM-III (1980) | Pierwsza poważna definicja sadyzmu
“(1) wobec niedobrowolnego partnera, jednostka wielokrotnie umyślnie
zadawała psychiczne lub fizyczne cierpienie w celu wywołania [u siebie -
przypis NJN] podniecenia seksualnego
(2) z dobrowolnym partnerem, wielokrotnie preferowany lub wyłączny tryb
osiągania podniecenia seksualnego łączy upokorzenie z symulowanym lub
łagodnie szkodliwym cierpieniem cielesnym
(3) wobec dobrowolnego partnera, zranienie cielesne, które jest
rozległe, trwałe lub potencjalnie śmiertelne, zadawane jest w celu
osiągnięcia podniecenia seksualnego” [Z angielskiego przełożyła
N.J.Nowak]
DSM-5 (2013) | Współczesna definicja sadyzmu
“Na przestrzeni co najmniej 6 miesięcy, powracające, intensywne,
pobudzające seksualnie fantazje, popędy seksualne lub zachowania
obejmujące akty (realne, nie symulowane), w których psychiczne lub
fizyczne cierpienie (w tym upokorzenie) ofiary jest seksualnie
podniecające dla osoby. Fantazje, popędy seksualne lub zachowania
wywołują klinicznie znaczącą dolegliwość lub upośledzenie w społecznych,
zawodowych lub innych ważnych obszarach funkcjonowania”
[Z angielskiego przełożyła N.J.Nowak. Powyższa definicja jest identyczna
jak ta zawarta w DSM-IV (1994). Jeśli chodzi o definicję z DSM-III-R
(1987), to w pierwszym zdaniu można dostrzec jedynie drobne różnice
gramatyczne. Drugie zdanie, które cytuję za Kruegerem, brzmi zaś tak:
“Osoba działała pod wpływem tych popędów lub znacznie jej one dolegają“.
W definicji z DSM-IV-TR (2000) pierwsze zdanie jest zbieżne ze swoim
odpowiednikiem z DSM-5. Inaczej brzmi tylko zdanie drugie, w którym,
podobnie jak w DSM-III, podkreśla się odmienność autentycznej przemocy
od obopólnej przyjemności BDSM (Bondage, Discipline, Sadism, Masochism).
Przytaczam je w wersji podanej przez Kruegera: “Osoba działała pod
wpływem tych popędów seksualnych z niezgadzającą się na to osobą, lub
popędy seksualne lub fantazje wywołują znaczną dolegliwość lub trudności
interpersonalne“. W roku 1980 (tj. w czasach DSM-III) symulowane akty
sadomasochistyczne uchodziły jeszcze za dewiację. Od roku 1987, czyli od
momentu ogłoszenia DSM-III-R, patologizuje się wyłącznie akty realne.
Im dalej w las, tym głębiej zakorzeniona zasada “chcącemu nie dzieje się
krzywda“. Jak za chwilę zobaczymy, podręcznik ICD-10 jest dużo bardziej
konserwatywny. Tam wrzuca się do jednego worka egoistyczne
maltretowanie ofiary i uzgodnione igraszki BDSM. Przypuszczam, że
podręcznik ICD-11, który ukaże się w roku 2018, będzie bardziej
“postępowy“]
ICD-10 (wydanie 2008) | Hasło “sadomasochizm”
“Kontakty seksualne, związane z zadawaniem bólu, upokarzaniem, czy
zniewalaniem. Jeśli partner woli być odbiorcą takiej stymulacji
seksualnej - określa się to masochizmem, jeśli zaś woli wywoływać -
sadyzmem. Do pobudzenia seksualnego dochodzi często przy zastosowaniu
sadystycznych i masochistycznych metod” [Opracowanie wersji polskiej:
Centrum Systemów Informacyjnych Ochrony Zdrowia]
Zbrodnia sadystyczna
Gdy sadyzm wymyka się spod kontroli, prowadzi do czynów niezgodnych z
prawem. Problemowi zbrodni popełnionej z pobudek sadystycznych
przyjrzeli się Robert R. Hazelwood, Park Elliott Dietz i Janet Warren w
artykule “The Criminal Sexual Sadist” dostępnym na blogu Crime &
Clues (Crimeandclues.com). Tekst, pochodzący z czasopisma “FBI Law
Enforcement Bulletin”, jest adresowany głównie do pracowników organów
ścigania. Autorzy udzielają czytelnikom cennych porad dotyczących
odróżniania zbrodni sadystycznych od niesadystycznych. No, więc na co
należy zwrócić uwagę podczas badania poważnych przestępstw? Po pierwsze,
trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie, czy czyn zabroniony przynosił
ofierze cierpienie. Żadna zbrodnia nie może zostać uznana za
sadystyczną, jeśli nie wiązała się z bólem, strachem, poniżeniem itd. Po
drugie, konieczne jest ustalenie, czy katusze były komuś zadawane
umyślnie. Wiele przestępstw, takich jak choćby gwałt, stanowi dla ofiary
prawdziwą gehennę. Sęk w tym, że zazwyczaj udręczenie to tylko efekt
uboczny bezprawnego działania. W przypadku zbrodni sadystycznej męczenie
człowieka jest celem samym w sobie. Po trzecie, należy rozważyć, czy
okrutne przestępstwo mogło podniecać oprawcę seksualnie. Może
kryminalista podchodził do ataku jak do radosnego święta, starannie
przygotowując miejsce, narzędzia i scenariusz zbrodni? Może prowadził
dziennik, w którym opisywał swoje chore pragnienia? Może zatrzymał sobie
jakąś pamiątkę i/lub nieustannie wracał myślami do ataku (np. oglądając
zdjęcia zrobione podczas napaści)? Warto też sprawdzić, czy delikwent
interesował się pornografią i praktykami BDSM.
Portret sadysty
Hazelwood, Dietz i Warren są również twórcami pracy “The Sexually
Sadistic Criminal and His Offenses”. Doczekała się ona publikacji w
wirtualnym wydaniu periodyku “Bulletin of the American Academy of
Psychiatry and the Law” (Jaapl.org). Zdaniem autorów, większość sadystów
nigdy nie wprowadza w życie swoich szalonych wizji. Ale są też tacy,
którzy nie chcą lub nie potrafią kontrolować swojego zachowania, i to
oni stanowią zagrożenie dla otoczenia. Tym, co naprawdę ekscytuje
sadystów, jest nie tyle ból i jego zadawanie, ile poczucie absolutnej
władzy nad osobą zdeptaną i sterroryzowaną. Katowanie i poniżanie ofiary
to tylko środek do celu: sposób na wcielenie się w rolę boga
decydującego o życiu i śmierci ujarzmionego człowieka. Z badań, jakie
autorzy przeprowadzili na grupie 30 sadystycznych bandytów, wynika, że
wielu sadystów to ludzie szukający intensywnych doznań. 50% badanych
sięgało po substancje psychoaktywne. 43,3% skosztowało kiedyś
homoseksualizmu. 40% lubiło szybką jazdę samochodem. 30% uprawiało
kazirodztwo z własnym dzieckiem (43,3% było żonatych w trakcie
dokonywania zbrodni). 20% próbowało swoich sił w transwestytyzmie. 20%
miało na sumieniu podglądactwo, ekshibicjonizm i/lub obsceniczne rozmowy
telefoniczne. 20% dzieliło się partner(k)ami z innymi mężczyznami. 30%
uchodziło w społeczeństwie za statecznego obywatela. 30% fascynowało się
czynnościami i sprzętami policyjnymi. 33,3% posiadało doświadczenie
militarne. 43,3% kontynuowało edukację po ukończeniu szkoły średniej.
46,7% pochodziło z rodzin, w których zdarzył się rozwód bądź małżeńska
niewierność któregoś z rodziców.
Sexual Sadism Scale
Dwaj kanadyjscy naukowcy, William L. Marshall i Steven J. Hucker,
opracowali bardzo przydatne narzędzie, które ma pomagać specjalistom w
diagnozowaniu sadyzmu seksualnego. Jest to Sexual Sadism Scale, czyli
Skala Sadyzmu Seksualnego przedstawiona w rozprawie “Issues in the
diagnosis of sexual sadism” (materiał zamieszczono w elektronicznej
edycji dziennika “Sexual Offender Treatment”:
Sexual-offender-treatment.org). Pozwolę sobie przetłumaczyć wszystkie 17
wierszy tabeli: “1. Przestępca jest seksualnie podniecony sadystycznymi
aktami. 2. Przestępca ćwiczy na ofierze władzę/kontrolę/dominację. 3.
Przestępca upokarza lub poniża ofiarę. 4. Przestępca torturuje ofiarę
lub angażuje się w akty okrucieństwa wobec ofiary. 5. Przestępca
okalecza seksualne części ciała ofiary. 6. Przestępca ma historię
duszenia konsensualnych partnerów podczas seksu. 7. Przestępca angażuje
się w nieuzasadnioną przemoc wobec ofiary. 8. Przestępca ma historię
okrucieństwa wobec innych osób lub zwierząt. 9. Przestępca niepotrzebnie
rani ofiarę. 10. Przestępca próbuje, lub udaje mu się, udusić, zadusić
lub w inny sposób pozbawić ofiarę powietrza. 11. Przestępca zatrzymuje
trofea (np. włosy, bieliznę, dowód osobisty) po ofierze. 12. Przestępca
zatrzymuje nagrania (inne niż trofea) przestępstwa. 13. Przestępca
skrupulatnie planuje przestępstwo. 14. Przestępca okalecza nieseksualne
części ciała ofiary. 15. Przestępca angażuje się w zniewalanie
konsensualnych partnerów podczas seksu. 16. Ofiara zostaje uprowadzona
lub ograniczona. 17. Dowody rytualizmu w przestępstwie”. Punkt 5 pasuje
jak ulał do Adama Humera, krwawego zastępcy Józefa Różańskiego.
Kochająca inaczej
Na forum psychologicznym PsychForums.com znajduje się arcyciekawy wątek
“Sexual Sadists: Why do we associate pain with love?” (“Sadyści
seksualni: dlaczego kojarzymy ból z miłością?”). Myślę, że rzuca on nowe
światło na działalność wielu szemranych filantropów. Założycielka
tematu, Dita, pisze: “Jestem skrajnie wrażliwą, troskliwą osobą. Chlubię
się zdolnością kochania innych tak, jak nikt nie potrafi. Dlatego wiem,
że jestem sadystką seksualną, która posiada zdolność do tego, żeby
kochać głęboko. (…) Jest chłopak, w którym jestem szalenie zakochana.
Nigdy wcześniej nikogo tak nie kochałam ani nie troszczyłam się o nikogo
tak, jak o niego. Ale fantazjuję o tym, żeby go zranić. (…) Poczucie
winy, które mam z tego powodu, jest nieznośne”. Kilkanaście postów dalej
TheHumanBeing odpowiada: “To wyjaśnia dużo na mój temat. (…) Ja też
zawsze staram się być osobą dobrą dla innych. (…) Szczerze zaczynam
sądzić, że bycie naprawdę dobrą osobą idzie ręka w rękę z sadyzmem
seksualnym”. Dita podchwytuje te słowa i wyznaje: “Wszyscy sadyści
seksualni, z którymi rozmawiałam, wydawali się dobrymi ludźmi. Moim
zdaniem, wszyscy sadyści seksualni są skrajnie wrażliwymi, kochającymi
ludźmi, i to jest ich/nasz problem”. Później Internautka zwierza się:
“Gdy wyobrażam sobie, że kogoś torturuję, zawsze zastanawiam się, czy
rzeczywiście mogłabym to robić. Czy gdybym znalazła się w takiej
sytuacji, nie wygrałaby troskliwa strona mnie. Chciałabym, żeby tak
było, lecz ta druga strona mnie jest tak potężna i ma tyle kontroli”.
Sadyści miłują swoich bliźnich, zwłaszcza tych udręczonych. Ciągnie ich
tam, gdzie można kontemplować człowieczą niedolę[1].
Leczenie i rokowania
Skoro sadyzm jest chorobą, to czy da się go leczyć? I czy może on
człowiekowi przejść? Pewne rozeznanie w tej problematyce daje nam długa
odpowiedź, jakiej udzielił meksykański psychoterapeuta Robert Saltzman
nowozelandzkiej 17-latce Brittany, która zwróciła się do niego o pomoc
(Askdrrobert.dr-robert.com/sadist.html). Wypowiedź eksperta brzmi raczej
pesymistycznie: “Sadyzm ma tendencję do bycia chronicznym z natury i
zazwyczaj nasila się wraz z upływem czasu. (…) Leczenie sadyzmu
zazwyczaj jest trudne i kończy się niepomyślnie, z sadystą - nawet,
jeśli on lub ona powstrzymywał(a) się przez chwilę podczas terapii -
powracającym prędzej czy później do dalszej sadystycznej aktywności. (…)
Generalnie, sadyzm seksualny jest trudny do zmodyfikowania za pomocą
różnego rodzaju technik kognitywno-behawioralnych, które radzą sobie
dobrze z tyloma innymi problemami. Chemiczna (farmakologiczna)
interwencja może przynieść pewne korzyści, w zależności od jednostki.
Wypróbowywano niektóre z antydepresantów, ale tylko z ograniczonym
efektem. Niestety, z leczeniem czy bez leczenia akty sadyzmu seksualnego
mają tendencję do stawania się wraz z upływem czasu coraz bardziej
brutalnymi lub dziwacznymi, więc perspektywy nie są dobre”. Witryna
Right Diagnosis (Rightdiagnosis.com) wymienia jeszcze inne formy
kuracji: hipnozę, terapię grupową, edukację seksualną, trening
umiejętności społecznych, antyandrogeny, normotymiki i fenotiazynę. Nie
wspomina zaś o rachunku sumienia, żalu za grzechy, postanowieniu
poprawy, szczerej spowiedzi ani zadośćuczynieniu Bogu i bliźniemu.
Widocznie te metody nie zdają egzaminu.
Mordercza weganka
List 17-letniej Brittany do Roberta Saltzmana jest naprawdę
wstrząsający. Nadawczyni opisuje w nim całe swoje krótkie, sadystyczne
życie, chociaż unika jak ognia sfery erotycznej. Dziewczyna opowiada, że
już w wieku 5-8 lat dręczyła swoje rówieśnice, uniemożliwiając im
wychodzenie do toalety. Później z satysfakcją rozmyślała o tym, jak
bardzo musiały się męczyć. Gdy miała 13 lat, próbowała udusić swoją
przyrodnią siostrę (ważna uwaga: nastolatka prawdopodobnie pochodzi z
rozbitej rodziny, gdyż w jej liście pojawiają się sformułowania “siostra
przyrodnia“ i “były chłopak matki“!). Gdy miała 14 lat, zaatakowała
swoją mamę żelazkiem w celu zrobienia jej blizny. Obecnie jest totalnie
owładnięta fantazjami o ranieniu innych osób. W jednym z ostatnich zdań
Brittany deklaruje: “Zdaję sobie sprawę z tego, że zabijanie ludzi jest
złe, i de facto jestem weganką”. Co na to doktor Saltzman? “Sądząc po
tym, co napisałaś, nie ma żadnych wątpliwości, że jesteś sadystką i że
cierpisz na tę parafilię od wczesnego dzieciństwa. Jednak w
przeciwieństwie do niektórych sadystów zupełnie nie masz współczucia dla
swoich ofiar i mogłabyś zacząć zabijać ludzi, choć oświadczyłaś
wyraźnie, że wiesz, iż ‘zabijanie jest złe’. To oświadczenie brzmi dla
mnie nie tylko jak sadyzm, ale także w dużej mierze jak kwintesencja
psychopatii, albo socjopatii, jak to również jest nazywane. (…) Chociaż
czujesz i rozumiesz, czym jest współczucie - odczuwasz je wobec zwierząt
- absolutnie nie masz go dla ludzi, nad którymi zamierzasz się pastwić.
(…) Twój zakup noża i Twoje kryteria przy wyborze tej konkretnej broni
wskazują, że planujesz popełnić morderstwo”. Heh, ostra jazda bez
trzymanki!
Sadyści są poczytalni
Czy sadystę, który uległ swoim mrocznym instynktom, można śmiało
postawić przed sądem? Artykuł 31 (paragraf 1) polskiego kodeksu karnego
stanowi: “Nie popełnia przestępstwa, kto, z powodu choroby psychicznej,
upośledzenia umysłowego lub innego zakłócenia czynności psychicznych,
nie mógł w czasie czynu rozpoznać jego znaczenia lub pokierować swoim
postępowaniem”. Według Roberta R. Hazelwooda, Parka Elliotta Dietza i
Janet Warren, większość sadystów potrafi kontrolować (i kontroluje)
swoje niebezpieczne popędy. Wielu chorych realizuje swoje pragnienia
wyłącznie w marzeniach. Niektórzy zadają bliźnim ból, ale tylko w ramach
uzgodnionych zabaw sadomasochistycznych. Trafiają się wreszcie tacy,
którzy próbują zaspokajać swoje żądze poprzez “torturowanie” obiektów
nieożywionych. Wynika z tego, że typowy sadysta jest człowiekiem zdolnym
odróżniać dobro od zła. Współczesna medycyna uznaje sadyzm za
parafilię, czyli za zjawisko związane z nietypowymi zainteresowaniami
seksualnymi, a nie za chorobę ograniczającą ludzką świadomość. Omawiana
dewiacja nie jest więc przesłanką do stwierdzenia niepoczytalności.
Sadysta, który decyduje się urzeczywistnić swoje makabryczne fantazje,
najprawdopodobniej jest jednostką głęboko zdemoralizowaną. Albo - jak
sugerują Hazelwood, Dietz i Warren - posiada jeszcze jakieś inne
zaburzenia psychiczne. To pierwsze stanowi argument za umieszczeniem
takiego osobnika w więziennej celi. To drugie kwalifikuje delikwenta do
leczenia w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Sadysta, tak jak
pedofil, jest człowiekiem wykolejonym. Pozostaje jednak kowalem swojego
losu.
JÓZEF/JACEK GOLDBERG/RÓŻAŃSKI
13 LIPCA 1907 R. - 21 SIERPNIA 1981 R.
URODZONY I ZMARŁY W WARSZAWIE
(PRZYCZYNA ŚMIERCI: RAK ŻOŁĄDKA)
SPOCZYWA NA CMENTARZU ŻYDOWSKIM
PRZY ULICY OKOPOWEJ W WARSZAWIE
Zboczeniec i sadysta
W broszurze “Zbrodnie komunistów - pamiętajmy”, przygotowanej przez
Instytut Pamięci Narodowej i dołączonej do gazety “Nasz Dziennik”,
znajdujemy krótką notkę biograficzną poświęconą Józefowi/Jackowi
Goldbergowi/Różańskiemu. Autor tekstu, Tomasz Łabuszewski, zawarł w niej
następujące słowa: “W opinii więźniów był wyrafinowanym sadystą,
czerpiącym satysfakcję z fizycznego i psychicznego udręczania ludzi.
Mimo wysokiego stopnia służbowego i stanowiska w MBP wielokrotnie sam
bił i znęcał się nad więźniami”. Stalinowiec, o którym rozmawiamy,
przyznawał się wprawdzie do stosowania wymyślnych tortur, ale nie
postrzegał siebie jako jednostki sadystycznej: “Robiliśmy otwarcie
szereg skandalicznych rzeczy, robiłem ja sam, biłem po twarzy i nie
tylko po twarzy. (…) Doszło do pewnej degeneracji, do pewnego sadyzmu u
niektórych pracowników, u mnie sadyzmu nie było”. Inny pogląd głosił
Józef Światło, wicedyrektor Departamentu X MBP, który znał Różańskiego
jak własną kieszeń. Ten prominentny ubek, który w 1954 roku został
współpracownikiem Radia Wolna Europa, co najmniej dwukrotnie nazwał
Goldberga “sadystą” i co najmniej trzykrotnie “zboczeńcem” (sprawdź:
Zbigniew Błażyński, “Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii”,
Łomianki 2012. Wydanie oryginalne: Londyn 1985). Oto kilka stwierdzeń
Światły: “Cały skład personalny centrali bezpieczeństwa to przede
wszystkim (…) zboczeńcy, jak Różański”, “Po zwolnieniu zarówno Piwińska,
jak i Halina Siedlik (…) oskarżyły go, że jest zboczeńcem i sadystą”,
“Bo łatwiej wam przy pomocy zboczeńca i sadysty wymuszać zeznania,
których potrzebujecie”. Takie zarzuty nie biorą się znikąd.
Rozbita rodzina
O młodości Józefa Różańskiego informuje nas książka “Borejsza i
Różański. Przyczynek do dziejów stalinizmu w Polsce” Barbary
Fijałkowskiej (Olsztyn 1995). Rzeczone źródło podaje, że ojcem naszego
antybohatera był żydowski dziennikarz Abraham Goldberg, a matką -
tajemnicza Anna/Chana Różańska, również narodowości żydowskiej. Abraham
zdobył uznanie jako redaktor naczelny syjonistycznego dziennika “Hajnt”,
Anna imała się różnych zajęć i przejawiała wiele talentów
artystycznych. Państwo Goldbergowie mieli troje dzieci. Jako pierwszy
urodził się Beniamin (Nioma), późniejszy Jerzy Borejsza, komunistyczny
działacz kulturalny. Drugim dzieckiem była Judyta (Jula), która pewnego
dnia wpadła pod tramwaj i straciła obie nogi. Podczas II wojny światowej
znalazła się ona w getcie warszawskim. Trzecie dziecko to, oczywiście,
Józef Goldberg. W 1944 roku mężczyzna zmienił nazwisko na “Jacek
Różański”, ale imię “Jacek” jakoś się nie przyjęło i nawet w oficjalnych
dokumentach nazywano go “Józefem Różańskim”. Józef, Jacek… Dla
znajomych Żydów tylko “Josek”. Fijałkowska opisuje jego dzieciństwo jako
dość traumatyczne: “W 1909 r. Goldbergowie rozeszli się, gdyż Anna
chciała niezależności. Abraham zgodził się na separację pod warunkiem,
że dzieci pozostaną przy nim. Tak więc dwoje starszych dzieci
zamieszkało od razu z ojcem, a najmłodszy, Józef, dołączył do nich w
siódmym roku życia”. Dziennikarz zabraniał synom i córce widywania się z
matką. Ilekroć Beniamin postępował nieroztropnie, Abraham porównywał go
do Anny. Józef, który wizualnie przypominał Różańską, “denerwował ojca
swym wyglądem zewnętrznym”. Trudno tu mówić o normalności.
Prawie jak 8. Mila
Dom Abrahama Goldberga był domem wybitnie inteligenckim. Półki uginały
się tam pod ciężarem książek, wśród których nie brakowało “białych
kruków”. Redaktor naczelny “Hajntu” zdołał przekazać swoim dzieciom
pasję bibliofilską. Sam pozostawał w bliskim kontakcie z elitą
warszawskiego teatru żydowskiego, przyjaźnił się z Ester Rachel
Kamińską. Po rozwodzie z Anną Różańską dziennikarz poślubił niejaką Ewę
Glass, która z powodzeniem zastępowała Niomie, Juli i Joskowi matkę.
Mieszkanie Goldbergów stanowiło istną “zieloną wyspę” na oceanie chaosu,
jakim był przedwojenny Muranów (Murdziel), żydowska dzielnica Warszawy.
Barbara Fijałkowska pisze, że w granicach ówczesnego Muranowa toczyły
się brutalne wojny między wyznawcami skrajnych ideologii. Bójki, zadymy,
donosy - oto codzienność tamtejszych radykałów, nie tylko spod znaku
sierpa i młota. Badaczka przytacza ciekawy fragment pamiętników
Aleksandra Wata: “Całe bestialstwo już się wtedy zaczęło w tych walkach
wewnętrznych, szczególnie na Murdzielu. Bestialstwo, które później tak
ładnie się rozwinęło u Różańskiego i innych towarzyszy”. Należy jednak
podkreślić, że młody Różański nigdy w tym mordobiciu nie uczestniczył.
Był bowiem skrytym, wyobcowanym chłopakiem. “Od dziecka chorowity,
przejawiał daleko idącą powściągliwość, nieufność. Brak rozsadzającej
starszego brata witalności kompensował konsekwencją, dyscypliną
wewnętrzną, ale też pewną zaciętością, czasem porywczością. (…)
Pasjonowała go zawsze psychologia” - podaje Fijałkowska. Ten oczytany
introwertyk jawił się światu jako dobry uczeń, a następnie ambitny
student prawa. W 1936 roku został adwokatem.
Syjonizm i anarchizm
Józef Różański był absolwentem dwujęzycznego (polsko-hebrajskiego)
gimnazjum męskiego “Chinuch”. Zadaniem tej placówki było wychowywanie
młodych Żydów na syjonistów gotowych do emigracji z Polski, gdy tylko w
Palestynie powstanie niepodległe państwo Izrael. “Ogólną orientację
szkoły można by określić jako zaszczepianie żydowskiego nacjonalizmu w
sposób socjalistyczny. Wśród nauczycieli byli zdeklarowani syjoniści,
ale i piłsudczycy, anarchiści, komuniści, brak było natomiast członków
Bundu [socjalistów starających się pogodzić żydowskość z polskością -
przypis NJN]. W procesie nauczania lansowano przede wszystkim tezę o
wyzwoleniu narodu żydowskiego przez utworzenie żydowskiego państwa, z
gospodarką opartą na kibucach, z językiem hebrajskim i religią
mojżeszową jako bazą kulturową. (…) Zgodnie z tradycją w szkole tej
Talmud postrzegany był jako system prawny i księga wszelkiej mądrości
życiowej. Jego studiowanie i komentowanie uważano za najwyższe powołanie
Żyda, formę służenia przez niego Bogu” - wyjaśnia Fijałkowska.
Nauczycielem, który wywarł szczególny wpływ na obu braci Goldbergów, był
romanista Gross głoszący idee anarchokomunistyczne. Zarówno Różański,
jak i Borejsza zaczynali swoją przygodę z polityką od anarchizmu. Josek
opowiadał się po stronie kropotkinowców, Nioma po stronie bakuninistów.
Zwolennicy Bakunina dużo mówili o krwawej rewolucji, entuzjaści
Kropotkina snuli zaś plany dotyczące organizacji życia społecznego już
po udanym przewrocie. Ironią losu jest fakt, że to Różański został
bezlitosnym ubekiem, a Borejsza - dyrektorem wydawnictwa dopuszczającego
pluralizm światopoglądowy.
Czerwona papuga
Jak to się stało, że Józef i Beniamin ostatecznie zostali komunistami?
Niewykluczone, że przyczyniły się do tego dwie osoby: starszy kolega
Mojżesz/Moniek Nowogródzki i stryj Lejb Goldberg (fanatyczny komunista
działający w ZSRR). Po “nawróceniu” na komunizm Josek założył w szkole
marksistowskie kółko samokształceniowe, za co chwilowo został relegowany
z “Chinucha”. Później, na studiach (Wydział Prawa UW), zaangażował się w
prace OMS “Życie” i ZMK. Kolejnym “stopniem wtajemniczenia” była już
KPP. Różański ukończył studia w 1929 roku, lecz dopiero w 1936 udało mu
się zdobyć konkretny zawód prawniczy. Adwokatem był raczej miernym.
Prowadził kancelarię razem ze swoją uczelnianą przyjaciółką Anką, która
podczas studiów wielokrotnie mu pomagała, także finansowo. “Anka była
zdolniejsza, brała na siebie najtrudniejsze, a zarazem najbardziej
dochodowe sprawy, jemu pozostawiając te ‘polityczne’” - odnotowuje
Fijałkowska. Działalność komunistyczna Różańskiego polegała m.in. na
redagowaniu lewicowych czasopism. Interesujące, że wspólnikami naszego
antybohatera często zostawały kobiety, np. Gina, Maryla i jakaś trzecia,
“której nazwiska ani pseudonimu nie zapamiętał”. Skoro jesteśmy już
przy tym temacie, zauważmy, że Josek był niezwykle przywiązany do matki i
siostry, a potem - do żony i córki. Jego największym wrogiem również
okazała się kobieta, Julia Brystygierowa. Stalinowiec dużo zawdzięczał
swojej przyjaciółce Ance, a przed śmiercią opowiedział całe swoje życie
Barbarze Fijałkowskiej. Czy nie był on odrobinę… zniewieściały?
Pamiętajmy, że sadysta seksualny to zupełnie inny typ brutala niż zdrowy
osiłek z ulicy.
Kierunek: Wschód
Żona Józefa Różańskiego (Izabela/Izabella Różańska, Bela Frenkiel)
przyszła na świat 31 maja 1907 roku. Chociaż pochodziła z rodziny
żydowskiej, nie wyglądała na Żydówkę. Wyróżniała się bowiem jasnymi
włosami i zielonymi oczami. Para była właściwie konkubinatem, gdyż - jak
powiedział Różański cytowany przez Fijałkowską - “zgodę KC partii na
żydowski ślub ‘pod baldachimem’ dostał tylko Jakub Berman”. Mimo to, po
wojnie Józef i Izabela posługiwali się tym samym nazwiskiem i byli
powszechnie postrzegani jako małżeństwo. Różańscy poznali się na
przełomie 1935 i 1936 roku w śródborowskim pensjonacie, gdzie Josek
dochodził do zdrowia po zapaleniu opon mózgowych, a Bela - po
wyniszczającym pobycie w więzieniu w Fordonie. Niemiecki atak na Polskę
zastał ich w Warszawie, skąd oboje uciekli na Wschód 6 września 1939
roku. O tym, co się z nimi działo w ZSRR, wiadomo niewiele. Jest pewne,
że przez ponad rok przebywali w Kostopolu, a potem znaleźli się we
Lwowie (Izabela w październiku 1940 roku, jej mąż - kilka miesięcy
później). Obydwoje służyli w NKWD. Josek był oficerem tej formacji,
natomiast Bela pełniła jakieś podrzędne funkcje. Żona naszego
antybohatera witała ponoć kwiatami Armię Czerwoną wkraczającą do
Kostopola. Różańscy znajdowali się w posiadaniu archiwów II Oddziału
Sztabu Głównego WP, których polski kontrwywiad nie zdążył zniszczyć.
Działali też w jakiejś komisji ewidencjonującej radzieckich Niemców.
Józef uczestniczył w leśnych potyczkach, Izabela pracowała w Domu
Kultury w Kostopolu. Zdaniem Fijałkowskiej, Różański mógł być agentem
NKWD już przed wojną (w latach 1937-1938 wysyłano go do Francji i
Palestyny).
Stefa Goldberżanka
Gdy ciężarna Bela została wezwana do Lwowa, mogła liczyć wyłącznie na
wsparcie Jerzego Borejszy. To właśnie w takich okolicznościach 15
listopada 1940 roku urodziła się Stefa, podobno jedyne dziecko Józefa
Różańskiego. Młoda matka czuła się w szpitalu dyskryminowana ze względu
na swoją żydowskość. Kręciła nosem nawet pomimo faktu, że jako
enkawudzistka miała zagwarantowane wszelkie przywileje! Wiosną 1941 roku
do Lwowa przybył Josek. Wojna niemiecko-sowiecka (czerwiec-grudzień
1941) to najbardziej tajemniczy okres w jego życiu. Istnieje hipoteza,
według której Józef uczestniczył w rozstrzeliwaniu polskich jeńców
wojennych, ale brakuje na to niezbitych dowodów. Zaraz po ataku Niemiec
na ZSRR Izabela otrzymała wezwanie do Moskwy. Jej mąż bywał tu i ówdzie,
ponoć także w Starobielsku. “Faktem jest, że jesienią 1941 r. znaleźli
się oboje z dzieckiem w Samarkandzie jako cywile. (…) Oboje Goldbergowie
pracowali w kołchozie” - podaje Barbara Fijałkowska. Warunki, w jakich
przyszło im egzystować, pozostawiały wiele do życzenia. Miało to
destrukcyjny wpływ na ich córkę, która ciężko zachorowała i była
zagrożona śmiercią głodową. Zrozpaczeni Różańscy zdecydowali się wówczas
na zdradę: przyjęli pomoc materialną od delegatury rządu Władysława
Sikorskiego. Bela wzięła “2 kg ryżu i trochę mąki”, a Josek “jedną czy
dwie puszki skondensowanego mleka”. Troskliwi rodzice musieli się potem
słono tłumaczyć przed MOPR-owską komisją, w której szczególnie
prześladowała ich Julia Brystygierowa. Kto wie, może późniejsza
nadgorliwość Różańskiego wynikała z chęci odzyskania “dobrego imienia“?
Ostatecznie, wciąż miał on na karku Krwawą Lunę[2].
Różańszczyzna - metodyka UB
Dalsze losy naszego antybohatera doskonale nakreśla Tadeusz M. Płużański
w książce “Bestie” (Warszawa 2011) i artykule “Jacek Różański, kat
rotmistrza Witolda Pileckiego i generała Augusta Emila Fieldorfa ‘Nila’”
(Historia.wp.pl). Otóż w 1944 roku Różański wstąpił do Ludowego Wojska
Polskiego, gdzie pełnił funkcję politruka oraz uczestniczył w walkach na
Wołyniu i przyczółku warecko-magnuszewskim. Wkrótce przeniesiono go do
raczkującego Resortu Bezpieczeństwa Publicznego PKWN. 1 lipca 1947 roku
Josek został dyrektorem Departamentu Śledczego MBP. To, co brat Jerzego
Borejszy wyczyniał aż do roku 1954, czyli do końca swojej kariery w
peerelowskiej bezpiece, uczyniło go symbolem terroru stalinowskiego w
Polsce. Nieludzkie tortury, jakie stosował na szeroką skalę wobec
więźniów politycznych, to tylko wierzchołek góry lodowej. Przede
wszystkim, był on człowiekiem, który decydował o wyrokach wydawanych w
procesach pokazowych. Wiele z tych procesów stanowiło zresztą jego
autorską twórczość. Różański wysysał sobie z palca najróżniejsze
historie, na podstawie których formułował fałszywe oskarżenia wzmocnione
spreparowanymi dowodami. Zmuszał ludzi, żeby przyznawali się do czynów
niepopełnionych. Reżyserował rozprawy, podczas których wszystko było z
góry ustalone. Gdy sądowe “przedstawienia” szły niezgodnie z planem,
osobiście przywracał “aktorów” do pionu. Znany jest incydent z procesu
biskupa Czesława Kaczmarka, kiedy to Różański niespodziewanie wyszedł
zza kulis. “Ja już skułem mordy obrońcom i przestrzegam księdza biskupa,
aby nie poważył się więcej na podobne postępowanie” - warknął
zirytowany Josek do duchownego.
Sprawa “Marcysi”
Goldberg potrafił składać bliźnim obietnice bez pokrycia, niekiedy
okraszone “oficerskim słowem honoru“. W jego ustach “honor” był jedynie
wytrychem umożliwiającym włamanie się do psychiki rozmówcy. To właśnie
tego wytrychu użył nasz antybohater w 1945 roku, gdy zależało mu na
konkretnych zeznaniach Emilii Malessy “Marcysi”, wdowy po Janie Piwniku
“Ponurym“. Historię, do której nawiązuję, opisał Tadeusz M. Płużański w
tekście “Po pierwsze honor. Opowieść o Emilii Malessie i Janie
Rzepeckim” (“Oprawcy. Zbrodnie bez kary”, Warszawa 2012). Podczas
okupacji niemieckiej Malessa należała do AK, gdzie pełniła funkcję
łączniczki “między podziemiem w kraju a władzami RP i Naczelnym Wodzem
na obczyźnie”. Po wojnie konspirowała przeciwko komunistom, za co
trafiła do więzienia na warszawskim Mokotowie. Tam, przy ulicy
Rakowieckiej, zdradziła nazwiska przywódców WiN-u. “Pułkownik Józef
Goldberg-Różański (…) ręczył jej ‘oficerskim słowem honoru’, że żadna z
ujawnionych osób nie zostanie aresztowana i osądzona. Odwoływał się do
jej patriotycznych uczuć. (…) Jeśli nie pójdzie na ugodę (…) ’będzie
odpowiedzialna za mordownię’. (…) Różański słowa nie dotrzymał,
rozpoczynając aresztowania WiN-owców. (…) Jednak (…) to nie ona wpadła
na pomysł ujawnienia WiN. Działała na wyraźne polecenie swojego dowódcy,
płk. Jana Rzepeckiego” - pisze Płużański. Malessa robiła wszystko, co w
jej mocy, żeby nakłonić Joska do realizacji danego przyrzeczenia.
Dwukrotnie podejmowała głodówkę. Latem 1949 roku popełniła samobójstwo.
Tymczasem Rzepecki dożył odwilży październikowej (1956). Szybko został
zrehabilitowany i poparł Władysława Gomułkę.
Łamacz umysłów
Ryszard Walicki, autor książki “Tortury. W Polsce 1945-1955 i
współcześnie” (Warszawa 2013), odmalowuje dosyć wnikliwy portret
Goldberga: “Różański (…) rozumiał znaczenie szoku emocjonalnego. Toteż
jego ofiary pamiętały go dobrze. Gdy jedna z byłych więźniarek, będąc
już na wolności, zobaczyła Różańskiego w sklepie przy ulicy Nowy Świat w
Warszawie, to zemdlała. (…) Różański osobiście bił rzadko.
Niejednokrotnie na początku przesłuchania uderzał więźnia lub więźniarkę
w twarz, ale mocno. Czasem zdzielił pasem oficerskim lub kopnął. Długie
torturowanie fizyczne zlecał oficerom śledczym. Groził więźniom i
pragnął wytworzyć w nich poczucie beznadziejności i wywołać strach. Sam
zaś co pewien czas występował w roli życzliwego, współczującego więźniom
i oficerom śledczym, mądrego człowieka, zdumionego nieracjonalnym
zachowaniem się osób torturowanych. (…) To przypomina opinię o Różańskim
byłego więźnia, Wiktora Leśniewskiego, który powiedział mi kiedyś, że
Różański potrafił być uroczym człowiekiem. Jednego tylko nie potrafił:
uśmiechać się. Płk Różański starał się dotrzeć do umysłu ofiary po to,
aby ją złamać”. Walicki ilustruje maniery Joska licznymi cytatami. Oto
dwa z nich: “Pewnego dnia w czasie przesłuchania w 1950 r. wszedł w
mundurze pułkownika, z reguły chodził w cywilnym ubraniu (…) i
powiedział: no, Dobrowolski - już odpiął pasa i palnął mnie 3-4 razy po
plecach, karku i uchu (…) i mówi (…): muszę sobie zrobić przyjemność,
żeby takiego łobuza bić” (Szczęsny Dobrowolski), “Mnie Różański nigdy
nie uderzył palcem. (…) Jak meldowałem Różańskiemu, że mnie biją,
powiedział - u nas się nie bije, proszę pana, imaginacja jakaś
nadzwyczajna” (Stanisław Szopiński).
Krwawy Jacek
Ryszard Walicki przywołuje również zeznania dotyczące przeżyć Andrzeja
Skrzesińskiego: “W obecności Różańskiego włożono mu do ust palącego
papierosa, gdy go wypluł, Różański uderzył go z całej siły w twarz i
wybił mu dwa zęby, dał mu własną chustkę, rozkazując na klęczkach lizać
krew z podłogi”. Leon Wudzki, członek CKKP PZPR, powiedział w 1956 roku:
“Całe miasto wiedziało, że Różański zdziera ludziom paznokcie osobiście
z rąk” (cyt. za: Władysław Gauza, “Elity III RP. Rodowód”, Oslo 2011).
Anglojęzyczna publikacja “Night Voices: Heard in the Shadow of Hitler
and Stalin” Heather Laskey (McGill-Queen’s University Press 2003)
zawiera wzmiankę o tym, że Goldberg wbijał pewnej kobiecie igły pod
paznokcie. Piotr Lipiński, autor książki “Bicia nie trzeba było ich
uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa”
(Wołowiec 2016), opisuje przypadek nieludzkiego katowania Marii
Hattowskiej: “Zaprowadzono ją na przesłuchanie; w pokoju czekało ośmiu
mężczyzn. Byli wśród nich Józef Różański i Adam Humer. - Różański zaczął
pierwszy - opowiadała mi Maria Hattowska. - Kopnął mnie, aż spadłam z
krzesła. Humer bił nahajką. Miała na końcu kulkę, która przy uderzeniach
przecinała skórę. (…) Bili mnie w krocze. Po tym już nie mogłam mieć
dzieci”. Stefan Bałuk, jeden z bohaterów filmu dokumentalnego “Bezpieka
1944-1956” (reż. Iwona Bartólewska, TVP 1997), twierdził, że Josek
wykazywał pewne “objawy neurasteniczne”, tzn. wychodził z pokoju
przesłuchań jako człowiek kompletnie wyczerpany i nieobecny, a wracał -
jako okaz siły i witalności. Zdaniem ekswięźnia, oprawca mógł czerpać
energię z jakichś “dodatkowych bodźców”. Czyżby leki lub narkotyki[3]?
49 rodzajów tortur
Kazimierz Moczarski, męczony przez kilku ubeków na rozkaz Józefa
Różańskiego, wspomina o biciu “ręką“, “policyjną pałką gumową“,
“drążkiem mosiężnym“, “drutem“, “drewnianą linijką okutą metalem“,
“kijem“, “batem“ oraz “suszką i podstawą do kałamarza”. Było to
uderzanie m.in. “nasady nosa“, “wystających części łopatek“,
“podbródka“, “stawów barkowych“, “wierzchniej części nagich stóp“,
“czubków palców rąk“, “czubków palców nagich stóp“ i “obnażonych pięt”.
Pokrzywdzony zapamiętał też wyrywanie włosów (“z wierzchniej części
czaszki”, “ze skroni, znad uszu i z karku”, “z brody i wąsów”, “z
piersi”, “z krocza i z moszny”), przypalanie (“rozżarzonym papierosem -
okolic ust i oczu”, “płomieniem - palców obu dłoni”) i wiele innych
udręk, np. “miażdżenie palców obu rąk”, “miażdżenie palców stóp”,
“siedzenie na kancie stołka”, “siedzenie na śrubie, która rani
odbytnicę”. Pełną listę niedozwolonych metod śledczych można znaleźć w
artykule “Opis 49 rodzajów tortur stosowanych przez UB wobec Kazimierza
Moczarskiego z AK” Jarosława Wróblewskiego (portal Fronda.pl). Kobiety,
które trafiały do więzienia na Rakowieckiej, często padały ofiarą
przemocy seksualnej. Tadeusz M. Płużański przytacza w “Bestiach” słowa
swojego ojca, byłego więźnia stalinowskiego: “Ówczesny kierownik
Wydziału Śledczego MBP płk J. Różański oświadczył mi, że oficerowie
śledczy nie będą się ze mną ‘szarpali’, gdy mogą wybić z kogo innego to,
co im jest potrzebne. (…) W stosunku do żony mojej zastosowano system
(…) deptania jej godności kobiecej”. Goldberg był osobnikiem
niesłychanie perwersyjnym. Świadczy o tym jego agresja seksualna,
wścibstwo i rozwiązły styl życia.
Moralność alfonsa
Któregoś dnia Anatol Fejgin, dyrektor Departamentu X MBP, zastał go w
takiej sytuacji: “Na olbrzymim biurku (…) siedzi Jacek, przed nim
ustawieni w krąg stoją jego najbliżsi współpracownicy, a w środku jak
piłka odbija się nieznany mi mężczyzna. Był puszczony na krąg, każdy z
funkcjonariuszy Jacka przykładał mu kuksańca, a Różański, każdorazowo,
gdy tamten przelatywał obok biurka, kopał go w miejsca szczególnie
uczulone. ‘Jacek! Jak możesz!’ - powiedziałem z oburzeniem. ‘To jest
właśnie zabójca Ściborka’ - wyjaśnił Różański, mitygując się.
Zaczerwienił się chyba nawet. Krępował się przy mnie swojej brutalności”
(Henryk Piecuch, “Spotkania z Fejginem”, Warszawa 1990). Skrępowanie
oznacza, że ktoś się wstydzi przyjemności, którą odczuwa. Rozprawiała o
tym bodajże Michelle Larivey w książce “Siła emocji” (Warszawa 2006).
Zestawmy upiorną anegdotę Fejgina z fragmentem przemówienia Bolesława
Drobnera z 1955 roku: “Chciałbym, żeby (…) można było usłyszeć od
świadków, iż nie przeszedł ten drab koło więźnia bezbronnego, żeby go
nie kopnąć w krocze” (Stanisław Marat i Jacek Snopkiewicz, “Ludzie
bezpieki”, Warszawa 1990). Jedna z byłych więźniarek MBP wspominała, że
Różański zapoznawał ją z zeznaniami jej męża na temat “Moje życie
erotyczne”. Chciał jej również odczytać inny elaborat tego samego
człowieka: “Pożycie płciowe z moją żoną” (tamże). Henryk Piecuch
wzmiankował o jakichś “orgiach” z udziałem Różańskiego. Józef Światło
mówił na antenie RWE: “Różański to bardzo energiczny i czynny
kobieciarz. (…) Urządza sobie intymne i wymyślne orgie w swoim
gabinecie”. Tadeusz M. Płużański pisał w “Bestiach“, że Josek miał w
ZSRR “swoje PPŻ”.
Na smyczy Moczara
Barbara Fijałkowska podaje, że Józef Różański dostał wypowiedzenie z
pracy już w marcu 1954 roku. Kilka miesięcy później nastąpiło zaś jego
aresztowanie. W roku 1955 Goldberg został skazany na 5 lat więzienia,
ale złagodzono mu karę do 3 lat i 4 miesięcy. W roku 1957 usłyszał wyrok
15 lat pozbawienia wolności, zamieniony potem na 14 lat. Ryszard
Walicki cytuje słowa Marka Jabłonowskiego, z których wynika, że Josek
“korzystał [w zakładzie karnym - przypis NJN] z nieprzewidzianych
regulaminem ulg”. Ostatecznie skazaniec został ułaskawiony w
październiku 1964 roku. Dalsze losy naszego antybohatera omawia Radosław
Kurek w artykule “Kaci bezpieki na tle Marca’68: Roman Romkowski,
Anatol Fejgin i Józef Różański w oczach SB (1964-1968)”. Tekst ukazał
się w czasopiśmie “Aparat Represji w Polsce Ludowej 1944-1989”, którego
elektroniczną wersję można pobrać ze strony internetowej IPN-u
(Ipn.gov.pl). Według badacza, w czasach moczarowskich Goldberg pracował
m.in. w Mennicy Państwowej i był pilnie śledzony przez esbeków.
Uczyniono go nawet figurantem sprawy o kryptonimie “Wąsik”. Różański
roztaczał wokół siebie “atmosferę człowieka miłego, uprzejmego, a
jednocześnie dającego do zrozumienia, że posiada poważną pozycję dzięki
swym uprzednim i obecnym znajomościom” (to fragment notatki H.
Szyszkowskiego z lutego 1967 roku). Lubił spacerować ulicą Rakowiecką.
Tęsknił za epoką bierutowską. Kibicował Izraelowi w zmaganiach z
Arabami. W marcu 1968 roku był spokojny, ale jego żona rozpowszechniała
jakieś plotki o rzekomym mordowaniu Żydów przez Polaków podczas okupacji
niemieckiej. W 1967 roku został “wyrzucony z jadącego trolejbusu” przez
swoje dawne ofiary.
Historia i sztuka
A co się stało ze Stefą Goldberżanką? Barbara Fijałkowska zdradza tylko
tyle, że czerwona księżniczka posługiwała się nazwiskiem “Stefania
Żebrowska”. Na początku 2016 roku znalazłam w Internecie blog artystki
plastyczki Justyny Czerniak (Justynaczerniak.blogspot.com). W dziale
“Tekst” autorka wyjaśnia, jak jej losy splotły się - pośrednio, acz
intensywnie - z losami rodziny Józefa Różańskiego. Otóż Justyna
przyjaźni się z niejaką Agnieszką, młodą kobietą, która pracowała jako
opiekunka Stefy i towarzyszyła jej aż do końca ziemskiej wędrówki.
Starsza pani dopiero pod koniec życia ujawniła swoją prawdziwą
tożsamość. Była osobą niezwykle samotną, toteż przed śmiercią zapisała
cały swój majątek, łącznie z pamiątkami po ojcu, opiekunce Agnieszce.
Wiele z tych staroci - fotografii, listów, pocztówek - trafiło później w
ręce Justyny Czerniak, która zrobiła z nich jakieś kompozycje
artystyczne w ramach przygotowywanej pracy dyplomowej. Ech, mam
nadzieję, że magistrantka wykorzystała wyłącznie kopie tych przedmiotów,
a nie oryginały! Przeraża mnie myśl, że ktoś mógłby zniszczyć cenne
źródła historyczne w imię “sztuki współczesnej”! Justyna opublikowała w
Internecie skany swoich dzieł. Nie znam się na sztuce, ale uważam, że
zdjęcia z rodzinnego archiwum Różańskich wyglądałyby znacznie lepiej bez
tych wszystkich “artystycznych udziwnień”, takich jak stylizowany
kwiatek zasłaniający buzię Stefy. Tak czy owak, nie mam wątpliwości, że
na niektórych fotografiach znajduje się Józef Różański. Ta gęba jest
niepodrabialna. Również adres widoczny na jednej z pocztówek (ulica
Narbutta w Warszawie) zgadza się z tym podanym przez Fijałkowską.
Pamiątki są więc autentyczne.
PODSUMOWANIE
Dlaczego uważam, że Józef/Jacek Różański (właśc. Goldberg) to
podręcznikowy przykład sadysty? Dlatego, że posiadał on wiele cech, o
których wspominali Robert R. Hazelwood, Park Elliott Dietz i Janet
Warren w artykule “The Sexually Sadistic Criminal and His Offenses”.
Opisywany stalinowiec przeżył w dzieciństwie rozwód swoich rodziców. Po
zdaniu matury w prywatnym gimnazjum “Chinuch” kontynuował naukę na
Uniwersytecie Warszawskim. Aż do wybuchu II wojny światowej uchodził za
statecznego obywatela: prowadził kancelarię adwokacką, nigdy nie był
karany przez sądy II Rzeczypospolitej. Gdy wstępował do NKWD i MBP, był
już żonaty (no dobrze, żył z Belą w konkubinacie, ale tylko dlatego, że
nie zdołał uzyskać zgody na tradycyjny ślub żydowski). Miał
doświadczenie militarne, tzn. uczestniczył w leśnych potyczkach, walczył
w szeregach LWP. Fascynował się czynnościami i sprzętami policyjnymi,
wszak stał na czele Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa
Publicznego. Brał udział w makabrycznych zabawach o charakterze
homoerotycznym, doznawał widocznej przyjemności podczas kopania męskich
genitaliów. Ewidentnie dzielił się partner(k)ami z innymi mężczyznami,
poza tym korzystał z usług PPŻ - Przechodnich Polowych Żon. Mógł sięgać
po jakieś substancje psychoaktywne, gdyż jeden z byłych więźniów
posądził go o czerpanie energii z zewnętrznego źródła. Bywał
obsceniczny, bezpruderyjny i niepotrzebnie zainteresowany życiem
intymnym swoich ofiar. Jak większość sadystycznych bandytów,
reprezentował płeć silną. Powyższe ustalenia sugerują, że osławiony
Różański to sadysta sensu stricto. Tacy ludzie rządzili kiedyś Polską.
Natalia Julia Nowak,
21.10. - 01.12. 2016 r.
PS. W polskojęzycznej Wikipedii, pod hasłem “Seryjny morderca”,
widnieje intrygujące zdanie: “W rodzinach połowy z nich matka
wychowywała syna samotnie od jego drugiego roku życia”. Józef Różański
urodził się w roku 1907, a od 1909 pozostawał pod wyłączną opieką swojej
rodzicielki. Gdy miał siedem lat, trafił pod skrzydła ojca, macochy i
starszego rodzeństwa (to już druga trauma we wczesnym dzieciństwie).
Ciekawe, w sumie, dlaczego… Może matka źle go traktowała? Albo nie
potrafiła należycie o niego zadbać? Anders Behring Breivik, sprawca
krwawych zamachów terrorystycznych w Oslo i na wyspie Utoya, również był
synem samotnej matki. Jego rodzice rozstali się, kiedy miał zaledwie
roczek.
PS 2. Postać Różańskiego pojawia się w filmie fabularnym “Generał
Nil” oraz telespektaklach “Śmierć Rotmistrza Pileckiego”, “Słowo
honoru”, “Kontrym” i “Rozmowy z katem”. Josek jest też bohaterem
powieści “Niesamowici bracia Goldberg” Wojtka Biedronia. Podejrzewam, że
utwór prędzej czy później zostanie zekranizowany, bo jego autor jest
zawodowym filmowcem. Nigdy nie miałam w rękach tego czytadła, ale
poświęciłam trochę czasu na lekturę jego recenzji. I czego się
dowiedziałam? Otóż książka Biedronia zawiera (jak by to określił
towarzysz Gomułka) “pornograficzne obrzydliwości”. Obaj bracia
Goldbergowie, a zwłaszcza Józef, są tam ukazani jako totalni erotomani.
Coś mi się zdaje, że czeka nas produkcja, przy której “Zaćma” i “Ida” to
niewinne dobranocki.
PRZYPISY
[1] Tym, którzy nie mogą tego zrozumieć, polecam fragment powieści “Lot
nad kukułczym gniazdem” Kena Keseya w przekładzie Tomasza Mirkowicza
(1962/1981). Jest to urywek dialogu, w którym główny bohater, Randle
Patrick McMurphy, i jego kolega ze szpitala psychiatrycznego, Dale
Harding, dyskutują o demonicznej pielęgniarce Mildred Ratched zwanej
Wielką Oddziałową. McMurphy przekonuje Hardinga, że siostra Ratched,
pozująca na wrażliwą istotę, to w rzeczywistości sadystka i despotka.
Harding, który odpycha od siebie ponurą prawdę o Oddziałowej, wygłasza
komiczny pean na jej cześć: “Siostra Ratched to prawdziwy anioł
miłosierdzia; spytaj, kogo chcesz! Bezinteresowna jak wiatr, dzień po
dniu, przez pięć długich dni w tygodniu pełni dla dobra ogółu swoje
niewdzięczne obowiązki. To wymaga poświęcenia, przyjacielu, prawdziwego
poświęcenia. Wiem też od godnych zaufania osób, choć nic więcej nie mogę
ci o nich wyjawić ponad to, że Martini pozostaje z nimi w bliskich
stosunkach, iż również w dni wolne od pracy siostra Ratched służy
ludzkości, oddając się działalności charytatywnej. Przygotowuje kosze z
takimi delicjami, jak konserwy i mydło, a dla urozmaicenia dorzuca
kawałek sera, po czym obdarowuje nimi młode małżeństwa w tarapatach
finansowych. (…) Spójrz: oto nadchodzi nasza oddziałowa. Stuka lekko do
drzwi. W ręce trzyma kosz ozdobiony wstążkami. Młodemu małżeństwu
szczęście zapiera dech. Mąż stoi z otwartymi ustami, żona płacze, nie
kryjąc łez. Oddziałowa lustruje ich domostwo. Obiecuje przysłać im
pieniądze na… proszek do czyszczenia, a jakże. Stawia kosz na środku
podłogi. A kiedy stamtąd wychodzi - posyłając obojgu pocałunki i zwiewne
uśmiechy - jest tak upojona słodkim mlekiem miłosierdzia, którym własny
czyn wypełnił jej obfite piersi, że nie potrafi powściągnąć swojej
szczodrości. Szczodrości, rozumiesz?”. Wkrótce okazuje się, że to
McMurphy prawidłowo ocenił siostrę Ratched, oprawczynię torturującą
pacjentów elektrowstrząsami i lobotomią. Ktoś może stwierdzić, że
zacytowany przeze mnie fragment “Lotu…” niczego nie wnosi, bo pochodzi z
utworu beletrystycznego, w dodatku uznawanego za manifest
antypsychiatryczny. Ja jednak upieram się przy stanowisku, że objawem
sadyzmu może być zarówno czerpanie przyjemności z zadawania komuś udręk,
jak i obdarzanie czułością osób cierpiących. Zwróćmy uwagę na sposób, w
jaki Józef Różański scharakteryzował swojego przełożonego, Romana
Romkowskiego (wiceministra bezpieczeństwa publicznego, który po roku
1956 został skazany na 15 lat pozbawienia wolności). Słowa, które zaraz
przytoczę, są nieco podobne do wypowiedzi Hardinga na temat Wielkiej
Oddziałowej. Różański powiedział o Romkowskim: “Dla nas Romkowski to był
i jest dowódca z prawdziwego zdarzenia. To był i jest człowiek, których
nie jest tak wielu. On umiał postawić zagadnienie. On umiał postawić
sprawę. I on był wymagający. Miał coś, co w całym bezpieczeństwie
czyniło go najbardziej lubianym. On przede wszystkim okazywał niebywale
dużo serca wszystkim ludziom w bezpieczeństwie, wszystkim pracownikom.
On każdego przyjął, z każdym pomówił. Ileż pomocy on okazywał ludziom w
ciężkich warunkach, kobietom i dzieciom, ratował inwalidów, kiedy nie
było ustawy, kiedy nie było możliwości. I dlatego go lubiano. I dlatego
do niego był stosunek osobisty“. Źródło cytatu: Stanisław Marat i Jacek
Snopkiewicz, “Ludzie bezpieki”, Warszawa 1990. Sadysta wciela się w rolę
anioła lub diabła, opiekuna lub gnębiciela, wolontariusza lub
inkwizytora. Bo, jak słusznie zauważyła Dita, kojarzy
ból/bezradność/upokorzenie z miłością/sympatią/erotyką. Dobro i zło mogą
być dwiema stronami tego samego medalu. Mogą się uzupełniać jak
taoistyczne siły Yin i Yang.
[2] Pytanie do amatorów japońskiej popkultury: pamiętacie doktora Kuramę
z serialu animowanego “Elfen Lied” (2004)? Dyrektora badawczego w
tajnym laboratorium, bezpośrednio odpowiedzialnego za okrutne
eksperymenty na dzieciach z syndromem Dicloniusa? W jednym z ostatnich
odcinków okazuje się, że Kurama przyjął stanowisko dyrektora badawczego,
żeby uratować swoją nowonarodzoną córeczkę Mariko, która również
przyszła na świat z syndromem Dicloniusa i miała zostać poddana
eutanazji. Kurama jest ważnym trybikiem w zbrodniczej machinie,
zaszantażowanym przez dyrektora generalnego Kakuzawę, który w każdej
chwili może zamordować Mariko (uwięzioną w ciemnej izolatce). Gdy
Kakuzawa postanawia wykorzystać Mariko do złapania Lucy i zabicia Nany,
nadzorczynią dziewczynki zostaje doktor Shirakawa - elegancka,
inteligentna, wysoko postawiona kobieta przypominająca Julię
Brystygierową. Kurama odnajduje swoją córkę dopiero w ostatnim odcinku.
[3] W filmie dokumentalnym “Bezpieka 1944-1956” zostaje także
przytoczona wypowiedź samego Różańskiego: “Wpadliśmy w pewien stan
nienormalny. Tłumaczy się to tym, że sypialiśmy po 2-3 godziny na dobę.
Po dwa tygodnie nie zmienialiśmy bielizny. Cały czas toczyła się u mnie
walka, żeby nie bić, ale sam biłem”. Jakże to zbieżne ze współczesną
definicją sadyzmu, a dokładniej - z jej drugim zdaniem (“Fantazje,
popędy seksualne lub zachowania wywołują klinicznie znaczącą dolegliwość
lub upośledzenie w społecznych, zawodowych lub innych ważnych obszarach
funkcjonowania”)! Według Anny Salter, twórczyni filmu edukacyjnego
“Listening to Sex Offenders: Part Two. Sadistic vs. Non-Sadistic Sex
Offenders. How They Think, What They Do” (Eastern Kentucky University
Television 1998), akty okrucieństwa działają na sadystę jak narkotyk.
Stąd ekscytacja i ekstaza, a potem uzależnienie i konieczność
dostarczania organizmowi coraz większych dawek używki. Dwóch
sadystycznych rozmówców Salter określiło swoje doznania wyrazem “haj”.
Szkoda, że Goldberg, żyjący w innym miejscu i czasie, nie znał tego
przydatnego kolokwializmu. Czerwony zwyrodnialec posługiwał się za to
rzeczownikiem “euforia” (sprawdź: Ryszard Walicki - “Tortury. W Polsce
1945-1955 i współcześnie”).
czwartek, 1 grudnia 2016
środa, 5 października 2016
Miasto 39. Narodziny i obrona Starachowic-Wierzbnika
Miasto patchworkowe
Starachowice, leżące w połowie drogi między Radomiem a Kielcami, są dzisiaj trzecim pod względem wielkości miastem w województwie świętokrzyskim. Jednakże historia tego, co dziś rozumiemy pod pojęciem Starachowic, jest stosunkowo krótka. Aby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do książki “Starachowicki Wrzesień 1939” Adama Brzezińskiego (udostępnionej w kilkunastu kawałkach na stronie internetowej UM Starachowice). Autor podaje, że miasto, o którym rozmawiamy, powstało 1 kwietnia 1939 roku. Geneza miejscowości jest dość prosta: władze II Rzeczypospolitej podjęły decyzję o połączeniu w jedną całość osady fabrycznej Starachowice (tzw. Starachowic Fabrycznych), wsi Starachowice Górne (tzw. Starachowic Górniczych) oraz miasteczka Wierzbnik (istniejącego od XVII wieku i mającego charakter sztetla, gdyż znaczną część jego ludności stanowili Żydzi. Według polskojęzycznej Wikipedii, w 1935 roku aż 31% mieszkańców Wierzbnika było narodowości żydowskiej[1]). Nowo powstały twór otrzymał nazwę Starachowice-Wierzbnik, chociaż początkowo miał się nazywać po prostu Wierzbnik. W świetle prawa miejscowość była spadkobierczynią Wierzbnika, a Starachowice nie zostały połączone z Wierzbnikiem, tylko włączone w jego struktury. Prawda jest jednak taka, że nowoczesna osada przemysłowa od samego początku dominowała nad zacofaną barokową mieściną. Potwierdzeniem teorii, że to Starachowice podbiły Wierzbnik, a nie odwrotnie, może być fakt, iż w 1949 roku zmieniono nazwę “Starachowice-Wierzbnik” na “Starachowice“. Było to uproszczenie nomenklatury, a zarazem zmierzch kilkusetletniego miasteczka.
Dwa światy
Przedwojenny okres Starachowic-Wierzbnika trwał zaledwie pięć miesięcy. Trudno wymagać od jakichkolwiek władz, żeby w tak krótkim czasie zdołały zintegrować dwie (a właściwie trzy, bo Starachowice były “dwuczęściowe”) różne miejscowości. Adam Brzeziński pisze, że “granica pomiędzy Wierzbnikiem a Starachowicami biegła mniej więcej wzdłuż obecnej ulicy Na Szlakowisku”. Życie Wierzbnika toczyło się staroświeckim rytmem. Najważniejszą częścią tej dzielnicy był Rynek, który pełnił funkcję miejscowego centrum handlu. Znajdowały się tutaj piętrowe kamienice, w których działały różnorakie sklepiki, a także nieduży plac wcielający się regularnie w rolę targowiska. Choć w sercu Wierzbnika dominowali Żydzi, silny był tu również żywioł katolicki skupiony wokół kościoła Świętej Trójcy. Codzienność Starachowic wyglądała bardziej modernistycznie. “Syreny fabryczne regulowały rozkład dnia mieszkańców. Na pierwszy buczek, o 6.30, ludzie wychodzili z domów i spiesznym krokiem podążali do pracy. Drugi, o 7.00, był sygnałem do zamykania fabrycznych bram. W południe ‘buczki’ informowały o przerwie obiadowej. Po południu sygnalizowały zakończenie pracy” - opowiada Brzeziński. W Starachowicach istniało sześć osiedli mieszkaniowych. Tutejsi ludzie poruszali się samochodami, a nie, jak mieszkańcy Wierzbnika, dorożkami. Podział miasta na dwie części przetrwał do dzisiaj. Przyczyniła się do tego epoka PRL, albowiem FSC “Star” funkcjonowała w tradycyjnej dzielnicy industrialnej. Obecnie w St-cach znajduje się Specjalna Strefa Ekonomiczna, a Wierzbnik wciąż wydaje się senny (chociaż w latach 2010-2014 ożywiły go trzy galerie handlowe).
Zakłady Starachowickie
Zgodnie z tym, co podaje Brzeziński, początków starachowickiej potęgi należy upatrywać w roku 1875, kiedy to baron Antoni Edward Fraenkel założył Towarzystwo Starachowickich Zakładów Górniczych SA. Firma sprawowała pieczę nad licznymi kopalniami i hutami działającymi nie tylko w samych Starachowicach, ale również w okolicznych wioskach. Gdy Polska odzyskała niepodległość, rząd II RP niemal natychmiast przystąpił do budowy rodzimego przemysłu obronnego. Ponieważ po I wojnie światowej największym zagrożeniem dla naszej Ojczyzny była Rosja Sowiecka, uznano, że fabryki zbrojeniowe należy zlokalizować na lewym brzegu Wisły. W 1920 roku doszło do podpisania historycznej umowy między Ministerstwem Spraw Wojskowych a zarządem TSZG. Na mocy tego porozumienia w Starachowicach otwarto zakład produkujący sprzęt na potrzeby wojska[2]. Nowa fabryka specjalizowała się w wytwarzaniu armat, haubic oraz pocisków do tych dział. Konstruowała też pewne przedmioty na potrzeby rynku cywilnego, np. ramy samochodowe i młoty pneumatyczne. Pakt zawarty między Ministerstwem a Towarzystwem zaowocował licznymi korzyściami: uczynił Polskę trudnym przeciwnikiem dla potencjalnych wrogów, stworzył wiele nowych miejsc pracy, przyśpieszył rozwój regionu świętokrzyskiego, a samemu TSZG przyniósł niebagatelne zyski. Wypada wspomnieć, że Zakłady Starachowickie były także właścicielem 23.000 hektarów lasów. Produkowały więc drzwi, skrzynki, kopalniaki, deski podłogowe etc. Nie ulega wątpliwości, że Gród Starzecha był ważnym punktem na mapie Centralnego Okręgu Przemysłowego, wspaniałego następcy Zagłębia Staropolskiego.
Intrygi wywiadu
W latach 30. XX wieku głównym nieprzyjacielem Polski i Europy stała się III Rzesza. Według Adama Brzezińskiego, potężna fabryka zbrojeniowa działająca w Starachowicach wzbudzała niezdrowe zainteresowanie Niemców. Hitlerowcy zaczęli nawet do niej wysyłać zaufanych szpicli i podejmować próby nawiązania współpracy z jej pracownikami. Brzeziński, powołujący się na pamiętniki Mieczysława Frycza, przedstawia historię odważnego starachowiczanina, który w obliczu germańskich pokus “zachował się jak trzeba”. Tym starachowiczaninem był niejaki Szymański, który pełnił funkcję rzeczoznawcy Grupy Odbiorczej COMU (Centrali Odbioru Materiałów Uzbrojenia). Mężczyzna wydał się nazistom dobrym materiałem na szpiega, ponieważ miał matkę narodowości niemieckiej. Pewnego dnia Szymański otrzymał podejrzaną przesyłkę, w której znajdowało się 20.000 marek i górnolotny list. Hitlerowski wywiad, piszący w imieniu wszystkich Niemców, odwoływał się w nim do patriotycznych uczuć adresata. Przekonywał, że Szymański jest Niemcem, więc powinien lojalnie służyć swojemu narodowi. “Dalej list polecał, aby w oznaczonym dniu w Warszawie w podanej kawiarni podszedł do stolika, przy którym będzie siedział osobnik czytający niemiecką gazetę” - pisze Frycz cytowany przez Brzezińskiego. Szymański nie dał się nabrać na te gierki. Zamiast do kawiarni, pojechał do Ministerstwa Spraw Wojskowych, gdzie pokazał niechcianą przesyłkę przedstawicielom kontrwywiadu. Rozmówcy byli pod wrażeniem jego postawy. Niestety, starachowiczanin nie przeżył II wojny światowej. Naziści dopadli go w Stalowej Woli i wykonali na nim wyrok śmierci.
Obrona przeciwlotnicza
Sytuacja na arenie międzynarodowej skłoniła polskie władze do zorganizowania w całym Kraju ośrodków i punktów obrony przeciwlotniczej. “Starachowice zaliczono do ośrodków biernej obrony przeciwlotniczej II kategorii, czyli takich, których bombardowanie lotnicze było bardzo prawdopodobne” - informuje Adam Brzeziński. Specyficzny rodzaj obrony, o którym rozprawia autor “Starachowickiego Września 1939”, miał polegać na radzeniu sobie ludności cywilnej ze skutkami ataków powietrznych. Społeczeństwo miało być przygotowane do podejmowania takich akcji, jak udzielanie rannym pierwszej pomocy, ratowanie osób leżących pod gruzami czy zapobieganie pożarom w przypadku użycia bomb zapalających. Obrona przeciwlotnicza była zorganizowana w sposób hierarchiczny, żeby w razie nalotu działania defensywne przebiegały szybko i sprawnie. Jeśli chodzi o starachowickie fabryki, przewidziano dla nich bardziej agresywną formę obrony. “Zakłady przemysłowe miały być bronione artylerią przeciwlotniczą przez bezpośrednią obronę zakładów, zorganizowaną przez plutony podchorążych rezerwy artylerii przeciwlotniczej ze Szkoły Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej w Trauguttowie” - wyjaśnia Brzeziński. W dniu napaści Niemiec na Polskę fabryki dysponowały sześcioma cekaemami, armatą przeciwlotniczą kalibru 75 mm oraz szesnastoma armatami przeciwlotniczymi kalibru 40 mm (działami “Bofors”). Warto wiedzieć, że wiosną 1939 roku niektórzy pracownicy TSZG zostali przeszkoleni z obsługi tego typu sprzętu. Powołano nawet do życia dwa plutony fabryczne, na czele których stanęli inżynierowie Leszek Kistelski i Stanisław Walenczak.
Początek Apokalipsy
Konflikt zbrojny, rozpętany przez Adolfa Hitlera, wybuchł wczesnym rankiem 1 września 1939 roku. Adam Brzeziński cytuje słowa, jakie polskie społeczeństwo usłyszało tamtego dnia w publicznym radiu o godzinie 6.30: “A więc wojna! (…) Wszyscy jesteśmy żołnierzami”. W Starachowicach-Wierzbniku II wojna światowa zaczęła się oficjalnie o godzinie 10, kiedy to miejscowe elity zwołały nadzwyczajny wiec na terenie Towarzystwa Starachowickich Zakładów Górniczych. Prezes lokalnego oddziału Związku Legionistów Polskich zadeklarował wówczas gotowość zakupu cekaemu dla Wojska Polskiego. Złożono również kilka innych szlachetnych obietnic, a zgromadzony tłum popadł w optymistyczny nastrój. Wielu starachowiczan, których jeszcze dwa dni wcześniej ominęła mobilizacja wojskowa, dobrowolnie zgłaszało się do walczącej armii. Tymczasem na Pomorzu aż jedenastu mężczyzn ze Starachowic-Wierzbnika i ziem dzisiejszego powiatu starachowickiego uczestniczyło w obronie Westerplatte. Byli to żołnierze 4. Pułku Piechoty Legionów, którzy w ramach kontyngentu wymiennego trafili z Kielc do Gdańska. Wśród nich był niejaki Eugeniusz Aniołek, który cieszył się szczególnym zaufaniem Stefana Sucharskiego, a po wojnie został uwieczniony w filmie “Westerplatte” Stanisława Różewicza (1967). W roku 1941 dzielny westerplatczyk pojechał na roboty przymusowe do Bartoszyc. Niestety, później słuch o nim zaginął. Zauważmy, że po 17 września 1939 roku starachowiczanie ginęli nie tylko z rąk Niemców, ale także z rąk Sowietów. Przykładowo, jedenastu tutejszych oficerów padło ofiarą zbrodni katyńskiej. W okresie stalinizmu dręczycielką całej okolicy została zaś powiatowa ubecja.
Pięć dni
Pierwsze dni II wojny światowej miały w Starachowicach-Wierzbniku dość łagodny przebieg. Sielankowa codzienność była jednak przerywana nieustannymi alarmami lotniczymi. Adam Brzeziński cytuje wspomnienia trzech osób, które w tamtych dniach przebywały na terenie miasta. Według Haliny Donimirskiej, niemieckie samoloty pojawiły się nad Starachowicami już 1 września 1939 roku, ale odleciały “w nieznanym kierunku”. Mieczysław Frycz potwierdza przelot wrogich aeroplanów oraz odnotowuje, że polskie baterie przeciwlotnicze otworzyły do nich ogień. Tadeusz Rek twierdzi, że 1 września nie było ani niemieckich samolotów, ani polskich strzałów. Powściągliwość nazistowskich pilotów mogła wynikać z faktu, że - jak pisze Frycz - otrzymali oni “zakaz bombardowania Zakładów”. Hitlerowcy zrzucali ładunki wybuchowe głównie na tory kolejowe w Wierzbniku, ale wywoływali raczej umiarkowane szkody, które szybko udawało się robotnikom naprawić. To również był efekt zamierzony. “Rozkazy nakazywały unikania powodowania większych zniszczeń w infrastrukturze kolejowej” - wyjaśnia Brzeziński. Na początku września przez Wierzbnik i Starachowice wielokrotnie przejeżdżały polskie pociągi wiozące żołnierzy na front. Chodzi tutaj o transporty 12. Dywizji Piechoty, w której służył także August Emil Fieldorf “Nil”. Mundurowi, zatrzymujący się na stacji w Wierzbniku, byli bezpłatnie dożywiani przez lokalne wolontariuszki i harcerki (m.in. przez 11-letnią Jadwigę Jasiewicz, późniejszą matkę Braci Kaczyńskich). 5 września, w związku z upadkiem Kielc, miał miejsce wielki exodus starachowiczan na Kresy Wschodnie. Tego samego dnia odbyła się też ewakuacja TSZG do Kowla.
Chrzest krwi
Względny spokój, jakim los obdarzył Starachowice-Wierzbnik, skończył się 6 września, gdy do miasta dotarły lądowe oddziały niemieckie. Pojawienie się Wehrmachtu w okolicach Grodu Starzecha było konsekwencją potyczki pod Świętą Katarzyną, w wyniku której polska kompania została rozbita, a Niemcy otworzyli sobie drogę do dalszej ekspansji. “Wieść o klęsce Polaków pod Świętą Katarzyną i niemieckiej kolumnie poruszającej się w kierunku Wierzbnika dotarła zapewne drogą telefoniczną do komendy OPL w Starachowicach. Prawdopodobnie w celu zlokalizowania niemieckiej kolumny wyjechał w kierunku Michałowa samochód osobowy z dwoma oficerami” - spekuluje Brzeziński. Dwaj żołnierze, którzy wyruszyli wówczas w teren, przekonali się o obecności hitlerowców niemal natychmiast. Gdy przejeżdżali przez część Michałowa zwaną Cyganowem, zza zakrętu wychynęli nazistowscy motocykliści, którzy bez ostrzeżenia zaczęli do nich strzelać. Auto stanęło w płomieniach, a Polacy wyskoczyli na zewnątrz i schronili się w lesie. Zabłąkane kule trafiły dwóch przypadkowych cywilów, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Był to swoisty chrzest krwi: tak właśnie wojna otworzyła nowy rozdział w życiu starachowiczan. Kapitan i podporucznik, do których celowali Niemcy, przeżyli incydent, a nawet otrzymali pomoc ze strony lokalnej ludności (pierwszemu z oficerów należało bowiem opatrzyć zranioną nogę). Tymczasem najeźdźcy pojechali dalej. Po drodze zostali ostrzelani przez polskich żołnierzy, którzy znajdowali się w zatrzymanym nieopodal pociągu wojskowym. Strzały, najprawdopodobniej chybione, nie zdołały powstrzymać zajadłych agresorów.
Rzeź Wanacji
Następnym “przystankiem” hitlerowców okazała się Wanacja. Według Adama Brzezińskiego, w międzywojniu Wanacja była wsią, która na skutek “zmiany granic Wierzbnika” częściowo weszła w skład nowopowstałego miasta. Lecz to właśnie tam, na zacisznych przedmieściach Starachowic-Wierzbnika, rozegrały się dantejskie sceny[3]. Brzeziński twierdzi, że mieszkańcy Wanacji byli zaskoczeni niemieckim atakiem, chociaż już pod koniec sierpnia 1939 roku na pobliskim wzniesieniu ustawiono broń artyleryjską. W okolicy stała też druga armata, umieszczona niedaleko cmentarza żydowskiego. Hitlerowcy dotarli na Wanację około godziny 14. Jak sami zauważyli, przyszło im się zmierzyć z trudnym przeciwnikiem. “W przekonaniu Niemców, Wanacji bronił pododdział piechoty wsparty bronią maszynową, dwoma działkami przeciwpancernymi i dwiema armatami przeciwlotniczymi” - odnotowuje autor “Starachowickiego Września 1939”. Obrońcom Wanacji dzielnie pomagał pluton przeciwlotniczy z osiedla Majówka. Ludność cywilna rozpaczliwie szukała sobie jakiegoś schronienia, ale - jak zaznacza Piotr Kromer cytowany przez Adama Brzezińskiego - trafiali się również desperaci, którzy w przypływie emocji rzucali się na Niemców. Z nazistami walczyły także pośpiesznie sformowane “grupy robotników, żołnierzy, harcerzy” (jedną z nich zasilił Antoni Heda “Szary”). Wściekli najeźdźcy strzelali do uciekających cywilów oraz wyciągali ludzi z domów, żeby ich zamordować. “Po kilkudziesięciu minutach, około godziny 15, oddział niemiecki dość nagle wycofał się w kierunku wschodnim” - kontynuuje opowieść Brzeziński. Bilans zbrodniczego szału hitlerowców? Ponad 20 przypadkowych ofiar.
Wędrówka ludu
Zgodnie z ustaleniami Adama Brzezińskiego, spontaniczne ucieczki z miasta zaczęły się już 2 września (“Ludność w trwodze opuszczała domy, koczowała w lasach lub wyjeżdżała na wieś, jako w miejsca rzekomo bezpieczne” - to fragment wspomnień Mieczysława Frycza). Zjawisko masowego wychodźstwa pojawiło się jednak trzy dni później. “Oprócz ludności cywilnej ewakuowały się urzędy, administracja gospodarcza, a nawet służby publiczne, jak straż pożarna. (…) Ten exodus był prawdziwym problemem dla wojska, hamował jego ruchy i możliwości manewru” - ubolewa Brzeziński. Równolegle z falą uchodźców przemieszczały się na wschód pojazdy wypełnione największymi skarbami Zakładów Starachowickich. Żywiono bowiem nadzieję, że przedsiębiorstwo zdoła wznowić swoją działalność w województwie wołyńskim. Wielu pracowników TSZG otrzymało “polecenie służbowe stawienia się w kresowym Kowlu“. Ci, którzy chcieli wykonać rozkaz, zabierali ze sobą współmałżonków, dzieci i sąsiadów[4]. Na wieść o napadnięciu Wanacji przez hitlerowców “ulotnił się” z Grodu Starzecha starosta powiatowy oraz personel Komendy Rejonu Uzupełnień. Po 6 września miała zaś miejsce gorączkowa rejterada służb porządkowych. Policjanci postępowali zgodnie z wytycznymi, gdyż nieco wcześniej pułkownik dyplomowany Włodzimierz Ludwig zarządził “obronę przeciwlotniczą mostów na Wiśle“. 10 września, kiedy Niemcy zajęli Starachowice-Wierzbnik, miasto było już w dużej mierze opustoszałe[5]. “Nigdzie nie było widać ludzi” - relacjonował medyk Rudolf Kaden. W Szpitalu Miejskim pozostała tylko jedna polska lekarka, Zofia Czerniewska. Mogła ona liczyć wyłącznie na pomoc PCK.
Żółty Tygrys
Może nie wszyscy starachowiczanie o tym pamiętają, ale wypadki, które nawiedziły Gród Starzecha na początku II wojny światowej, stały się tematem jednej z mikropowieści opublikowanych w ramach cyklu Biblioteka Żółtego Tygrysa. Seria wydawnicza, o której mowa, wychodziła w latach 1957-1989 i stanowiła beletrystyczne uzupełnienie ówczesnych podręczników szkolnych. Książka poświęcona Starachowicom-Wierzbnikowi ukazała się jako numer 6 z 1986 roku. Nosi ona tytuł “Starachowicki wrzesień” (twórca: Leszek Zioło). Mikropowieść nie jest żadnym arcydziełem, ale czy którykolwiek z Żółtych Tygrysów może uchodzić za wartościowy wytwór kultury? “Starachowicki wrzesień” to typowa literatura wagonowa. Ot, wojenny Harlequin, który wydaje się krzyczeć: “Kup, przeczytaj, wyrzuć!”. Czytadło zaczyna się dość nudną wizją organizacji obrony przeciwlotniczej w Centralnym Okręgu Przemysłowym. Cały rozdział trzeci przybiera formę artykułu popularnonaukowego, w którym Leszek Zioło przybliża odbiorcom “kalkulacje, przymiarki i wyliczenia” związane z raczkującą OPL. Autor mikropowieści streszcza również historię Zakładów Starachowickich, podkreślając ich znaczenie dla całego Kraju. Utwór “rozkręca się” dopiero w rozdziale piątym, kiedy Zioło przechodzi do meritum, czyli do ataku Niemiec na Polskę. Obraz pierwszego dnia wojny, nakreślony w omawianej książce, jest zbieżny z tym, który zaserwował nam Adam Brzeziński. Mamy więc optymizm, podniosłe słowa notabli oraz względny spokój umożliwiający obywatelom kontynuację przedwojennego życia. Śledzimy też alarm lotniczy i walkę z niemieckimi samolotami, w której ginie odlewnik-artylerzysta Bolesław Kłoczkowski.
Drobne potknięcia
Wizja kolejnych dni kampanii wrześniowej nie jest do końca zbieżna z tą zaprezentowaną przez Brzezińskiego. Leszkowi Ziole wyraźnie miesza się kolejność rekonstruowanych wydarzeń. Można nawet odnieść wrażenie, że autor łączy w jedną całość dwa dni (5-6 września) oraz dwa miejsca (Michałów i Wanację). Zasadnicza treść Żółtego Tygrysa nie odbiega jednak drastycznie od prawdy historycznej. Błędy, jakie występują w powieścidle, dają się usprawiedliwić wymogami fabularnymi, choćby dążeniem do zachowania “jedności czasu, miejsca i akcji”. Niewykluczone zresztą, że Zioło, tworzący swoją szmirę w roku 1986, nie dysponował tak szczegółową wiedzą, jak Brzeziński w 2010. Przewrażliwieni antykomuniści zasugerują pewnie, że nieścisłości zawarte w “Starachowickim wrześniu” mogą wynikać z ingerencji cenzury PRL. Ta wersja wydaje mi się wszakże mało prawdopodobna. Nie widzę powodu, dla którego GUKPiW miałby cenzurować obraz zmagań starachowiczan z Niemcami w pierwszym tygodniu września 1939 roku. Bardziej podejrzewałabym urzędników o dodanie kilku linijek tekstu odnoszących się do pochodów pierwszomajowych, biografii Józefa Krzosa[6] oraz zakończenia okupacji niemieckiej 17 stycznia 1945 roku (data wkroczenia Sowietów do Starachowic-Wierzbnika). Ale kto wie, może Zioło sam dopisał te zdania, bo po prostu “tak wypadało”? Książkę zamyka patetyczna puenta, która wygląda mi na próbę schlebienia starachowickiej publiczności: “Przez cały okres hitlerowskiej okupacji (…) Starachowice były miejscem dramatycznej i bohaterskiej walki z wrogiem. Tu zapisano jedne z najpiękniejszych kart w dziejach polskiego ruchu oporu”. Dziękuję ślicznie, miło mi to czytać!
Natalia Julia Nowak,
30.08. - 05.10. 2016 r.
PRZYPISY
[1] Co ciekawe, osadnictwo żydowskie w Wierzbniku zaczęło się dopiero w XIX wieku. Jeszcze w roku 1827 żyło tutaj zaledwie ośmioro Żydów. Trzy dekady później, czyli w 1857 roku, liczba Izraelitów wzrosła do 225. Po trzech latach (1860 rok) wierzbnickich Żydów było już 545. Nie da się tego wytłumaczyć jedynie wyżem demograficznym. Widać gołym okiem, że potomkowie Izaaka ochoczo zjeżdżali do Wierzbnika z innych części Polski i/lub Europy. Podobna sytuacja miała miejsce po II wojnie światowej, kiedy do Starachowic zaczęły przybywać tysiące polskich robotników. Miało to, oczywiście, związek z powstaniem i rozwojem Fabryki Samochodów Ciężarowych “Star”. Zgodnie z tym, co podają Wikipedyści, w 1946 roku mieszkało w Starachowicach zaledwie 18.569 osób. W 1955 roku było 31.228 starachowiczan, a w 1965 - 39.204. W roku 1975 liczba ludności miasta zwiększyła się do 45.924. Dekadę później Starachowice mogły się już pochwalić 54.986 obywatelami. Szczytowym momentem w lokalnej historii był rok 1994: właśnie wtedy doliczono się 57.615 mieszkańców Grodu Starzecha. Aktualnie miejscowość wyludnia się równie szybko, jak wcześniej się zaludniała. W 2014 roku liczba starachowiczan spadła do 50.679. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest niż demograficzny oraz masowa ucieczka przed bezrobociem, które po upadku FSC okazało się głównym problemem tutejszej ludności. W 2004 roku aż 27% mieszkańców Starachowic pozostawało bez pracy. Innymi słowy, co czwarty obywatel w wieku produkcyjnym był pozbawiony stałego źródła dochodu. Chyba nie muszę przypominać, że bezrobocie generuje nie tylko biedę, ale również przestępczość i demoralizację*. Nic więc dziwnego, że w XXI wieku wydarzyło się tutaj wiele bulwersujących afer. Kogo należy za to winić? Antypolaków, którzy nienawidzą wszystkiego, co polskie, a w szczególności polskiego przemysłu. Nie pojmuję, komu mógł przeszkadzać “Star” - producent znakomitych ciężarówek i pracodawca ponad 20.000 osób! Obecnie fabryka już nie istnieje, a jej miejsce zajmuje niemiecka firma produkująca autobusy. Dramat Starachowic to soczewka, w której skupia się martyrologia znacznej części Narodu Polskiego (poniżonej, wywłaszczonej, zubożałej, pozbawionej perspektyw i wypędzonej za granicę). Udowadnia on, że III RP to system zbrodniczy, który prędzej czy później musi zostać rozliczony. Samochody ciężarowe “Star”, produkty czysto polskie, znajdowały kiedyś nabywców w Europie, Afryce i Azji. Dziś to już tylko wspomnienie, podobnie jak wiele innych rodzimych przedsiębiorstw. Nienawidzę reżimu trzecioerpowskiego, ponieważ zrujnował on moje Miasto i mój Kraj. Kolorowe reklamy, neony i elewacje nie zastąpią dumy z polskiej motoryzacji.
* Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale jeszcze kilka-kilkanaście lat temu degeneracja części młodzieży była w Starachowicach ogromnym kłopotem. Pamiętam, jak w liceum ksiądz-katecheta postanowił opowiedzieć mojej klasie o Danucie Siedzikównie “Ince” (bohaterskiej sanitariuszce Armii Krajowej, archetypowej przedstawicielce Żołnierzy Wyklętych). Jaka była reakcja? Przytłaczająca większość uczniów pozostała obojętna. Część klasy zaczęła się śmiać (“Inka? Ta kawa Inka?”). Tylko kilka osób, które można by policzyć na palcach jednej ręki, słuchała owej historii z należytym szacunkiem. Ksiądz zasmucił się i powiedział: “Myślałem, że was to zainteresuje. Ona miała tyle lat, co wy”. Było to około roku 2008, czyli jakieś osiem lat temu. Dlatego jestem zdumiona, kiedy czytam, że obecnie w niektórych polskich szkołach uczniowie z wielkim zaangażowaniem uczestniczą w patriotycznych apelach ku czci Siedzikówny. Za moich czasów coś takiego było marzeniem ściętej głowy. Pozdrawiam serdecznie. Rocznik 1991 (ten sam, w którym dorośli starachowiczanie strajkowali przeciwko likwidacji “Stara”. Proszę, obejrzyjcie film dokumentalny “To nie ten sierpień…” Sławomira Koehlera i Ewy Sochackiej. Zobaczcie, do czego doprowadzili trzecioerpowscy polakożercy!). Aha, byłabym zapomniała. Jak na ironię, aktorka, która zagrała “Inkę” w telespektaklu Natalii Korynckiej-Gruz, pochodzi właśnie ze Starachowic. Warto dodać, że starachowiczanką jest też odtwórczyni głównej roli w filmie “Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego. No, ale zarówno Karolina Kominek-Skuratowicz, jak i Krystyna Janda wyemigrowały z Grodu Starzecha. Karolina zamieszkała w Krakowie, a Krystyna w Warszawie.
[2] Z Zakładami Starachowickimi związana jest pewna gawęda. Przekona się o tym każdy, kto sięgnie po książeczkę “Legendy z powiatu starachowickiego” Bogusława Kułagi (wydanie autorskie, 2002 rok, ISBN-83-911631-3-X). Twórca tomiku - przewodnik świętokrzyski PTTK, były pracownik FSC “Star“ - pozwolił sobie przytoczyć opowieść pochodzącą z dwudziestolecia międzywojennego. Historyjka zatytułowana “Wiatrak” zaczyna się następującymi słowami: “W Tychowie, niedaleko od drogi do Mirca, na niewielkim wzgórku stał kiedyś wiatrak drewniany, wystawiony przez Floriana Osycha, który po wojnie bolszewickiej do kraju ojczystego z dalekiej Syberii powrócił. Zawołanym cieślą i stolarzem był pan Florian, przeto budowa dużo czasu mu nie zajęła. W wiatraku zainstalował maszyny młyńskie i tak to wiatr do mielenia zboża zmusił. Z czasem właściciel wiatraka jako zdolny cieśla przy budowie Fabryki Broni w Starachowicach na stanowisku majstra został zatrudniony. Praca na budowie dużo czasu mu zajmowała, dlatego zdecydował się sprzedać wiatrak i przeprowadzić się do Starachowic. Wiatrak nabył Żyd, który w Tychowie miał gospodę i sklep. Okoliczni chłopi z usług wiatraka często korzystali i zboże w nim mełli”. Tradycyjny młyn, skonstruowany przez późniejszego budowniczego fabryki zbrojeniowej, okazał się dla nowego właściciela dochodowym interesem. Nieznany z nazwiska Żyd nigdy nie narzekał na brak klientów. Wiatrak cieszył się tak olbrzymią popularnością, że rolnicy, pragnący zmielić w nim zboże, musieli się ustawiać w kolejce. Jak wiadomo, w przypadku młyna wiatrowego wiele zależy od pogody. Jeśli w danej chwili nie ma wiatru, to zainstalowane maszyny nie pracują, a człowiek musi czekać na zmianę aury. Wszystkie opisane czynniki powodowały, że niecierpliwi wieśniacy decydowali się wybrać którąś z innych dostępnych opcji. Niektórzy rezygnowali ze zmielenia zboża, a w ramach rekompensaty kupowali od Żyda “mąkę, kaszę i ospę”. Inni dokonywali z młynarzem wymiany: oddawali mu płody rolne, a zabierali któryś z oferowanych przezeń towarów. Jeszcze inni wstępowali do prowadzonej przez Izraelitę gospody. Tym ostatnim właściciel chętnie sprzedawał alkohol, co niejednokrotnie prowadziło do karczemnych awantur i bijatyk. Podobno w wywoływaniu takich burd niebagatelną rolę odgrywał miejscowy diabeł. Jednym z chłopów, których zaskoczył całkowity brak wiatru, był ubogi mieszkaniec Mokrych Niw (dziś Osiny-Mokra Niwa w gminie Mirzec). Lecz zanim do tego doszło, poczciwemu rolnikowi przydarzyła się niecodzienna sytuacja. “Jedzie więc chłop polnymi drogami i myśli sobie, jak dzieci się będą cieszyły, gdy kobieta z nowej mąki upragniony chleb upiecze. Gdy ujechał może ze dwa kilometry, napotkał dziada wędrownego, co to po proszonym ze wsi do wsi wędrował. Zabrał więc utrudzonego żebraka na wóz i podzielił się z biednym przygotowanym przez kobietę posiłkiem” - pisze Kułaga. Wysiadając z furmanki, włóczęga stwierdził, że tego dnia wieśniak nie doczeka się zmielenia zboża. Poradził zatem swojemu dobrodziejowi, żeby nie ulegał diabelskim pokusom i nie wstępował do gospody. Przepowiednia okazała się trafna, chociaż wcześniej nic nie wskazywało na to, iż powietrze nagle się zatrzyma. Rolnik posłuchał rady nieznajomego starca. Zamiast czekać na zmianę aury, wymienił zboże na inne produkty i wrócił do domu. Tak się szczęśliwie złożyło, że dotarł do celu na moment przed oberwaniem chmury. “Burza do nocy się przeciągnęła. Gdy chłop po nawałnicy przed obejście wyszedł i w kierunku wiatraka spojrzał, zauważył, że tam, gdzie wiatrak powinien stać, łuna czerwona jaśniała. Na drugi dzień dotarła do wsi wiadomość, że wiatrak i gospoda od uderzenia pioruna spłonęły. (…) Jak się później okazało, w pożarze wiatraka zginął właściciel i dwóch pijanych chłopów, którzy przy gorzałce na wiatr czekali” - czytamy dalej w książeczce. Według Kułagi, okoliczna ludność utożsamiła tajemniczego wędrowca z Jezusem Chrystusem, a zagładę młyna zinterpretowała jako karę Boską dla nieuczciwego Żyda. A co się stało z miejscowym diabłem? Ponoć “musiał sobie innej siedziby poszukać”.
[3] Do tamtych wydarzeń nawiązuje monument “Obrońcom Starachowic” usytuowany w południowej części miasta. Oto opis obiektu, jaki znalazłam na stronie Starachowice.travel: “Pomnik w formie betonowej, nieregularnej, uskokowej ścianki, z widoczną ‘na przestrzał’ datą 6.IX.1939 oraz tablicą z brązu (64 x 98 cm) z napisem: 6 WRZEŚNIA 1939 R.| BATERIA | PRZECIWLOTNICZA | CYWILNEJ OBRONY | STARACHOWIC | ZMUSIŁA DO ODWROTU | CZOŁÓWKĘ PANCERNĄ | WOJSK NIEMIECKICH | W ODWECIE | NIEMCY ZAMORDOWALI | 23 OSOBY NA TERENIE | WANACJI I MICHAŁOWA | CZEŚĆ PAMIĘCI | PIERWSZYM OFIAROM | TERRORU | SPOŁECZEŃSTWO | STARACHOWICE 6.IX.1984. Przed pomnikiem znajduje się działko przeciwlotnicze oraz alejka, przy której umieszczono napis z betonowych liter: OBROŃCOM STARACHOWIC”. Lokalne Centrum Informacji Turystycznej, będące właścicielem cytowanego serwisu, powołuje się na książkę “Miejsca pamięci narodowej 1939-1945 w województwie kieleckim” Longina Kaczanowskiego i Bogusława Paprockiego (Biuro Dokumentacji Zabytków, Kielce 1989). Aktualnych zdjęć pomnika, do którego w III RP dodano krzyż, kapliczkę i polskie flagi, należy szukać za pośrednictwem wyszukiwarki Google. Ciekawostka: jeśli wierzyć autorowi bloga StarachowiceFoto.blox.pl, opisywana atrakcja turystyczna jest niegroźnym oszustwem. Zgrabna armata, umocowana w centralnym punkcie kompozycji, nie zalicza się bowiem do eksponatów autentycznych. Ba, nie ma ona nic wspólnego z kampanią wrześniową! W rolę historycznego działa wciela się bezwstydnie “poradziecka armata przeciwlotnicza kal. 37 mm wz. 1939 (61-K)”. Tak czy owak, mam nadzieję, że nikt nie spróbuje jej usunąć w ramach źle pojętej dekomunizacji.
[4] “O godzinie siedemnastej [5 września - przypis NJN] wyjechał ze Starachowic do Kowla pociąg specjalny złożony z 20 wagonów załadowanych maszynami i 150 pracownikami. Kierownictwo fabryki wyjechało chwilę później w niewielkiej kolumnie samochodów osobowych i ciężarowych. (…) ‘Rajza’ lub ‘uciekinierka’ to popularne wówczas określenia exodusu, jaki dotknął część ludności Starachowic. Starachowiczanie kierowali się przede wszystkim do Kowla w województwie wołyńskim, gdzie miała zostać uruchomiona starachowicka fabryka. (…) Wielu mieszkańców wypędził z domu jednak strach przed okrucieństwem Niemców, o którym krążyło mnóstwo opowieści, a szczególnie po wydarzeniach na Wanacji. Trudy wojny, a szczególnie bombardowania dróg i linii kolejowych przez niemieckie lotnictwo, sprawiły, że część starachowiczan już nigdy nie wróciła z powrotem. (…) Zakłady Starachowickie zamierzały w Kowlu uruchomić warsztaty reparacyjne sprzętu wojennego, sądząc, że teren jest bezpieczny i z dala od teatru wojny. (…) Rodziny pracowników rozlokowane zostały w okolicznych wioskach. Pracowników przybywało z każdym dniem. (…) Do 10 września zarejestrowano około 300 osób” (Adam Brzeziński, “Starachowicki Wrzesień 1939”, rozdziały VI i VII). Powiem krótko, żeby nie przeciągać sprawy: zamienił stryjek siekierkę na kijek. Nie ma to jak ucieczka w szpony banderowców, no i Sowietów, bo przecież 17 września Armia Czerwona “odwiedziła“ Kresy Wschodnie. Jeśli komuś zależało wyłącznie na przechytrzeniu Niemców, to i tak rozkoszował się spokojem tylko przez dwa lata (w 1941 roku hitlerowcy opanowali cały region wołyński). Nasuwa się więc pytanie: po co było wyjeżdżać w daleką podróż? Może trzeba było pozostać na “starych śmieciach”? Zachować szaloną bierność jak w piosence “A my nie chcemy uciekać stąd” Jacka Kaczmarskiego? Nie od dziś wiadomo, że czasem można trafić z deszczu pod rynnę. Tragifarsowy wybór Wołynia jako Ziemi Obiecanej zasługuje na ironiczny mem/demotywator.
[5] To jest, w sumie, przykre. Pokazuje wszak, że znalazło się mnóstwo ludzi, którzy nie mieli zamiaru ginąć za Starachowice-Wierzbnik (chodzi tutaj o osoby, które dały drapaka dobrowolnie, a nie o jednostki wypełniające swoje obowiązki zawodowe). Czy nie chcieli oni nadstawiać karku? A może chcieli, tylko uważali, że akurat to miasto nie jest tego warte? I tak źle, i tak niedobrze. Poważne zaniepokojenie powinien budzić fakt, że 40 lat później tutejsza mentalność wcale nie uległa poprawie. Ośmielę się przytoczyć fragment bloga StarachowiceFoto.blox.pl: “Były one [lokalne kina - przypis NJN] czynne od 3 do 6 dni w tygodniu. Szczególną popularnością wśród społeczności starachowicko-wierzbnickiej cieszyły się filmy sensacyjne. Natomiast filmy produkcji polskiej o głębokiej wymowie patriotycznej, często ambitne pod względem treści, np. ‘Polonia restituta’ lub ‘Mogiła nieznanego żołnierza’ nie zdobyły tu popularności. Z tego względu, mimo nacisku administracji, ich właściciele wzbraniali się przed sprowadzaniem filmów krajowych. W większości wypadków przynosiły one deficyt”. Zdania te pochodzą z książki “Starachowice: zarys dziejów” Mieczysława Adamczyka i Stefana Pastuszki (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1984). Cóż, tak było kiedyś, ale jutro może być lepiej. W 2015 roku pojawiły się w Starachowicach murale patriotyczne, a to już krok w dobrym kierunku. Kolejna sprawa: każdego roku władze Grodu Starzecha organizują wiele patriotycznych uroczystości związanych z polską historią. Niestety, na razie uczestniczą w nich głównie osoby dojrzałe i starsze, co widać w filmiku “72. rocznica rozbicia więzienia” (YouTube, Telewizja Ratusz Starachowice, umstarachowice). Padają tam znamienne słowa: “Witam młodzież zebraną niezbyt licznie, niestety, pewnie ze względu na wakacje“ oraz “Wtedy na tę uroczystość przybyły tłumy starachowiczan. Dzisiaj jest trochę inaczej. I jest pytanie, które pozostawiam bez odpowiedzi: dlaczego tak jest?”. Z drugiej strony, w St-cach widuje się czasem patriotyczne/nacjonalistyczne vlepki i bazgroły. Świadczą one o propolskiej aktywności części młodego pokolenia. W mieście działają także, stosunkowo od niedawna, skromne komórki ONR i MW. Tym, co może przerażać jednostki głęboko patriotyczne, jest fakt, że obecnie na czele Starachowic stoi 27-letni młodzieniec, który zaczynał swoją karierę polityczną jako asystent Róży Thun. Pani Thun jest radykalną euroentuzjastką, zwolenniczką przymusowej relokacji imigrantów, członkinią Platformy Obywatelskiej oraz sojuszniczką George’a Sorosa. Tymczasem Marek Materek, czyli Prezydent Miasta, bije rekordy popularności, gdyż dał się poznać jako świetny społecznik rozumiejący potrzeby starachowiczan. Ostatnio Starachowice znacznie wypiękniały, albowiem pomyślnie zakończyły się rewitalizacje takich reprezentacyjnych miejsc, jak Rynek czy aleja Armii Krajowej. Szkopuł w tym, że sponsorem remontów jest Unia Europejska, a to może przekonywać i przywiązywać obywateli do tej Wieży Babel. Perfidia eurokratów wynika z wiedzy o istnieniu reguły wzajemności (jeśli dajesz coś ludziom, to możesz być pewien, iż przynajmniej niektórzy z nich zapragną się odwdzięczyć). Oby ten mechanizm NIE zadziałał w Grodzie Starzecha! Dobrze, porozmawialiśmy już o obecnym Prezydencie Miasta, ale jaki był poprzedni? Wcale nie lepszy. Jeszcze 17 stycznia 2014 roku, pełniąc swój zaszczytny urząd, składał kwiaty przed pomnikiem Armii Czerwonej. Poprzednik Sylwestra Kwietnia, Wojciech Bernatowicz, należał do syjonistycznego PiS-u, a za swoją przekupność został skazany na 3,5 roku więzienia i 100.000 złotych grzywny. W Starachowicach zorganizowano nawet referendum w sprawie odwołania tego pana, lecz okazało się ono niewiążące z powodu zbyt niskiej frekwencji. Przed Bernatowiczem rządził znany nam już Kwiecień, a wcześniejszych Prezydentów spowija mrok zapomnienia.
[6] “Starszy policjant stojący na podeście schodów starał się przekrzyczeć tłum. - Ludzie, to nie ucieczka. Mamy rozkaz, żeby jechać w ślad za ewakuowaną fabryką. - Do Kowla, do Kowla się zachciewa - nie ustępowała kobieta. - A po co tam policja? Tu zostać, pomagać naszym chłopom, ludzi bronić… - Nie jazgocz, babo, boś za głupia, żeby nam dyktować, co mamy robić! - wtrącił się inny policjant. Te słowa jeszcze bardziej rozsierdziły ludzi. - Głodnych pałować, wyciągać ostatni grosz z chałupy, to te psie syny potrafią - dolatywało z tłumu. - A co było pierwszego maja, kto rozbijał nasze pochody? Ktoś inny przypomniał los robotnika Józefa Krzosa, zamordowanego bestialsko przez wierzbnickich policjantów. Już tylko krok dzielił ludzi od zaatakowania komisariatu” (Leszek Zioło, “Starachowicki wrzesień”, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1986, rozdział VII). Nazwiskiem Józefa Krzosa ochrzczono jedną z ulic w Starachowicach. Leży ona, właściwie, w centrum miasta. Zaczyna się za aleją Armii Krajowej i rondem Antoniego Hedy “Szarego”, krzyżuje z ulicą ubeka Tadeusza Krywki, mija skwer Ofiar Zbrodni Katyńskiej, dociera do ronda Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i przechodzi w ulicę 1 Maja. Przy ulicy Krzosa stoi (od października 2014 roku) wojskowa ciężarówka Star 266, sprowadzona przez Sylwestra Kwietnia i upamiętniająca Fabrykę Samochodów Ciężarowych “Star“. Aleja Armii Krajowej biegnie prostopadle do ulicy komunisty Jana Mrozowskiego, a także do ulicy Wojska Polskiego, której odnogami są ulice Janka Krasickiego i Hanki Sawickiej. Na bocznej ścianie pawilonu handlowego przy alei Armii Krajowej przez wiele lat widniało graffiti o treści: “Precz z kapitalizmem! Precz z nazizmem! Precz z faszyzmem! KPP”. Do skrótowca Komunistycznej Partii Polski był dołączony symbol sierpa i młota (można to jeszcze zobaczyć w programie Google Street View, na zdjęciu z czerwca 2013 roku). Heh, różnorodności mamy pod dostatkiem. Ale ta różnorodność wkrótce się skończy ze względu na ustawę dekomunizacyjną. Jednym z postulatów, jakie wysunięto w związku z nieuchronnymi zmianami przestrzeni publicznej, jest przemianowanie ulicy Józefa Krzosa na ulicę FSC “Star”. A wiecie, co się kiedyś znajdowało przy ulicy Tadeusza Krywki? Tak, zgadliście: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Aktualnie w dawnym budynku bezpieki mieści się trzygwiazdkowy hotel “Senator”.
Starachowice, leżące w połowie drogi między Radomiem a Kielcami, są dzisiaj trzecim pod względem wielkości miastem w województwie świętokrzyskim. Jednakże historia tego, co dziś rozumiemy pod pojęciem Starachowic, jest stosunkowo krótka. Aby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do książki “Starachowicki Wrzesień 1939” Adama Brzezińskiego (udostępnionej w kilkunastu kawałkach na stronie internetowej UM Starachowice). Autor podaje, że miasto, o którym rozmawiamy, powstało 1 kwietnia 1939 roku. Geneza miejscowości jest dość prosta: władze II Rzeczypospolitej podjęły decyzję o połączeniu w jedną całość osady fabrycznej Starachowice (tzw. Starachowic Fabrycznych), wsi Starachowice Górne (tzw. Starachowic Górniczych) oraz miasteczka Wierzbnik (istniejącego od XVII wieku i mającego charakter sztetla, gdyż znaczną część jego ludności stanowili Żydzi. Według polskojęzycznej Wikipedii, w 1935 roku aż 31% mieszkańców Wierzbnika było narodowości żydowskiej[1]). Nowo powstały twór otrzymał nazwę Starachowice-Wierzbnik, chociaż początkowo miał się nazywać po prostu Wierzbnik. W świetle prawa miejscowość była spadkobierczynią Wierzbnika, a Starachowice nie zostały połączone z Wierzbnikiem, tylko włączone w jego struktury. Prawda jest jednak taka, że nowoczesna osada przemysłowa od samego początku dominowała nad zacofaną barokową mieściną. Potwierdzeniem teorii, że to Starachowice podbiły Wierzbnik, a nie odwrotnie, może być fakt, iż w 1949 roku zmieniono nazwę “Starachowice-Wierzbnik” na “Starachowice“. Było to uproszczenie nomenklatury, a zarazem zmierzch kilkusetletniego miasteczka.
Dwa światy
Przedwojenny okres Starachowic-Wierzbnika trwał zaledwie pięć miesięcy. Trudno wymagać od jakichkolwiek władz, żeby w tak krótkim czasie zdołały zintegrować dwie (a właściwie trzy, bo Starachowice były “dwuczęściowe”) różne miejscowości. Adam Brzeziński pisze, że “granica pomiędzy Wierzbnikiem a Starachowicami biegła mniej więcej wzdłuż obecnej ulicy Na Szlakowisku”. Życie Wierzbnika toczyło się staroświeckim rytmem. Najważniejszą częścią tej dzielnicy był Rynek, który pełnił funkcję miejscowego centrum handlu. Znajdowały się tutaj piętrowe kamienice, w których działały różnorakie sklepiki, a także nieduży plac wcielający się regularnie w rolę targowiska. Choć w sercu Wierzbnika dominowali Żydzi, silny był tu również żywioł katolicki skupiony wokół kościoła Świętej Trójcy. Codzienność Starachowic wyglądała bardziej modernistycznie. “Syreny fabryczne regulowały rozkład dnia mieszkańców. Na pierwszy buczek, o 6.30, ludzie wychodzili z domów i spiesznym krokiem podążali do pracy. Drugi, o 7.00, był sygnałem do zamykania fabrycznych bram. W południe ‘buczki’ informowały o przerwie obiadowej. Po południu sygnalizowały zakończenie pracy” - opowiada Brzeziński. W Starachowicach istniało sześć osiedli mieszkaniowych. Tutejsi ludzie poruszali się samochodami, a nie, jak mieszkańcy Wierzbnika, dorożkami. Podział miasta na dwie części przetrwał do dzisiaj. Przyczyniła się do tego epoka PRL, albowiem FSC “Star” funkcjonowała w tradycyjnej dzielnicy industrialnej. Obecnie w St-cach znajduje się Specjalna Strefa Ekonomiczna, a Wierzbnik wciąż wydaje się senny (chociaż w latach 2010-2014 ożywiły go trzy galerie handlowe).
Zakłady Starachowickie
Zgodnie z tym, co podaje Brzeziński, początków starachowickiej potęgi należy upatrywać w roku 1875, kiedy to baron Antoni Edward Fraenkel założył Towarzystwo Starachowickich Zakładów Górniczych SA. Firma sprawowała pieczę nad licznymi kopalniami i hutami działającymi nie tylko w samych Starachowicach, ale również w okolicznych wioskach. Gdy Polska odzyskała niepodległość, rząd II RP niemal natychmiast przystąpił do budowy rodzimego przemysłu obronnego. Ponieważ po I wojnie światowej największym zagrożeniem dla naszej Ojczyzny była Rosja Sowiecka, uznano, że fabryki zbrojeniowe należy zlokalizować na lewym brzegu Wisły. W 1920 roku doszło do podpisania historycznej umowy między Ministerstwem Spraw Wojskowych a zarządem TSZG. Na mocy tego porozumienia w Starachowicach otwarto zakład produkujący sprzęt na potrzeby wojska[2]. Nowa fabryka specjalizowała się w wytwarzaniu armat, haubic oraz pocisków do tych dział. Konstruowała też pewne przedmioty na potrzeby rynku cywilnego, np. ramy samochodowe i młoty pneumatyczne. Pakt zawarty między Ministerstwem a Towarzystwem zaowocował licznymi korzyściami: uczynił Polskę trudnym przeciwnikiem dla potencjalnych wrogów, stworzył wiele nowych miejsc pracy, przyśpieszył rozwój regionu świętokrzyskiego, a samemu TSZG przyniósł niebagatelne zyski. Wypada wspomnieć, że Zakłady Starachowickie były także właścicielem 23.000 hektarów lasów. Produkowały więc drzwi, skrzynki, kopalniaki, deski podłogowe etc. Nie ulega wątpliwości, że Gród Starzecha był ważnym punktem na mapie Centralnego Okręgu Przemysłowego, wspaniałego następcy Zagłębia Staropolskiego.
Intrygi wywiadu
W latach 30. XX wieku głównym nieprzyjacielem Polski i Europy stała się III Rzesza. Według Adama Brzezińskiego, potężna fabryka zbrojeniowa działająca w Starachowicach wzbudzała niezdrowe zainteresowanie Niemców. Hitlerowcy zaczęli nawet do niej wysyłać zaufanych szpicli i podejmować próby nawiązania współpracy z jej pracownikami. Brzeziński, powołujący się na pamiętniki Mieczysława Frycza, przedstawia historię odważnego starachowiczanina, który w obliczu germańskich pokus “zachował się jak trzeba”. Tym starachowiczaninem był niejaki Szymański, który pełnił funkcję rzeczoznawcy Grupy Odbiorczej COMU (Centrali Odbioru Materiałów Uzbrojenia). Mężczyzna wydał się nazistom dobrym materiałem na szpiega, ponieważ miał matkę narodowości niemieckiej. Pewnego dnia Szymański otrzymał podejrzaną przesyłkę, w której znajdowało się 20.000 marek i górnolotny list. Hitlerowski wywiad, piszący w imieniu wszystkich Niemców, odwoływał się w nim do patriotycznych uczuć adresata. Przekonywał, że Szymański jest Niemcem, więc powinien lojalnie służyć swojemu narodowi. “Dalej list polecał, aby w oznaczonym dniu w Warszawie w podanej kawiarni podszedł do stolika, przy którym będzie siedział osobnik czytający niemiecką gazetę” - pisze Frycz cytowany przez Brzezińskiego. Szymański nie dał się nabrać na te gierki. Zamiast do kawiarni, pojechał do Ministerstwa Spraw Wojskowych, gdzie pokazał niechcianą przesyłkę przedstawicielom kontrwywiadu. Rozmówcy byli pod wrażeniem jego postawy. Niestety, starachowiczanin nie przeżył II wojny światowej. Naziści dopadli go w Stalowej Woli i wykonali na nim wyrok śmierci.
Obrona przeciwlotnicza
Sytuacja na arenie międzynarodowej skłoniła polskie władze do zorganizowania w całym Kraju ośrodków i punktów obrony przeciwlotniczej. “Starachowice zaliczono do ośrodków biernej obrony przeciwlotniczej II kategorii, czyli takich, których bombardowanie lotnicze było bardzo prawdopodobne” - informuje Adam Brzeziński. Specyficzny rodzaj obrony, o którym rozprawia autor “Starachowickiego Września 1939”, miał polegać na radzeniu sobie ludności cywilnej ze skutkami ataków powietrznych. Społeczeństwo miało być przygotowane do podejmowania takich akcji, jak udzielanie rannym pierwszej pomocy, ratowanie osób leżących pod gruzami czy zapobieganie pożarom w przypadku użycia bomb zapalających. Obrona przeciwlotnicza była zorganizowana w sposób hierarchiczny, żeby w razie nalotu działania defensywne przebiegały szybko i sprawnie. Jeśli chodzi o starachowickie fabryki, przewidziano dla nich bardziej agresywną formę obrony. “Zakłady przemysłowe miały być bronione artylerią przeciwlotniczą przez bezpośrednią obronę zakładów, zorganizowaną przez plutony podchorążych rezerwy artylerii przeciwlotniczej ze Szkoły Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej w Trauguttowie” - wyjaśnia Brzeziński. W dniu napaści Niemiec na Polskę fabryki dysponowały sześcioma cekaemami, armatą przeciwlotniczą kalibru 75 mm oraz szesnastoma armatami przeciwlotniczymi kalibru 40 mm (działami “Bofors”). Warto wiedzieć, że wiosną 1939 roku niektórzy pracownicy TSZG zostali przeszkoleni z obsługi tego typu sprzętu. Powołano nawet do życia dwa plutony fabryczne, na czele których stanęli inżynierowie Leszek Kistelski i Stanisław Walenczak.
Początek Apokalipsy
Konflikt zbrojny, rozpętany przez Adolfa Hitlera, wybuchł wczesnym rankiem 1 września 1939 roku. Adam Brzeziński cytuje słowa, jakie polskie społeczeństwo usłyszało tamtego dnia w publicznym radiu o godzinie 6.30: “A więc wojna! (…) Wszyscy jesteśmy żołnierzami”. W Starachowicach-Wierzbniku II wojna światowa zaczęła się oficjalnie o godzinie 10, kiedy to miejscowe elity zwołały nadzwyczajny wiec na terenie Towarzystwa Starachowickich Zakładów Górniczych. Prezes lokalnego oddziału Związku Legionistów Polskich zadeklarował wówczas gotowość zakupu cekaemu dla Wojska Polskiego. Złożono również kilka innych szlachetnych obietnic, a zgromadzony tłum popadł w optymistyczny nastrój. Wielu starachowiczan, których jeszcze dwa dni wcześniej ominęła mobilizacja wojskowa, dobrowolnie zgłaszało się do walczącej armii. Tymczasem na Pomorzu aż jedenastu mężczyzn ze Starachowic-Wierzbnika i ziem dzisiejszego powiatu starachowickiego uczestniczyło w obronie Westerplatte. Byli to żołnierze 4. Pułku Piechoty Legionów, którzy w ramach kontyngentu wymiennego trafili z Kielc do Gdańska. Wśród nich był niejaki Eugeniusz Aniołek, który cieszył się szczególnym zaufaniem Stefana Sucharskiego, a po wojnie został uwieczniony w filmie “Westerplatte” Stanisława Różewicza (1967). W roku 1941 dzielny westerplatczyk pojechał na roboty przymusowe do Bartoszyc. Niestety, później słuch o nim zaginął. Zauważmy, że po 17 września 1939 roku starachowiczanie ginęli nie tylko z rąk Niemców, ale także z rąk Sowietów. Przykładowo, jedenastu tutejszych oficerów padło ofiarą zbrodni katyńskiej. W okresie stalinizmu dręczycielką całej okolicy została zaś powiatowa ubecja.
Pięć dni
Pierwsze dni II wojny światowej miały w Starachowicach-Wierzbniku dość łagodny przebieg. Sielankowa codzienność była jednak przerywana nieustannymi alarmami lotniczymi. Adam Brzeziński cytuje wspomnienia trzech osób, które w tamtych dniach przebywały na terenie miasta. Według Haliny Donimirskiej, niemieckie samoloty pojawiły się nad Starachowicami już 1 września 1939 roku, ale odleciały “w nieznanym kierunku”. Mieczysław Frycz potwierdza przelot wrogich aeroplanów oraz odnotowuje, że polskie baterie przeciwlotnicze otworzyły do nich ogień. Tadeusz Rek twierdzi, że 1 września nie było ani niemieckich samolotów, ani polskich strzałów. Powściągliwość nazistowskich pilotów mogła wynikać z faktu, że - jak pisze Frycz - otrzymali oni “zakaz bombardowania Zakładów”. Hitlerowcy zrzucali ładunki wybuchowe głównie na tory kolejowe w Wierzbniku, ale wywoływali raczej umiarkowane szkody, które szybko udawało się robotnikom naprawić. To również był efekt zamierzony. “Rozkazy nakazywały unikania powodowania większych zniszczeń w infrastrukturze kolejowej” - wyjaśnia Brzeziński. Na początku września przez Wierzbnik i Starachowice wielokrotnie przejeżdżały polskie pociągi wiozące żołnierzy na front. Chodzi tutaj o transporty 12. Dywizji Piechoty, w której służył także August Emil Fieldorf “Nil”. Mundurowi, zatrzymujący się na stacji w Wierzbniku, byli bezpłatnie dożywiani przez lokalne wolontariuszki i harcerki (m.in. przez 11-letnią Jadwigę Jasiewicz, późniejszą matkę Braci Kaczyńskich). 5 września, w związku z upadkiem Kielc, miał miejsce wielki exodus starachowiczan na Kresy Wschodnie. Tego samego dnia odbyła się też ewakuacja TSZG do Kowla.
Chrzest krwi
Względny spokój, jakim los obdarzył Starachowice-Wierzbnik, skończył się 6 września, gdy do miasta dotarły lądowe oddziały niemieckie. Pojawienie się Wehrmachtu w okolicach Grodu Starzecha było konsekwencją potyczki pod Świętą Katarzyną, w wyniku której polska kompania została rozbita, a Niemcy otworzyli sobie drogę do dalszej ekspansji. “Wieść o klęsce Polaków pod Świętą Katarzyną i niemieckiej kolumnie poruszającej się w kierunku Wierzbnika dotarła zapewne drogą telefoniczną do komendy OPL w Starachowicach. Prawdopodobnie w celu zlokalizowania niemieckiej kolumny wyjechał w kierunku Michałowa samochód osobowy z dwoma oficerami” - spekuluje Brzeziński. Dwaj żołnierze, którzy wyruszyli wówczas w teren, przekonali się o obecności hitlerowców niemal natychmiast. Gdy przejeżdżali przez część Michałowa zwaną Cyganowem, zza zakrętu wychynęli nazistowscy motocykliści, którzy bez ostrzeżenia zaczęli do nich strzelać. Auto stanęło w płomieniach, a Polacy wyskoczyli na zewnątrz i schronili się w lesie. Zabłąkane kule trafiły dwóch przypadkowych cywilów, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Był to swoisty chrzest krwi: tak właśnie wojna otworzyła nowy rozdział w życiu starachowiczan. Kapitan i podporucznik, do których celowali Niemcy, przeżyli incydent, a nawet otrzymali pomoc ze strony lokalnej ludności (pierwszemu z oficerów należało bowiem opatrzyć zranioną nogę). Tymczasem najeźdźcy pojechali dalej. Po drodze zostali ostrzelani przez polskich żołnierzy, którzy znajdowali się w zatrzymanym nieopodal pociągu wojskowym. Strzały, najprawdopodobniej chybione, nie zdołały powstrzymać zajadłych agresorów.
Rzeź Wanacji
Następnym “przystankiem” hitlerowców okazała się Wanacja. Według Adama Brzezińskiego, w międzywojniu Wanacja była wsią, która na skutek “zmiany granic Wierzbnika” częściowo weszła w skład nowopowstałego miasta. Lecz to właśnie tam, na zacisznych przedmieściach Starachowic-Wierzbnika, rozegrały się dantejskie sceny[3]. Brzeziński twierdzi, że mieszkańcy Wanacji byli zaskoczeni niemieckim atakiem, chociaż już pod koniec sierpnia 1939 roku na pobliskim wzniesieniu ustawiono broń artyleryjską. W okolicy stała też druga armata, umieszczona niedaleko cmentarza żydowskiego. Hitlerowcy dotarli na Wanację około godziny 14. Jak sami zauważyli, przyszło im się zmierzyć z trudnym przeciwnikiem. “W przekonaniu Niemców, Wanacji bronił pododdział piechoty wsparty bronią maszynową, dwoma działkami przeciwpancernymi i dwiema armatami przeciwlotniczymi” - odnotowuje autor “Starachowickiego Września 1939”. Obrońcom Wanacji dzielnie pomagał pluton przeciwlotniczy z osiedla Majówka. Ludność cywilna rozpaczliwie szukała sobie jakiegoś schronienia, ale - jak zaznacza Piotr Kromer cytowany przez Adama Brzezińskiego - trafiali się również desperaci, którzy w przypływie emocji rzucali się na Niemców. Z nazistami walczyły także pośpiesznie sformowane “grupy robotników, żołnierzy, harcerzy” (jedną z nich zasilił Antoni Heda “Szary”). Wściekli najeźdźcy strzelali do uciekających cywilów oraz wyciągali ludzi z domów, żeby ich zamordować. “Po kilkudziesięciu minutach, około godziny 15, oddział niemiecki dość nagle wycofał się w kierunku wschodnim” - kontynuuje opowieść Brzeziński. Bilans zbrodniczego szału hitlerowców? Ponad 20 przypadkowych ofiar.
Wędrówka ludu
Zgodnie z ustaleniami Adama Brzezińskiego, spontaniczne ucieczki z miasta zaczęły się już 2 września (“Ludność w trwodze opuszczała domy, koczowała w lasach lub wyjeżdżała na wieś, jako w miejsca rzekomo bezpieczne” - to fragment wspomnień Mieczysława Frycza). Zjawisko masowego wychodźstwa pojawiło się jednak trzy dni później. “Oprócz ludności cywilnej ewakuowały się urzędy, administracja gospodarcza, a nawet służby publiczne, jak straż pożarna. (…) Ten exodus był prawdziwym problemem dla wojska, hamował jego ruchy i możliwości manewru” - ubolewa Brzeziński. Równolegle z falą uchodźców przemieszczały się na wschód pojazdy wypełnione największymi skarbami Zakładów Starachowickich. Żywiono bowiem nadzieję, że przedsiębiorstwo zdoła wznowić swoją działalność w województwie wołyńskim. Wielu pracowników TSZG otrzymało “polecenie służbowe stawienia się w kresowym Kowlu“. Ci, którzy chcieli wykonać rozkaz, zabierali ze sobą współmałżonków, dzieci i sąsiadów[4]. Na wieść o napadnięciu Wanacji przez hitlerowców “ulotnił się” z Grodu Starzecha starosta powiatowy oraz personel Komendy Rejonu Uzupełnień. Po 6 września miała zaś miejsce gorączkowa rejterada służb porządkowych. Policjanci postępowali zgodnie z wytycznymi, gdyż nieco wcześniej pułkownik dyplomowany Włodzimierz Ludwig zarządził “obronę przeciwlotniczą mostów na Wiśle“. 10 września, kiedy Niemcy zajęli Starachowice-Wierzbnik, miasto było już w dużej mierze opustoszałe[5]. “Nigdzie nie było widać ludzi” - relacjonował medyk Rudolf Kaden. W Szpitalu Miejskim pozostała tylko jedna polska lekarka, Zofia Czerniewska. Mogła ona liczyć wyłącznie na pomoc PCK.
Żółty Tygrys
Może nie wszyscy starachowiczanie o tym pamiętają, ale wypadki, które nawiedziły Gród Starzecha na początku II wojny światowej, stały się tematem jednej z mikropowieści opublikowanych w ramach cyklu Biblioteka Żółtego Tygrysa. Seria wydawnicza, o której mowa, wychodziła w latach 1957-1989 i stanowiła beletrystyczne uzupełnienie ówczesnych podręczników szkolnych. Książka poświęcona Starachowicom-Wierzbnikowi ukazała się jako numer 6 z 1986 roku. Nosi ona tytuł “Starachowicki wrzesień” (twórca: Leszek Zioło). Mikropowieść nie jest żadnym arcydziełem, ale czy którykolwiek z Żółtych Tygrysów może uchodzić za wartościowy wytwór kultury? “Starachowicki wrzesień” to typowa literatura wagonowa. Ot, wojenny Harlequin, który wydaje się krzyczeć: “Kup, przeczytaj, wyrzuć!”. Czytadło zaczyna się dość nudną wizją organizacji obrony przeciwlotniczej w Centralnym Okręgu Przemysłowym. Cały rozdział trzeci przybiera formę artykułu popularnonaukowego, w którym Leszek Zioło przybliża odbiorcom “kalkulacje, przymiarki i wyliczenia” związane z raczkującą OPL. Autor mikropowieści streszcza również historię Zakładów Starachowickich, podkreślając ich znaczenie dla całego Kraju. Utwór “rozkręca się” dopiero w rozdziale piątym, kiedy Zioło przechodzi do meritum, czyli do ataku Niemiec na Polskę. Obraz pierwszego dnia wojny, nakreślony w omawianej książce, jest zbieżny z tym, który zaserwował nam Adam Brzeziński. Mamy więc optymizm, podniosłe słowa notabli oraz względny spokój umożliwiający obywatelom kontynuację przedwojennego życia. Śledzimy też alarm lotniczy i walkę z niemieckimi samolotami, w której ginie odlewnik-artylerzysta Bolesław Kłoczkowski.
Drobne potknięcia
Wizja kolejnych dni kampanii wrześniowej nie jest do końca zbieżna z tą zaprezentowaną przez Brzezińskiego. Leszkowi Ziole wyraźnie miesza się kolejność rekonstruowanych wydarzeń. Można nawet odnieść wrażenie, że autor łączy w jedną całość dwa dni (5-6 września) oraz dwa miejsca (Michałów i Wanację). Zasadnicza treść Żółtego Tygrysa nie odbiega jednak drastycznie od prawdy historycznej. Błędy, jakie występują w powieścidle, dają się usprawiedliwić wymogami fabularnymi, choćby dążeniem do zachowania “jedności czasu, miejsca i akcji”. Niewykluczone zresztą, że Zioło, tworzący swoją szmirę w roku 1986, nie dysponował tak szczegółową wiedzą, jak Brzeziński w 2010. Przewrażliwieni antykomuniści zasugerują pewnie, że nieścisłości zawarte w “Starachowickim wrześniu” mogą wynikać z ingerencji cenzury PRL. Ta wersja wydaje mi się wszakże mało prawdopodobna. Nie widzę powodu, dla którego GUKPiW miałby cenzurować obraz zmagań starachowiczan z Niemcami w pierwszym tygodniu września 1939 roku. Bardziej podejrzewałabym urzędników o dodanie kilku linijek tekstu odnoszących się do pochodów pierwszomajowych, biografii Józefa Krzosa[6] oraz zakończenia okupacji niemieckiej 17 stycznia 1945 roku (data wkroczenia Sowietów do Starachowic-Wierzbnika). Ale kto wie, może Zioło sam dopisał te zdania, bo po prostu “tak wypadało”? Książkę zamyka patetyczna puenta, która wygląda mi na próbę schlebienia starachowickiej publiczności: “Przez cały okres hitlerowskiej okupacji (…) Starachowice były miejscem dramatycznej i bohaterskiej walki z wrogiem. Tu zapisano jedne z najpiękniejszych kart w dziejach polskiego ruchu oporu”. Dziękuję ślicznie, miło mi to czytać!
Natalia Julia Nowak,
30.08. - 05.10. 2016 r.
PRZYPISY
[1] Co ciekawe, osadnictwo żydowskie w Wierzbniku zaczęło się dopiero w XIX wieku. Jeszcze w roku 1827 żyło tutaj zaledwie ośmioro Żydów. Trzy dekady później, czyli w 1857 roku, liczba Izraelitów wzrosła do 225. Po trzech latach (1860 rok) wierzbnickich Żydów było już 545. Nie da się tego wytłumaczyć jedynie wyżem demograficznym. Widać gołym okiem, że potomkowie Izaaka ochoczo zjeżdżali do Wierzbnika z innych części Polski i/lub Europy. Podobna sytuacja miała miejsce po II wojnie światowej, kiedy do Starachowic zaczęły przybywać tysiące polskich robotników. Miało to, oczywiście, związek z powstaniem i rozwojem Fabryki Samochodów Ciężarowych “Star”. Zgodnie z tym, co podają Wikipedyści, w 1946 roku mieszkało w Starachowicach zaledwie 18.569 osób. W 1955 roku było 31.228 starachowiczan, a w 1965 - 39.204. W roku 1975 liczba ludności miasta zwiększyła się do 45.924. Dekadę później Starachowice mogły się już pochwalić 54.986 obywatelami. Szczytowym momentem w lokalnej historii był rok 1994: właśnie wtedy doliczono się 57.615 mieszkańców Grodu Starzecha. Aktualnie miejscowość wyludnia się równie szybko, jak wcześniej się zaludniała. W 2014 roku liczba starachowiczan spadła do 50.679. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest niż demograficzny oraz masowa ucieczka przed bezrobociem, które po upadku FSC okazało się głównym problemem tutejszej ludności. W 2004 roku aż 27% mieszkańców Starachowic pozostawało bez pracy. Innymi słowy, co czwarty obywatel w wieku produkcyjnym był pozbawiony stałego źródła dochodu. Chyba nie muszę przypominać, że bezrobocie generuje nie tylko biedę, ale również przestępczość i demoralizację*. Nic więc dziwnego, że w XXI wieku wydarzyło się tutaj wiele bulwersujących afer. Kogo należy za to winić? Antypolaków, którzy nienawidzą wszystkiego, co polskie, a w szczególności polskiego przemysłu. Nie pojmuję, komu mógł przeszkadzać “Star” - producent znakomitych ciężarówek i pracodawca ponad 20.000 osób! Obecnie fabryka już nie istnieje, a jej miejsce zajmuje niemiecka firma produkująca autobusy. Dramat Starachowic to soczewka, w której skupia się martyrologia znacznej części Narodu Polskiego (poniżonej, wywłaszczonej, zubożałej, pozbawionej perspektyw i wypędzonej za granicę). Udowadnia on, że III RP to system zbrodniczy, który prędzej czy później musi zostać rozliczony. Samochody ciężarowe “Star”, produkty czysto polskie, znajdowały kiedyś nabywców w Europie, Afryce i Azji. Dziś to już tylko wspomnienie, podobnie jak wiele innych rodzimych przedsiębiorstw. Nienawidzę reżimu trzecioerpowskiego, ponieważ zrujnował on moje Miasto i mój Kraj. Kolorowe reklamy, neony i elewacje nie zastąpią dumy z polskiej motoryzacji.
* Nie wiem, jak jest dzisiaj, ale jeszcze kilka-kilkanaście lat temu degeneracja części młodzieży była w Starachowicach ogromnym kłopotem. Pamiętam, jak w liceum ksiądz-katecheta postanowił opowiedzieć mojej klasie o Danucie Siedzikównie “Ince” (bohaterskiej sanitariuszce Armii Krajowej, archetypowej przedstawicielce Żołnierzy Wyklętych). Jaka była reakcja? Przytłaczająca większość uczniów pozostała obojętna. Część klasy zaczęła się śmiać (“Inka? Ta kawa Inka?”). Tylko kilka osób, które można by policzyć na palcach jednej ręki, słuchała owej historii z należytym szacunkiem. Ksiądz zasmucił się i powiedział: “Myślałem, że was to zainteresuje. Ona miała tyle lat, co wy”. Było to około roku 2008, czyli jakieś osiem lat temu. Dlatego jestem zdumiona, kiedy czytam, że obecnie w niektórych polskich szkołach uczniowie z wielkim zaangażowaniem uczestniczą w patriotycznych apelach ku czci Siedzikówny. Za moich czasów coś takiego było marzeniem ściętej głowy. Pozdrawiam serdecznie. Rocznik 1991 (ten sam, w którym dorośli starachowiczanie strajkowali przeciwko likwidacji “Stara”. Proszę, obejrzyjcie film dokumentalny “To nie ten sierpień…” Sławomira Koehlera i Ewy Sochackiej. Zobaczcie, do czego doprowadzili trzecioerpowscy polakożercy!). Aha, byłabym zapomniała. Jak na ironię, aktorka, która zagrała “Inkę” w telespektaklu Natalii Korynckiej-Gruz, pochodzi właśnie ze Starachowic. Warto dodać, że starachowiczanką jest też odtwórczyni głównej roli w filmie “Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego. No, ale zarówno Karolina Kominek-Skuratowicz, jak i Krystyna Janda wyemigrowały z Grodu Starzecha. Karolina zamieszkała w Krakowie, a Krystyna w Warszawie.
[2] Z Zakładami Starachowickimi związana jest pewna gawęda. Przekona się o tym każdy, kto sięgnie po książeczkę “Legendy z powiatu starachowickiego” Bogusława Kułagi (wydanie autorskie, 2002 rok, ISBN-83-911631-3-X). Twórca tomiku - przewodnik świętokrzyski PTTK, były pracownik FSC “Star“ - pozwolił sobie przytoczyć opowieść pochodzącą z dwudziestolecia międzywojennego. Historyjka zatytułowana “Wiatrak” zaczyna się następującymi słowami: “W Tychowie, niedaleko od drogi do Mirca, na niewielkim wzgórku stał kiedyś wiatrak drewniany, wystawiony przez Floriana Osycha, który po wojnie bolszewickiej do kraju ojczystego z dalekiej Syberii powrócił. Zawołanym cieślą i stolarzem był pan Florian, przeto budowa dużo czasu mu nie zajęła. W wiatraku zainstalował maszyny młyńskie i tak to wiatr do mielenia zboża zmusił. Z czasem właściciel wiatraka jako zdolny cieśla przy budowie Fabryki Broni w Starachowicach na stanowisku majstra został zatrudniony. Praca na budowie dużo czasu mu zajmowała, dlatego zdecydował się sprzedać wiatrak i przeprowadzić się do Starachowic. Wiatrak nabył Żyd, który w Tychowie miał gospodę i sklep. Okoliczni chłopi z usług wiatraka często korzystali i zboże w nim mełli”. Tradycyjny młyn, skonstruowany przez późniejszego budowniczego fabryki zbrojeniowej, okazał się dla nowego właściciela dochodowym interesem. Nieznany z nazwiska Żyd nigdy nie narzekał na brak klientów. Wiatrak cieszył się tak olbrzymią popularnością, że rolnicy, pragnący zmielić w nim zboże, musieli się ustawiać w kolejce. Jak wiadomo, w przypadku młyna wiatrowego wiele zależy od pogody. Jeśli w danej chwili nie ma wiatru, to zainstalowane maszyny nie pracują, a człowiek musi czekać na zmianę aury. Wszystkie opisane czynniki powodowały, że niecierpliwi wieśniacy decydowali się wybrać którąś z innych dostępnych opcji. Niektórzy rezygnowali ze zmielenia zboża, a w ramach rekompensaty kupowali od Żyda “mąkę, kaszę i ospę”. Inni dokonywali z młynarzem wymiany: oddawali mu płody rolne, a zabierali któryś z oferowanych przezeń towarów. Jeszcze inni wstępowali do prowadzonej przez Izraelitę gospody. Tym ostatnim właściciel chętnie sprzedawał alkohol, co niejednokrotnie prowadziło do karczemnych awantur i bijatyk. Podobno w wywoływaniu takich burd niebagatelną rolę odgrywał miejscowy diabeł. Jednym z chłopów, których zaskoczył całkowity brak wiatru, był ubogi mieszkaniec Mokrych Niw (dziś Osiny-Mokra Niwa w gminie Mirzec). Lecz zanim do tego doszło, poczciwemu rolnikowi przydarzyła się niecodzienna sytuacja. “Jedzie więc chłop polnymi drogami i myśli sobie, jak dzieci się będą cieszyły, gdy kobieta z nowej mąki upragniony chleb upiecze. Gdy ujechał może ze dwa kilometry, napotkał dziada wędrownego, co to po proszonym ze wsi do wsi wędrował. Zabrał więc utrudzonego żebraka na wóz i podzielił się z biednym przygotowanym przez kobietę posiłkiem” - pisze Kułaga. Wysiadając z furmanki, włóczęga stwierdził, że tego dnia wieśniak nie doczeka się zmielenia zboża. Poradził zatem swojemu dobrodziejowi, żeby nie ulegał diabelskim pokusom i nie wstępował do gospody. Przepowiednia okazała się trafna, chociaż wcześniej nic nie wskazywało na to, iż powietrze nagle się zatrzyma. Rolnik posłuchał rady nieznajomego starca. Zamiast czekać na zmianę aury, wymienił zboże na inne produkty i wrócił do domu. Tak się szczęśliwie złożyło, że dotarł do celu na moment przed oberwaniem chmury. “Burza do nocy się przeciągnęła. Gdy chłop po nawałnicy przed obejście wyszedł i w kierunku wiatraka spojrzał, zauważył, że tam, gdzie wiatrak powinien stać, łuna czerwona jaśniała. Na drugi dzień dotarła do wsi wiadomość, że wiatrak i gospoda od uderzenia pioruna spłonęły. (…) Jak się później okazało, w pożarze wiatraka zginął właściciel i dwóch pijanych chłopów, którzy przy gorzałce na wiatr czekali” - czytamy dalej w książeczce. Według Kułagi, okoliczna ludność utożsamiła tajemniczego wędrowca z Jezusem Chrystusem, a zagładę młyna zinterpretowała jako karę Boską dla nieuczciwego Żyda. A co się stało z miejscowym diabłem? Ponoć “musiał sobie innej siedziby poszukać”.
[3] Do tamtych wydarzeń nawiązuje monument “Obrońcom Starachowic” usytuowany w południowej części miasta. Oto opis obiektu, jaki znalazłam na stronie Starachowice.travel: “Pomnik w formie betonowej, nieregularnej, uskokowej ścianki, z widoczną ‘na przestrzał’ datą 6.IX.1939 oraz tablicą z brązu (64 x 98 cm) z napisem: 6 WRZEŚNIA 1939 R.| BATERIA | PRZECIWLOTNICZA | CYWILNEJ OBRONY | STARACHOWIC | ZMUSIŁA DO ODWROTU | CZOŁÓWKĘ PANCERNĄ | WOJSK NIEMIECKICH | W ODWECIE | NIEMCY ZAMORDOWALI | 23 OSOBY NA TERENIE | WANACJI I MICHAŁOWA | CZEŚĆ PAMIĘCI | PIERWSZYM OFIAROM | TERRORU | SPOŁECZEŃSTWO | STARACHOWICE 6.IX.1984. Przed pomnikiem znajduje się działko przeciwlotnicze oraz alejka, przy której umieszczono napis z betonowych liter: OBROŃCOM STARACHOWIC”. Lokalne Centrum Informacji Turystycznej, będące właścicielem cytowanego serwisu, powołuje się na książkę “Miejsca pamięci narodowej 1939-1945 w województwie kieleckim” Longina Kaczanowskiego i Bogusława Paprockiego (Biuro Dokumentacji Zabytków, Kielce 1989). Aktualnych zdjęć pomnika, do którego w III RP dodano krzyż, kapliczkę i polskie flagi, należy szukać za pośrednictwem wyszukiwarki Google. Ciekawostka: jeśli wierzyć autorowi bloga StarachowiceFoto.blox.pl, opisywana atrakcja turystyczna jest niegroźnym oszustwem. Zgrabna armata, umocowana w centralnym punkcie kompozycji, nie zalicza się bowiem do eksponatów autentycznych. Ba, nie ma ona nic wspólnego z kampanią wrześniową! W rolę historycznego działa wciela się bezwstydnie “poradziecka armata przeciwlotnicza kal. 37 mm wz. 1939 (61-K)”. Tak czy owak, mam nadzieję, że nikt nie spróbuje jej usunąć w ramach źle pojętej dekomunizacji.
[4] “O godzinie siedemnastej [5 września - przypis NJN] wyjechał ze Starachowic do Kowla pociąg specjalny złożony z 20 wagonów załadowanych maszynami i 150 pracownikami. Kierownictwo fabryki wyjechało chwilę później w niewielkiej kolumnie samochodów osobowych i ciężarowych. (…) ‘Rajza’ lub ‘uciekinierka’ to popularne wówczas określenia exodusu, jaki dotknął część ludności Starachowic. Starachowiczanie kierowali się przede wszystkim do Kowla w województwie wołyńskim, gdzie miała zostać uruchomiona starachowicka fabryka. (…) Wielu mieszkańców wypędził z domu jednak strach przed okrucieństwem Niemców, o którym krążyło mnóstwo opowieści, a szczególnie po wydarzeniach na Wanacji. Trudy wojny, a szczególnie bombardowania dróg i linii kolejowych przez niemieckie lotnictwo, sprawiły, że część starachowiczan już nigdy nie wróciła z powrotem. (…) Zakłady Starachowickie zamierzały w Kowlu uruchomić warsztaty reparacyjne sprzętu wojennego, sądząc, że teren jest bezpieczny i z dala od teatru wojny. (…) Rodziny pracowników rozlokowane zostały w okolicznych wioskach. Pracowników przybywało z każdym dniem. (…) Do 10 września zarejestrowano około 300 osób” (Adam Brzeziński, “Starachowicki Wrzesień 1939”, rozdziały VI i VII). Powiem krótko, żeby nie przeciągać sprawy: zamienił stryjek siekierkę na kijek. Nie ma to jak ucieczka w szpony banderowców, no i Sowietów, bo przecież 17 września Armia Czerwona “odwiedziła“ Kresy Wschodnie. Jeśli komuś zależało wyłącznie na przechytrzeniu Niemców, to i tak rozkoszował się spokojem tylko przez dwa lata (w 1941 roku hitlerowcy opanowali cały region wołyński). Nasuwa się więc pytanie: po co było wyjeżdżać w daleką podróż? Może trzeba było pozostać na “starych śmieciach”? Zachować szaloną bierność jak w piosence “A my nie chcemy uciekać stąd” Jacka Kaczmarskiego? Nie od dziś wiadomo, że czasem można trafić z deszczu pod rynnę. Tragifarsowy wybór Wołynia jako Ziemi Obiecanej zasługuje na ironiczny mem/demotywator.
[5] To jest, w sumie, przykre. Pokazuje wszak, że znalazło się mnóstwo ludzi, którzy nie mieli zamiaru ginąć za Starachowice-Wierzbnik (chodzi tutaj o osoby, które dały drapaka dobrowolnie, a nie o jednostki wypełniające swoje obowiązki zawodowe). Czy nie chcieli oni nadstawiać karku? A może chcieli, tylko uważali, że akurat to miasto nie jest tego warte? I tak źle, i tak niedobrze. Poważne zaniepokojenie powinien budzić fakt, że 40 lat później tutejsza mentalność wcale nie uległa poprawie. Ośmielę się przytoczyć fragment bloga StarachowiceFoto.blox.pl: “Były one [lokalne kina - przypis NJN] czynne od 3 do 6 dni w tygodniu. Szczególną popularnością wśród społeczności starachowicko-wierzbnickiej cieszyły się filmy sensacyjne. Natomiast filmy produkcji polskiej o głębokiej wymowie patriotycznej, często ambitne pod względem treści, np. ‘Polonia restituta’ lub ‘Mogiła nieznanego żołnierza’ nie zdobyły tu popularności. Z tego względu, mimo nacisku administracji, ich właściciele wzbraniali się przed sprowadzaniem filmów krajowych. W większości wypadków przynosiły one deficyt”. Zdania te pochodzą z książki “Starachowice: zarys dziejów” Mieczysława Adamczyka i Stefana Pastuszki (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1984). Cóż, tak było kiedyś, ale jutro może być lepiej. W 2015 roku pojawiły się w Starachowicach murale patriotyczne, a to już krok w dobrym kierunku. Kolejna sprawa: każdego roku władze Grodu Starzecha organizują wiele patriotycznych uroczystości związanych z polską historią. Niestety, na razie uczestniczą w nich głównie osoby dojrzałe i starsze, co widać w filmiku “72. rocznica rozbicia więzienia” (YouTube, Telewizja Ratusz Starachowice, umstarachowice). Padają tam znamienne słowa: “Witam młodzież zebraną niezbyt licznie, niestety, pewnie ze względu na wakacje“ oraz “Wtedy na tę uroczystość przybyły tłumy starachowiczan. Dzisiaj jest trochę inaczej. I jest pytanie, które pozostawiam bez odpowiedzi: dlaczego tak jest?”. Z drugiej strony, w St-cach widuje się czasem patriotyczne/nacjonalistyczne vlepki i bazgroły. Świadczą one o propolskiej aktywności części młodego pokolenia. W mieście działają także, stosunkowo od niedawna, skromne komórki ONR i MW. Tym, co może przerażać jednostki głęboko patriotyczne, jest fakt, że obecnie na czele Starachowic stoi 27-letni młodzieniec, który zaczynał swoją karierę polityczną jako asystent Róży Thun. Pani Thun jest radykalną euroentuzjastką, zwolenniczką przymusowej relokacji imigrantów, członkinią Platformy Obywatelskiej oraz sojuszniczką George’a Sorosa. Tymczasem Marek Materek, czyli Prezydent Miasta, bije rekordy popularności, gdyż dał się poznać jako świetny społecznik rozumiejący potrzeby starachowiczan. Ostatnio Starachowice znacznie wypiękniały, albowiem pomyślnie zakończyły się rewitalizacje takich reprezentacyjnych miejsc, jak Rynek czy aleja Armii Krajowej. Szkopuł w tym, że sponsorem remontów jest Unia Europejska, a to może przekonywać i przywiązywać obywateli do tej Wieży Babel. Perfidia eurokratów wynika z wiedzy o istnieniu reguły wzajemności (jeśli dajesz coś ludziom, to możesz być pewien, iż przynajmniej niektórzy z nich zapragną się odwdzięczyć). Oby ten mechanizm NIE zadziałał w Grodzie Starzecha! Dobrze, porozmawialiśmy już o obecnym Prezydencie Miasta, ale jaki był poprzedni? Wcale nie lepszy. Jeszcze 17 stycznia 2014 roku, pełniąc swój zaszczytny urząd, składał kwiaty przed pomnikiem Armii Czerwonej. Poprzednik Sylwestra Kwietnia, Wojciech Bernatowicz, należał do syjonistycznego PiS-u, a za swoją przekupność został skazany na 3,5 roku więzienia i 100.000 złotych grzywny. W Starachowicach zorganizowano nawet referendum w sprawie odwołania tego pana, lecz okazało się ono niewiążące z powodu zbyt niskiej frekwencji. Przed Bernatowiczem rządził znany nam już Kwiecień, a wcześniejszych Prezydentów spowija mrok zapomnienia.
[6] “Starszy policjant stojący na podeście schodów starał się przekrzyczeć tłum. - Ludzie, to nie ucieczka. Mamy rozkaz, żeby jechać w ślad za ewakuowaną fabryką. - Do Kowla, do Kowla się zachciewa - nie ustępowała kobieta. - A po co tam policja? Tu zostać, pomagać naszym chłopom, ludzi bronić… - Nie jazgocz, babo, boś za głupia, żeby nam dyktować, co mamy robić! - wtrącił się inny policjant. Te słowa jeszcze bardziej rozsierdziły ludzi. - Głodnych pałować, wyciągać ostatni grosz z chałupy, to te psie syny potrafią - dolatywało z tłumu. - A co było pierwszego maja, kto rozbijał nasze pochody? Ktoś inny przypomniał los robotnika Józefa Krzosa, zamordowanego bestialsko przez wierzbnickich policjantów. Już tylko krok dzielił ludzi od zaatakowania komisariatu” (Leszek Zioło, “Starachowicki wrzesień”, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1986, rozdział VII). Nazwiskiem Józefa Krzosa ochrzczono jedną z ulic w Starachowicach. Leży ona, właściwie, w centrum miasta. Zaczyna się za aleją Armii Krajowej i rondem Antoniego Hedy “Szarego”, krzyżuje z ulicą ubeka Tadeusza Krywki, mija skwer Ofiar Zbrodni Katyńskiej, dociera do ronda Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i przechodzi w ulicę 1 Maja. Przy ulicy Krzosa stoi (od października 2014 roku) wojskowa ciężarówka Star 266, sprowadzona przez Sylwestra Kwietnia i upamiętniająca Fabrykę Samochodów Ciężarowych “Star“. Aleja Armii Krajowej biegnie prostopadle do ulicy komunisty Jana Mrozowskiego, a także do ulicy Wojska Polskiego, której odnogami są ulice Janka Krasickiego i Hanki Sawickiej. Na bocznej ścianie pawilonu handlowego przy alei Armii Krajowej przez wiele lat widniało graffiti o treści: “Precz z kapitalizmem! Precz z nazizmem! Precz z faszyzmem! KPP”. Do skrótowca Komunistycznej Partii Polski był dołączony symbol sierpa i młota (można to jeszcze zobaczyć w programie Google Street View, na zdjęciu z czerwca 2013 roku). Heh, różnorodności mamy pod dostatkiem. Ale ta różnorodność wkrótce się skończy ze względu na ustawę dekomunizacyjną. Jednym z postulatów, jakie wysunięto w związku z nieuchronnymi zmianami przestrzeni publicznej, jest przemianowanie ulicy Józefa Krzosa na ulicę FSC “Star”. A wiecie, co się kiedyś znajdowało przy ulicy Tadeusza Krywki? Tak, zgadliście: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego. Aktualnie w dawnym budynku bezpieki mieści się trzygwiazdkowy hotel “Senator”.
poniedziałek, 1 sierpnia 2016
Ho Chi Minh. Wietnamski Gomułka i jego nacjonalkomunizm
“Jeśli jutro Wietnamczycy
staną się komunistami,
będą wietnamskimi komunistami.
I to jest coś, czego Wy
nigdy nie rozumieliście.
Wy, Amerykanie”
“If tomorrow the Vietnamese
are Communists,
they will be Vietnamese Communists.
And this is something that you
never understood,
you American”
Cytat z filmu
“Czas Apokalipsy”
(“Apocalypse Now“)
Francisa Forda Coppoli
Mniejszość w mniejszości
W Europie Środkowo-Wschodniej, a więc również w Polsce, pronarodowa odmiana komunizmu była koncepcją słabo znaną i niewiele znaczącą. Komuniści, którzy odrzucali tradycyjny, antynarodowy, globalistyczny marksizm, stanowili mniejszość w mniejszości. Najdobitniej świadczy o tym wyrażenie “odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, które w latach 40. i 50. XX wieku stanowiło rodzaj łatki przypinanej ludziom pokroju Władysława Gomułki. Już samo słowo “odchylenie” sugeruje, że mamy do czynienia z jakąś herezją, ekstrawagancją, innowacją, rozbieżnością z obowiązującą linią ideologiczną. Zgodnie z tym, co powiedział prof. Kazimierz Kik w jednym z odcinków programu “Spór o historię” (TVP 2011), propolski Gomułka “nie pasował do tamtej epoki”. Zdaniem historyka, w stalinowskim świecie nie było miejsca dla takich jednostek, zwłaszcza w samym środowisku komunistycznym. Jeśli jakiś “odchyleniec”, mimo niesprzyjającego klimatu politycznego, otwarcie wyrażał swoje nieprawomyślne poglądy, najczęściej był po prostu mordowany. “Wiemy, że cała Europa Środkowo-Wschodnia została zrównana z ziemią prawie, jeżeli chodzi o dysydentów, znaczy o ludzi, komunistów myślących kategoriami narodowymi. (…) Los Gomułki był jednak najłagodniejszy, wiemy wszyscy, że Bierut go wyratował, uratował od stryczka czy od więzienia” - stwierdził Kik. Zupełnie inaczej przedstawiała się sytuacja na kontynencie azjatyckim. Tam tendencje prawicowo-nacjonalistyczne nie były odchyleniem, tylko panującym standardem. Dobrym tego przykładem jest kazus Wietnamu. A wszystko przez niejakiego Ho Chi Minha.
Problem z Chińczykami
Wietnam to kraj obdarzony bogatymi tradycjami niepodległościowymi. Naród, który na przestrzeni kilku tysiącleci wielokrotnie stawiał opór potężnym agresorom, okupantom i zaborcom, po prostu nie mógł wyrosnąć na kosmopolityczną masę. Romantyczne dzieje wspólnoty wietnamskiej przedstawiła Małgorzata Ławacz, autorka publikacji “Ważniejsze daty z historii Wietnamu” zamieszczonej w roczniku “Azja-Pacyfik” (tom XII, 2009 rok, Wydawnictwo Adam Marszałek, Towarzystwo Azji i Pacyfiku, SWPS). Przeglądając rzeczone kalendarium, można odnieść wrażenie, że odwiecznymi wrogami Wietnamczyków byli/są Chińczycy, którzy niejednokrotnie podejmowali próby podbicia Wietnamu. Choć w sferze militarnej starania te często kończyły się sukcesem, Państwo Środka nigdy nie zdołało odebrać Wietnamczykom ich tożsamości narodowej. Wietnamczycy pozostali przekonani o swojej odrębności od Chińczyków i nie zmieniła tego nawet polityka sinizacji prowadzona przez chińskich najeźdźców. Owszem, naród wietnamski pozwolił sobie wcisnąć chińską filozofię, ale sprytnie pogodził ją z tradycyjnymi kultami plemiennymi. Twórcy wietnamskiej kultury również postawili na oryginalność. Nawet, jeśli czasem podpatrywali Chińczyków, zawsze traktowali ich wzorce jedynie jako inspirację do rozwoju kultury narodowej. Wietnamczycy chętnie podnosili rękę przeciwko zaborcom. Pierwszy wielki zryw miał miejsce w latach 40-43 naszej ery. Powstanie ostatecznie upadło, a jego dowódczynie, siostry Trung, popełniły honorowe samobójstwo. Mimo to, duch w narodzie nie zginął. Później było jeszcze wiele patriotycznych buntów.
Problem z Francuzami
Z publikacji Ławacz wynika, że w XVI-XVII wieku Wietnamczycy “dorobili się” kolejnego wroga: Europejczyków, zwłaszcza Francuzów. Przybysze ze Starego Kontynentu (który, ze względu na swoją krótką historię, powinien być nazywany Nowym Kontynentem) zaczęli zakładać na ich ziemiach faktorie kupieckie, a potem także osady. Gospodarczej kolonizacji Wietnamu towarzyszyły próby akulturacji tubylców. Biali intruzi budowali bowiem chrześcijańskie świątynie i prowadzili akcję chrystianizacji autochtonów. Zemściło się to na nich w pierwszej połowie XIX wieku, kiedy to cesarzem Wietnamu został Minh Mang. Władca ten postawił sobie za cel wykorzenienie chrześcijaństwa z Wietnamu. Zwalczał nie tylko obcą religię, ale również, niestety, jej wyznawców. Prawdę mówiąc, okrutnie ich prześladował. Jakby tego było mało, Minh Mang prowadził wojnę z buddyzmem i taoizmem, umacniał natomiast konfucjanizm. Od roku 1858 trwał zbrojny podbój Wietnamu przez Francję. Pod koniec lat 60. XIX stulecia całe południe kraju było już w rękach Francuzów. Lata 1883-1884 to czas ostatecznej, francuskiej wasalizacji Wietnamu. Rodacy Napoleona uczynili z niego niesuwerenne terytorium podzielone na trzy części: Tonkin, Annam i Kochinchinę. Tej ostatniej przyznali status kolonii, pozostałe ziemie funkcjonowały zaś jako protektoraty. W następnych latach Francuzi powołali do życia Unię Indochińską, jednocząc pod tym szyldem Wietnam, Kambodżę i Laos. Na początku XX wieku zrodził się wietnamski ruch narodowo-demokratyczny. W latach 20. endecy zaczęli wyraźnie skręcać w lewo i wysuwać postulaty rewolucyjne.
Problem z Japończykami
Uwarunkowania, które opisałam w poprzednich akapitach, to swoista gleba, na której wyrósł narodowy komunista Ho Chi Minh. Według Małgorzaty Ławacz, wspomniany człowiek już w latach 30. XX wieku sympatyzował z radykalną lewicą. To on, a nie kto inny, założył Komunistyczną Partię Indochin, przemianowaną później na Komunistyczną Partię Wietnamu. Zachował jednak w sercu tradycyjny, wietnamski patriotyzm, co dało o sobie znać podczas II wojny światowej. Od roku 1940 Indochiny znajdowały się pod panowaniem rządu Vichy, który w Europie kolaborował z Niemcami, a w Azji z Japonią. Pronazistowscy Francuzi wyrazili zgodę na wkroczenie wojsk japońskich do Indochin. Tego było już za wiele. Honorowi Wietnamczycy, bez względu na poglądy polityczne, doszli do wniosku, że trzeba wreszcie powiedzieć “NIE” obcemu zwierzchnictwu. Na czele buntowników stanął Ho Chi Minh, który powołał do życia “szeroki front porozumienia narodowego Viet Minh”. Był to patriotyczny ruch oporu współpracujący z aliantami, a dokładniej - ze Stanami Zjednoczonymi. Celem Viet Minhu było wyzwolenie Indochin spod japońskiej okupacji, obalenie francuskich władz kolonialnych i wskrzeszenie niepodległego państwa wietnamskiego. Wszystko byłoby OK, gdyby nie poglądy samego Ho Chi Minha, który liczył na to, że odrodzony Wietnam będzie państwem komunistycznym. W sierpniu 1945 roku wybuchło ogólnonarodowe powstanie, które zakończyło się zwycięstwem Viet Minhu. Proklamowano Demokratyczną Republikę Wietnamu, na razie jeszcze liberalną i pluralistyczną. Nasuwało się pytanie: co dalej, zwłaszcza z Francuzami?
Problem z Amerykanami
Zgodnie z tym, co podaje Ławacz, w drugiej połowie 1945 roku zaczęło się wielkie rozbrajanie wojsk japońskich stacjonujących w Wietnamie. W południowej części kraju zajmowali się tym Brytyjczycy, a w północnej - nacjonalistyczni Chińczycy (Kuomintang). Wszystko wskazywało na to, że Wietnam wróci kiedyś w ręce Francuzów. Ho Chi Minh znajdował się w trudnym położeniu. Marzył o tym, żeby jego ojczyzna była suwerenna i urządzona według zasad komunizmu. Wiedział jednak, że stoi w obliczu czterech nieprzyjaciół: Francuzów (znienawidzonych kolonizatorów), Japończyków (okupantów z czasów II wojny światowej), Chińczyków (odwiecznych wrogów) i Amerykanów (kapitalistycznych imperialistów). Naród wietnamski także dostrzegał, że sytuacja jest skomplikowana. Wszyscy chcieli niepodległości, ale różnie oceniali stopień zagrożenia ze strony poszczególnych graczy. Wietnamczycy bali się powrotu francuskiej władzy, lecz byli i tacy, których jeszcze bardziej przerażała obecność Chińczyków. Mieszkańcy Wietnamu różnili się światopoglądowo, a zatem mieli rozmaite wizje powojennej rzeczywistości. Niektórzy - z Ho Chi Minhem na czele - życzyli sobie ustroju komunistycznego. Inni mówili: “Komunizm? Po moim trupie!”. Do tego dochodził problem z Amerykanami. Nikt nie negował faktu, że USA pomogły Wietnamczykom pokonać Japończyków, ale przecież zaczynała się zimna wojna i trzeba było wybrać którąś ze stron barykady. Francuzi nie chcieli rezygnować ze swoich wpływów w Azji Południowo-Wschodniej. Napięcie wciąż rosło. Wszystko zmierzało ku nowemu konfliktowi. A nawet dwóm konfliktom.
I wojna indochińska
Małgorzata Ławacz pisze, że w 1946 roku Francja rozpętała I wojnę indochińską. Powodem tej decyzji była niezgoda na usamodzielnienie się Tonkinu, Annamu i Kochinchiny. Rodacy Napoleona postanowili użyć siły, chociaż Wietnamczycy od dłuższego czasu zabiegali o pokojowe rozwiązanie sporu. Francuzom udało się zdobyć tylko południową część Wietnamu. Zresztą, nie na długo, bo już w 1954 roku ponieśli sromotną klęskę pod Dien Bien Phu. Właśnie wtedy, w połowie lat 50. XX wieku, dawni kolonizatorzy przegrali nie tylko bitwę, ale i wojnę. Porażka pod Dien Bien Phu była smutnym finałem ich szarogęszenia się na Półwyspie Indochińskim. Francuzi zrozumieli wreszcie, że muszą zwinąć manatki i wynieść się z Wietnamu. W lipcu 1954 roku doszło do ratyfikacji układów genewskich. Przewidywały one między innymi “ustalenie linii demarkacyjnej wzdłuż 17. równoleżnika do czasu przeprowadzenia w 1956 r. wyborów w celu zjednoczenia kraju”. Elekcja, którą zapowiedziano na rok 1956, nie doszła do skutku, gdyż “demokraci” z Zachodu przestraszyli się jej możliwego wyniku. Zachodniacy woleli odwołać głosowanie niż pozwolić Wietnamczykom na wybranie Ho Chi Minha. Granica między Wietnamem Północnym a Wietnamem Południowym została zachowana. Wkrótce okazało się, że wśród ludzi zmuszonych do życia w Wietnamie Południowym są fanatyczni zwolennicy Ho Chi Minha, którzy zrobią bardzo wiele, aby zjednoczyć kraj i uczynić swojego mistrza wodzem wszystkich Wietnamczyków. Z tej grupy desperatów utworzono narodowo-komunistyczną partyzantkę, czyli Wietkong. Rząd północnowietnamski ewidentnie maczał w tym palce.
II wojna indochińska
Z dalszej części artykułu Ławacz dowiadujemy się, że działalność Wietkongu (na Południu) i polityka nacjonalkomunistów (na Północy) stały się przyczyną wybuchu II wojny indochińskiej, znanej powszechnie jako “wojna w Wietnamie” lub “wojna wietnamska”. Tym razem agresorem były Stany Zjednoczone, które w 1964 roku rozpoczęły bombardowanie Wietnamu Północnego. Rok później Amerykanie użyli swoich wojsk w Wietnamie Południowym, żeby wspomóc tamtejszą armię w zmaganiach z szalejącym Wietkongiem. Okazało się jednak, że świetnie wyszkoleni i znakomicie uzbrojeni Jankesi nie mogą sobie poradzić z prymitywną partyzantką z kraju Trzeciego Świata. Po dziewięciu latach syzyfowej pracy (a raczej walki) USA postanowiły dać sobie z nią spokój. W styczniu 1973 roku podpisano układy paryskie, które zakończyły kompromitujący, nieuzasadniony, bezproduktywny i przynoszący same szkody pobyt Amerykanów na Półwyspie Indochińskim. Jankesi uciekli z płaczem do mamusi, tak jak niegdyś Francuzi. Dwa lata później stało się to, co stać się musiało. Doszło do zjednoczenia Wietnamu Północnego z Wietnamem Południowym, ale nie na drodze dyplomatycznej, tylko w wyniku najazdu Północy na Południe. Armia północnowietnamska przekroczyła granicę swojego południowego sąsiada, zdławiła wszelki opór, zlikwidowała demoliberalny aparat władzy i wprowadziła własne, represyjne, autorytarne rządy. Stolica Wietnamu Południowego, Sajgon, została przemianowana na Ho Chi Minh City. Reżim nacjonalkomunistyczny zelżał dopiero w roku 1986, po swoistej pieriestrojce zwanej “doi moi” (“odnowa”).
Wypełnione przeznaczenie
Ho Chi Minh był głową Wietnamu Północnego w latach 1954-1969 (okres niemal całkowicie pokrywający się z epoką gomułkowską w Polsce!). Nie dożył scalenia swojej ojczyzny. Zmarł w środku II wojny indochińskiej, gdy przyszłość Wietnamu jawiła się światu jako wielka niewiadoma. Jeśli wierzyć polskojęzycznej Wikipedii, północnowietnamski prezydent nie był entuzjastą Wietkongu. Ho sprzeciwiał się podejmowaniu radykalnych działań zmierzających do szybkiego połączenia Północy z Południem (pod tym względem również przypominał Gomułkę, który protestował przeciwko szowinistycznemu wchłonięciu PPS przez PPR. Towarzysz “Wiesław“, broniąc Polskiej Partii Socjalistycznej, mocno podkreślał jej niepodległościowe tradycje). Wojna, prowadzona rękami wietkongistów, musiała być dla niego ogromnym stresem. Podobno przyczyną śmierci starego patrioty okazał się zawał serca. Ho Chi Minh, który umarł w 1969 roku, nie miał nic wspólnego z atakiem Wietnamu Północnego na Wietnam Południowy w połowie lat 70. Trudno go zatem winić za pacyfikację Południa, czyli bezwzględny terror, jaki towarzyszył instalowaniu nowej władzy w anektowanym państwie południowowietnamskim. Czy historia musiała się potoczyć w ten sposób? Czy II wojnie indochińskiej i dalszym tragediom można było zapobiec? Wszystko wskazuje na to, że przeznaczeniem Wietnamu było zjednoczenie Północy z Południem. Ale wypełniłoby się ono mniej dramatycznie, gdyby w roku 1956 odbyły się planowane od dawna wybory. Jak pamiętamy, głosowanie zostało udaremnione przez Zachód, który widocznie uwierzył w możliwość oszukania losu.
Konkwista 1975
Zatrzymajmy się teraz przy problemie terroru, w jakim pogrążyła się część Wietnamu, gdy napastnicza Północ przyłączyła do siebie napadnięte Południe. Temat ten został starannie opisany przez Artura Dmochowskiego w książce “Wietnam 1962-1975” (cykl “Historyczne bitwy”, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003). Rzeczone źródło podaje, że jedną z form represji wobec podbitej społeczności była dyskryminacja Południowców w życiu publicznym. Kluczowe stanowiska w aparacie państwowym zarezerwowano dla ludzi o północnowietnamskim rodowodzie. Zasada ta dotyczyła także obszarów południowych, na które wysyłano partyjnych aparatczyków z Wietnamu Północnego. Temu rozmyślnemu blokowaniu karier towarzyszyło umniejszanie roli południowych rebeliantów w dziele zjednoczenia kraju. Liczni nacjonalkomuniści z Południa, w tym bojownicy Wietkongu, czuli się więc zdradzeni. W Sajgonie aresztowano demoliberalnych urzędników, a na prowincji organizowano procesy pokazowe, które niejednokrotnie kończyły się wyrokami śmierci i bestialskimi egzekucjami. Morderstwa polityczne nie były jednak zjawiskiem masowym. Reżim narodowo-komunistyczny nie dążył do wybicia swoich przeciwników, wolał ich raczej reedukować, czyli poddawać praniu mózgu (“cai tao” - “reforma myśli”). Nawracaniu opozycjonistów służyła sieć obozów koncentracyjnych, którą badacz Nguyen Van Canh określił epitetem “bambusowy Gułag”. Centra indoktrynacji otwierano w miejscach trudnodostępnych: niegościnnych dżunglach. Więźniowie byli okrutnie traktowani i narażeni na choroby tropikalne, takie jak choćby malaria.
“First Blood”
Skoro już jesteśmy przy temacie wietnamskich obozów koncentracyjnych, zajrzyjmy do amerykańskiej powieści sensacyjnej, w której pojawia się motyw bambusowego łagru funkcjonującego na długo przed rokiem 1975. Książka, którą mam na myśli, to bestsellerowa “Pierwsza krew” Davida Morrella. Utwór został opublikowany w 1972 roku. Dziesięć lat później doczekał się swobodnej, złagodzonej adaptacji w postaci filmu Teda Kotcheffa. Polski przekład powieści, do którego udało mi się dotrzeć, jest dziełem Roberta Stillera. Główny bohater “Pierwszej krwi” (Rambo) to bezdomny weteran, który prowadzi żywot włóczęgi wdającego się w nieustanne awantury. Gdy zostaje aresztowany przez pewnego szeryfa, powracają do niego drastyczne wspomnienia z obozu pracy, w którym przebywał podczas wojny wietnamskiej. “Jama była głęboka na trzy metry, a tak wąska, że ledwie mógł usiąść w niej z wyciągniętymi nogami. Wieczorem przychodzili czasem z latarkami, żeby przyjrzeć mu się z góry przez bambusową kratę. (…) Z początku nie rozumiał, po co mu opatrują rany, kiedy jest nieprzytomny: te cięcia na piersi, gdzie oficer wbijał mu raz po raz cienki nóż i ciągnął nim w poprzek, zgrzytając po żebrach; i poszarpane plecy, gdzie oficer czaił się, aby nagle smagnąć. (…) Niebawem zaczęli na niego zwalać coraz więcej robót, coraz to cięższych, jeść mu dawali coraz mniej, pracować kazali dłużej, spać krócej. Połapał się, w czym rzecz. (…) Nie mogąc już wydobyć z niego informacji, opatrzyli mu rany, żeby się z nim jeszcze pobawić i sprawdzić, ile zniesie, zanim go to zabije” - czytamy w utworze. Takie piekło zgotował jankeski rząd swoim obywatelom-żołnierzom.
“Rambo: First Blood Part II”
W 1985 roku wszedł na ekrany film “Rambo II” oparty na oryginalnym scenariuszu przygotowanym przez Jamesa Camerona i Sylvestra Stallone‘a. Produkcję wyreżyserował George Pan Cosmatos. David Morrell napisał na jej podstawie powieść, która okazała się zaostrzoną wersją kinowego przeboju. Akcja obu dziełek kręci się wokół bambusowego łagru funkcjonującego już w zjednoczonym Wietnamie. Podobno jest to ten sam łagier, w którym protagonista cierpiał podczas II wojny indochińskiej. Oto kilka zdań z książki, a raczej z polskiego przekładu autorstwa Jana Kraśki: “Nigdy nie oglądał obozu z tej perspektywy, mimo to natychmiast to miejsce rozpoznał. (…) Szambo, kozły, liny i krzyże, na których go torturowano, bambusowe klatki tak ciasne i małe, że nie można było w nich ani usiąść, ani stać, bolące, bo wiecznie zgięte kolana, broda wiecznie przyciśnięta do piersi, koszmarny ból wiecznie zgiętego karku (…). Po obu stronach, w najbardziej newralgicznych punktach, rozmieszczono wieże strażnicze. Ich projektanci wykorzystali fakt, że u podnóża stoków rosły dwa wysokie drzewa - pnie posłużyły za podstawę wież, a na rozłożystych konarach ulokowano strażnicze budki. (…) Kolczasty drut rozciągnięty między drewnianymi słupami otaczał cały obóz, tworząc koślawy kwadrat. (…) Wejście do obozu - wielka drewniana brama z budką strażnika po prawej stronie - znajdowało się bezpośrednio pod nimi; i w tym wypadku wykorzystano miejscowy budulec - za tylną ścianę budki służył szeroki pień drzewa”. Utwór Morrella to czysta fikcja, ale tajne łagry w azjatyckich dżunglach istniały naprawdę. Potwierdza to historyk Dmochowski[1].
“Rambo III”
Po porażce wietnamskiej, która ośmieszyła amerykańskich decydentów, przyszła zupełnie nieśmieszna porażka afgańska. Jankesi, chcąc zrobić na złość Sowietom, zaczęli bowiem finansować mudżahedinów. Najpierw ucierpiał na tym sam Afganistan, w którym przejęli władzę talibowie. Następnie “dostało się” niewinnym mieszkańcom Nowego Jorku, którzy zginęli w zamachu na World Trade Center. Kolejne lata to liczne, amerykańskie wojny w krajach MENA. Przyniosły one śmierć, zniszczenie, destabilizację regionu oraz kryzys imigracyjny, z którym wiążą się coraz częstsze ataki terrorystyczne w Europie. W filmie “Rambo III” z 1988 roku (reżyseria: Peter MacDonald. Scenariusz: Sheldon Lettich, Sylvester Stallone) tytułowy bohater jest namawiany do udziału w jankeskiej misji na terenie Afganistanu. Mimo gorących próśb ze strony pułkownika Trautmana, Rambo nie wykazuje żadnego zainteresowania wspieraniem mudżahedinów. Trautman postanawia, że pojedzie bez swojego ulubieńca. Po dotarciu na miejsce pułkownik zostaje pojmany przez Sowietów. Rambo, na wieść o uprowadzeniu Trautmana, wyjeżdża do Afganistanu. Nie po to, żeby wspierać dżihadystów, tylko po to, żeby odbić swojego przyjaciela. Gdy oficer zostaje uratowany, główny bohater grzecznie, lecz stanowczo odmawia Afgańczykom pozostania w ich kraju. Filmowi mudżahedini wydają się dość sympatyczni. Ale już w powieści Davida Morrella, przetłumaczonej na polszczyznę przez Macieja Pertyńskiego, islamiści są nieżyczliwi i niebezpieczni. Zmuszają nawet Rambo, żeby zdjął swój wisiorek z Buddą. Cytat: “Jeśli go nie zdejmie, może spowodować własną śmierć”.
“Mój przyjaciel słoń”
Wróćmy jednak do problematyki wietnamskiej. Ciekawym opowiadaniem, które odkryłam zupełnie przypadkowo, jest “Mój przyjaciel słoń” Wojciecha Żukrowskiego (1957). Utwór, adresowany do starszych dzieci, ukazuje Wietnam w przededniu wybuchu II wojny światowej, a później także podczas brutalnej okupacji japońskiej. Autor tekstu wiedział bardzo dużo zarówno o wojnie, jak i o realiach życia na Półwyspie Indochińskim. Umiał też zrozumieć wietnamski nacjonalkomunizm. Podczas okupacji niemieckiej - na terenie Polski - Żukrowski służył w AK i AL. W latach 50. pracował jako korespondent wojenny w Wietnamie, a w latach 60. obracał się w środowisku moczarowców. To właśnie on napisał scenariusz do filmu “Barwy walki” Jerzego Passendorfera. Podobno to również on był prawdziwym autorem książki “Barwy walki” przypisywanej Mieczysławowi Moczarowi. Głównym bohaterem “Mojego przyjaciela słonia” jest ubogi wietnamski chłopiec, Hoang Kao Wan, w którym rozwija się bunt przeciwko niesprawiedliwości społecznej. Dzieciak zaczyna jednak dostrzegać, że bogaty Wietnamczyk, który wyzyskuje okolicznych chłopów, jest takim samym niewolnikiem jak oni. Pan Bao zmusza swoich pracowników, żeby oddawali coraz większe ilości ryżu, gdyż właśnie tego wymagają od niego Francuzi. Hoang rośnie na małego marksistę. Ale już wkrótce przyjdzie mu się przekonać, że istnieje coś jeszcze ważniejszego od dobrobytu: wolność. Gdy nadejdą okrutne rządy Japończyków, chłopiec wstąpi do patriotycznego ruchu oporu. Wraz z dzielnymi partyzantami i mądrym słoniem-robotnikiem weźmie udział w akcji odbicia męczonego więźnia.
Nguyen Sinh Cung
Dzieje Ho Chi Minha zostały opisane w artykule “Ho Chi Minh - życie i działalność (w 120. rocznicę urodzin)” Mariusza Karwowskiego. Tekst doczekał się publikacji na łamach periodyku “Azja-Pacyfik”. Zamieszczono go w tym samym numerze, w którym przedstawiono materiał Małgorzaty Ławacz. Wartościowym źródłem, z którego można zaczerpnąć odrobinę informacji dotyczących słynnego Wietnamczyka, jest także film dokumentalny “Ho Chi Minh” (cykl “Biography”, A&E Television Networks, 2009 rok, Planete Polska, Studio Publishing). Ho urodził się jeszcze w XIX wieku, w pierwszej połowie lat 90. tego stulecia. Pochodził z patriotycznej rodziny, która nie wahała się prowadzić działalności antykolonialnej. Region, w którym przyszedł na świat, słynął z bohaterskiego oporu przeciwko Chińczykom w starożytności i średniowieczu. To właśnie tutaj, w prowincji Nghe An, powstała także wietnamska endecja. Ho Chi Minh nazywał się naprawdę Nguyen Sinh Cung. Obrana droga życiowa zmuszała go jednak do nieustannego zmieniania nazwisk. Jeden z pierwszych pseudonimów, jakimi posługiwał się przyszły prezydent, brzmiał “Nguyen Ai Quoc” - “Nguyen Patriota”. Nacjonalkomunista został “Ho Chi Minhem” stosunkowo późno, bo dopiero podczas II wojny światowej. Imię, pod którym przeszedł do historii, oznacza w języku wietnamskim “Niosący Światło”. Ho nagminnie zmieniał nie tylko tożsamości, ale i sojusze polityczne. Jedynym stałym elementem w jego życiu był cel nadrzędny: niepodległość Wietnamu. Azjata złożył na ołtarzu ojczyzny swoją własną reputację. Wykorzystywał bliźnich w imię wyższego dobra (cel uświęca środki?).
Światowiec-niepodległościowiec
Ho Chi Minh nie wywodził się z klasy robotniczej. Był synem urzędnika, człowieka wykształconego, zamożnego i wpływowego. Przyszły polityk - posłany, z przyczyn prestiżowych, do francuskiej szkoły - wcześnie zetknął się z ideami Wolności, Równości i Braterstwa. Podobały mu się te hasła, ale dostrzegał, że Francuzi kompletnie o nich zapominają na podbitych przez siebie terenach. W orientalnym młodzieńcu kształtowało się jednocześnie kilka postaw: wrażliwość społeczna, reformatorskie zapędy, patriotyzm oraz nacjonalizm niewykluczający otwartości umysłowej. Ojciec Ho Chi Minha, angażujący się w działalność narodowowyzwoleńczą, został ostatecznie zdegradowany, skazany na więzienie i zmuszony do wykonywania prostych prac. Młody Ho również doświadczył francuskich represji. W roku 1908 relegowano go z uczelni za udział w antykolonialnych rozruchach. Konflikt z okupantami, a także osobiste ambicje zadecydowały o jego wyjeździe z Indochin w 1911 roku. Chłopak popłynął do Marsylii, gdzie próbował wstąpić do akademii kształcącej urzędników kolonialnych. Francuzi odrzucili jego podanie. Od tej pory młodzieniec był proletariuszem zmieniającym środowiska i kontynenty jak rękawiczki. Mieszkał w Nowym Jorku, Bostonie, Londynie i Paryżu. W 1919 roku rozpoczął poważną działalność polityczną. Współpracował z czołowymi przedstawicielami wietnamskiej emigracji niepodległościowej oraz pogłębiał swoje marksistowskie zacietrzewienie. Pisał artykuły do czasopism lewicowych i antykolonialnych. Ponadto zamieszczał swoje teksty w prasie sportowej i recenzował filmy dla magazynu “Cinegraph”.
Rozczarowanie Zachodem
O tym, że Ho Chi Minh związał się z komunistami, przesądziła lektura jednej z broszur Włodzimierza Lenina, w której autor obłudnie pochylał się nad losem zniewolonych narodów. Faktem jest, że w okresie okołorewolucyjnym bolszewicy udawali ludzi przejętych dolą uciśnionych etnosów. Ale faktem jest też, że bardzo szybko zrzucili z siebie tę maskę, a współczucie i tolerancję zamienili na czystki etniczne i politykę rusyfikacji. Socjalistą, który chwilowo uwierzył w szlachetne intencje bolszewików, był sam Józef Piłsudski. Tym, co pchnęło Ho Chi Minha w ramiona Kominternu, było zlekceważenie kwestii wietnamskiej na Konferencji Wersalskiej. Gdy skończyła się I wojna światowa, Ho i inni wietnamscy aktywiści postanowili zawalczyć o swój kraj. Wystosowali do dyplomatów oficjalne pismo, w którym upomnieli się o autonomię dla Wietnamu. Niestety, Ho Chi Minh i jego przyjaciele nie mieli takiego talentu, jak Roman Dmowski. Ich patriotyczny list został zignorowany. Ho doszedł do wniosku, że skoro Zachód nie chce pomóc Wietnamczykom, to należy poszukać pomocy gdzieś indziej. Wybrał Sowietów i ich popleczników. W 1923 roku Ho Chi Minh “walczył” o niepodległość ojczyzny na forum Trzeciej Międzynarodówki. W późniejszych latach wykonywał wiele zadań zleconych mu przez Komintern, np. organizował partie komunistyczne w Tajlandii, Hongkongu i południowych Chinach. Odważnie łączył postulaty marksistowskie z antykolonialnymi. Wierzył, że czerwona rewolucja przyniesie Wietnamowi suwerenność. Marzył o “socjalizmie w jednym kraju”. Wiedział jednak, że aby zbudować taki socjalizm, najpierw trzeba mieć ów kraj.
Chorągiewka na wietrze
Ho Chi Minh zawsze stosował taktykę, którą śmiało można nazwać polityczną prostytucją. Azjata podlizywał się każdemu, od kogo mógł coś uzyskać. Jako komunista w kuomintangowskich Chinach korzystał z gościnności tamtejszych narodowców. Później, gdy przyszło co do czego, gratulował Mao Tse-tungowi zwycięstwa nad Czang Kaj-szekiem. Wietnamczyk zapewne nie lubił Chińczyków, ale bił im pokłony, kiedy zależało mu na uznaniu Demokratycznej Republiki Wietnamu przez Chińską Republikę Ludową. Ho, który około roku 1920 sprzymierzył się z Sowietami, często odwiedzał ZSRR. W latach 30. przestał być tam mile widziany. Stalinowcy traktowali go coraz gorzej. Dawali mu odczuć, że jest człowiekiem z innej bajki, ma niewłaściwe poglądy i burżuazyjne pochodzenie. Mimo to, Ho Chi Minh do samego końca lizał buty Stalinowi, szczególnie wtedy, gdy sowiecki dyktator był mu do czegoś potrzebny. Na początku zimnej wojny Ho zaczął również łasić się do USA. Tak nachalnie, że w wydawanych przez siebie dokumentach stosował sformułowania rodem z amerykańskiej deklaracji niepodległości. Pertraktując z Amerykanami, porównywał wietnamską walkę o suwerenność do wydarzeń, które miały miejsce w Ameryce Północnej w drugiej połowie XVIII wieku. Dwadzieścia lat później prowadził z Jankesami krwawą wojnę. Ho Chi Minh przez większość swojego życia zwalczał francuski kolonializm. Lecz gdy zbliżała się I wojna indochińska, pojechał do Europy, żeby umizgiwać się do Francuzów. Zaproponował im “niepodległy Wietnam we francuskiej strefie wpływów”[2]. Mężczyzna cenił byt swojego kraju bardziej niż własną godność.
Hierarchia wartości
“Wujek Ho” (jak go pieszczotliwie nazywano) był postacią szalenie skomplikowaną. Należał do jednostek, które można kochać lub nienawidzić. Bez wątpienia był zdolnym politykiem: sprytnym, zręcznym i skutecznym. Dyskusyjną kwestią pozostaje to, czy obrana przez niego strategia mieściła się w granicach etyki życia publicznego. W poprzednim akapicie zawyrokowałam, że zachowanie Azjaty w dużej mierze przypominało prostytucję. Ale chyba właśnie na tym polega prawdziwa polityka. Ho Chi Minh nie działał zresztą w imię osobistych korzyści, tylko w imię sprawy narodowej, która była dla niego priorytetem. Wietnamczyk przyjął wybitnie nacjonalistyczną hierarchię wartości, tzn. najpierw ojczyzna, a dopiero potem inne dobra (w jego przypadku: rewolucja społeczno-gospodarcza). Kiedy osiągnął główny cel, czyli obalił francuski kolonializm, mógł już przystąpić do realizacji celów drugorzędnych. I wówczas zaczął się problem. Okazało się bowiem, że Ho Chi Minh kocha swoich rodaków, ale nie wszystkich. Gdy powstało suwerenne państwo północnowietnamskie, “wujek Ho” zajął się maoistowską reformą rolną. Jej przebieg przypominał wylewanie dziecka z kąpielą. Nagle wyszło na jaw, że część Wietnamczyków, która zapewne marzyła o wolności tak samo jak reszta, jest w Wietnamie Północnym niechciana i niepotrzebna. Mowa tutaj o bogatych przedstawicielach klasy posiadającej, których po prostu wymordowano. Umiłowany Ho, architekt wietnamskiej niepodległości, stał się katem własnego narodu. Ludobójstwo popełnione na “zawadzających” Wietnamczykach (dziedzicach, obszarnikach) kładzie się cieniem na jego życiorysie.
Upiory dżungli
Wróćmy teraz do pojęcia, które w niniejszym artykule pojawiło się kilkakrotnie. Wietkong. Na dźwięk tego słowa amerykańscy komandosi “robili” w portki ze strachu. Czym była organizacja, która dała Jankesom wycisk, jakiego nigdy wcześniej nie zasmakowali? Fenomenowi Wietkongu przyjrzał się Artur Dmochowski w przywoływanej już książce “Wietnam 1962-1975”. Autor pisze, że oficjalna nazwa nacjonalkomunistycznej partyzantki brzmiała Narodowy Front Wyzwolenia Wietnamu Południowego. Określenie “Wietkong” - “Wietnamscy Komuniści” stworzył południowowietnamski dyktator Ngo Dinh Diem. Liczył on na to, że brzydkie miano, a raczej negatywna konotacja związana z wyrazem “komuniści” skutecznie odstraszy Południowców od groźnej bojówki. Przeliczył się. Dmochowski konstatuje: “Diem wymyślił nie tylko nazwę Viet Congu, ale wspólnie z Nhu stał się jego współzałożycielem, bowiem do zorganizowanego przez komunistów Narodowego Frontu Wyzwolenia pchnął wiele grup, które inaczej nigdy by się tam nie znalazły”. Co to ma znaczyć? Otóż Ngo prowadził niezwykle represyjną politykę wobec swoich przeciwników. Ograniczał wolność słowa, więził niepokornych i poddawał ich wymyślnym torturom. Jego ofiarą padali komuniści, jak również ludzie, którzy nie sympatyzowali z ruchem robotniczym (np. narodowcy). Znaczną część wietkongistów stanowiły zatem osoby, które nie miały nic wspólnego z komunizmem, ale szły do lasu - azjatyckiej dżungli - gdyż zmuszała je do tego sytuacja polityczna. Byli to patrioci pragnący jedności, suwerenności i obalenia Diema. Warto o tym pamiętać podczas dyskusji o historii.
Public Relations
Według Dmochowskiego, Wietkong (“zdalnie sterowany” przez przywódców Wietnamu Północnego, ale pozujący na spontaniczną inicjatywę Południowców) w dużej mierze żerował na legendzie Viet Minhu. Narodowo-komunistyczna propaganda ukazywała go jako kolejne wcielenie pluralistycznego, ogólnowietnamskiego ruchu niepodległościowego, tym razem wymierzonego w okupanta amerykańskiego. Na kongres założycielski partyzantki zaproszono członków różnych partii i stowarzyszeń. Sprowadzono też przedstawicieli środowisk młodzieżowych, inteligenckich, robotniczych, buddyjskich i kobiecych. W oficjalnych materiałach, skierowanych do społeczeństwa południowowietnamskiego, odwoływano się do ideałów patriotycznych i demokratycznych. Obiecywano postęp cywilizacyjny: mądre reformy, wzrost gospodarczy, sprawiedliwość społeczną oraz rozwój kultury i oświaty. Przyszłe, zjednoczone państwo wietnamskie miało być neutralne, a więc bezpieczne i wolne od wyniszczających wojen. Te wszystkie populistyczne zabiegi służyły jednemu celowi. Chodziło w nich o to, żeby zwerbować do Wietkongu jak najwięcej ochotników. Tam, gdzie wietkongiści zdołali przejąć władzę, stosowano także metodę “dobrowolnego przymusu”. Każdy, kto żył na tych terenach, musiał należeć do którejś z oficjalnych organizacji. Sęk w tym, że wszystkie te organizacje były kontrolowane przez rebeliantów. Wietkong cieszył się sympatią zachodniej lewicy, która nie miała pojęcia, co tak naprawdę się dzieje na Półwyspie Indochińskim. Partyzantka nacjonalkomunistyczna skrzętnie ukrywała swoje prawdziwe oblicze. A było ono totalitarne.
Król partyzantów
Jeśli uważnie przyjrzymy się zdjęciom dokumentującym późną działalność Ho Chi Minha, spostrzeżemy, że słynnemu politykowi często towarzyszy pewien czarnowłosy dżentelmen. Młodszy o jedno pokolenie i obdarzony przeszywającym spojrzeniem. To generał Vo Nguyen Giap, były partyzant Viet Minhu, minister obrony. Człowiek, który pobił Francuzów pod Dien Bien Phu i doprowadził do wypędzenia Amerykanów z Wietnamu. Według polskojęzycznej Wikipedii, ustalenie dokładnej daty urodzenia generała jest bardzo trudne. Różne źródła podają, że przyszedł on na świat w roku 1910, 1911 lub 1912. Kiedy umarł, a było to w roku 2013, prawdopodobnie miał już ponad 100 lat. Artur Dmochowski twierdzi, że Vo Nguyen Giap był najbliższym współpracownikiem Ho Chi Minha. Gdy Ho był nieobecny, zastępował go właśnie Vo. Pogromca zachodnich najeźdźców dał się poznać jako wybitny strateg, ale również osobnik despotyczny, który bez mrugnięcia okiem dławił opozycję polityczną. Radykalizm Giapa wynikał zapewne z jego głębokiego nacjonalizmu. “Historia Wietnamu budziła w nim dumę, uczucie wyższości i wiarę w możliwości narodu, a także nienawiść do tych, którzy poniżali i krzywdzili jego kraj” - wyjaśnia Dmochowski. Generał mógł też się zmagać ze zwykłym, ludzkim resentymentem. “Jego żona, również działaczka antyfrancuskiego ruchu oporu, zmarła wskutek tortur zadanych w więzieniu” - podaje Bogusław Brodecki, autor książki “Dien Bien Phu 1954” (“Historyczne bitwy”, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 1998). Rola, jaką Giap odegrał w Wietnamie Północnym, jest nie do przecenienia. Ho bez Vo to jak Gomułka bez Moczara.
Natalia Julia Nowak,
10.07. - 02.08. 2016 r.
PS. Co o “wujku Ho” sądził prof. Władysław Góralski, znany orientalista związany z Uniwersytetem Warszawskim i Polską Akademią Nauk? “- Był nie tylko wybitną, ale również ciekawą postacią. Cieszył się olbrzymim autorytetem we własnym kraju i szacunkiem przeciwników. Symbolem uznania był fakt, że kiedy zmarł, Stany Zjednoczone ogłosiły zawieszenie broni na czas żałoby - mówił na antenie PR dyplomata i historyk Władysław Góralski. (…) - To był działacz ruchu rewolucyjnego, którego marzeniem była niepodległość Wietnamu. Na tej drodze gotów był współpracować ze wszystkimi, którzy chcieli i mogli tą walkę poprzeć - podsumował ekspert”. Źródło: mjm, “Ho Chi Minh stworzył Wietnam”, serwis PolskieRadio.pl.
PRZYPISY
[1] “Zatrzymani przechodzili w obozach intensywny kurs indoktrynacji politycznej. Polegał on na słuchaniu wykładów i obowiązkowej lekturze pism partyjnych. (…) Więźniowie musieli szczegółowo opisywać swe ‘zbrodnie przeciwko ludowi‘, prosić Rewolucję o łaskę i składać przyrzeczenia lojalności wobec władz. (…) Bicie i tortury były na porządku dziennym. Więźniów zmuszano do niewolniczej pracy. Za niewykonanie normy lub ‘brak entuzjazmu do pracy’ mogli zostać rozstrzelani. A nawet bez tych wszystkich szykan przeżycie pobytu w obozie, położonym zwykle w bagnistej, malarycznej dżungli, nie należało do łatwych. Pracujący ponad siły więźniowie otrzymywali zaledwie 500 gramów żywności dziennie, a spali na ziemi lub w błocie. (…) Dla tych, którym udało się przeżyć obóz i zakończyć ‘reedukację‘, wyjście na wolność nie oznaczało końca cierpień. Byli naznaczeni piętnem ‘wrogów ludu‘, szykanowani, inwigilowani, pozbawieni pracy. (…) A społeczeństwo, do którego powracali w miarę upływu czasu, coraz mniej przypominało to, które znali sprzed 1975 r. O tych, którzy opuszczali obozy w roku 1976 czy 1977, trudno już było powiedzieć, że wychodzą ‘na wolność‘” [A. Dmochowski, “Wietnam 1962-1975”, Warszawa 2003, s. 305-308]
[2] Informacja z filmu dokumentalnego “Ho Chi Minh” (A&E Television Networks 2009). Mariusz Karwowski, twórca tekstu zamieszczonego w roczniku “Azja-Pacyfik”, wyłuszczył sprawę następująco: “Przeszkodą w pełnym urzeczywistnieniu deklarowanej niepodległości stały się postanowienia mocarstw podjęte podczas konferencji w Poczdamie. Na ich mocy czasową administrację w Indochinach miały pełnić wojska chińskie i brytyjskie. Ho dostrzegał szczególne zagrożenie związane z obecnością wojsk północnego sąsiada. W obawie przed przekształceniem tej tymczasowej sytuacji w trwałą okupację zdecydował się na podjęcie rozmów ze stroną francuską. Ceną za wycofanie chińskich oddziałów i uznanie podmiotowości było znaczne ograniczenie suwerenności i włączenie DRW w struktury Federacji Indochińskiej i Unii Francuskiej. Podpisane porozumienie zostało w Wietnamie przyjęte z rozczarowaniem. Ho zdawał sobie jednak sprawę, że układ nie będzie trwały, zaś dążenie każdej ze stron do przejęcia pełni władzy doprowadzi wkrótce do konfliktu”. Wojna, która wybuchła kilka/kilkanaście miesięcy po negocjacjach z Francuzami, przyniosła Wietnamczykom całkowite wyzwolenie spod kolonialnego jarzma. Pełna niepodległość i zjednoczenie kraju nadeszły dopiero w latach 70. XX wieku.
staną się komunistami,
będą wietnamskimi komunistami.
I to jest coś, czego Wy
nigdy nie rozumieliście.
Wy, Amerykanie”
“If tomorrow the Vietnamese
are Communists,
they will be Vietnamese Communists.
And this is something that you
never understood,
you American”
Cytat z filmu
“Czas Apokalipsy”
(“Apocalypse Now“)
Francisa Forda Coppoli
Mniejszość w mniejszości
W Europie Środkowo-Wschodniej, a więc również w Polsce, pronarodowa odmiana komunizmu była koncepcją słabo znaną i niewiele znaczącą. Komuniści, którzy odrzucali tradycyjny, antynarodowy, globalistyczny marksizm, stanowili mniejszość w mniejszości. Najdobitniej świadczy o tym wyrażenie “odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, które w latach 40. i 50. XX wieku stanowiło rodzaj łatki przypinanej ludziom pokroju Władysława Gomułki. Już samo słowo “odchylenie” sugeruje, że mamy do czynienia z jakąś herezją, ekstrawagancją, innowacją, rozbieżnością z obowiązującą linią ideologiczną. Zgodnie z tym, co powiedział prof. Kazimierz Kik w jednym z odcinków programu “Spór o historię” (TVP 2011), propolski Gomułka “nie pasował do tamtej epoki”. Zdaniem historyka, w stalinowskim świecie nie było miejsca dla takich jednostek, zwłaszcza w samym środowisku komunistycznym. Jeśli jakiś “odchyleniec”, mimo niesprzyjającego klimatu politycznego, otwarcie wyrażał swoje nieprawomyślne poglądy, najczęściej był po prostu mordowany. “Wiemy, że cała Europa Środkowo-Wschodnia została zrównana z ziemią prawie, jeżeli chodzi o dysydentów, znaczy o ludzi, komunistów myślących kategoriami narodowymi. (…) Los Gomułki był jednak najłagodniejszy, wiemy wszyscy, że Bierut go wyratował, uratował od stryczka czy od więzienia” - stwierdził Kik. Zupełnie inaczej przedstawiała się sytuacja na kontynencie azjatyckim. Tam tendencje prawicowo-nacjonalistyczne nie były odchyleniem, tylko panującym standardem. Dobrym tego przykładem jest kazus Wietnamu. A wszystko przez niejakiego Ho Chi Minha.
Problem z Chińczykami
Wietnam to kraj obdarzony bogatymi tradycjami niepodległościowymi. Naród, który na przestrzeni kilku tysiącleci wielokrotnie stawiał opór potężnym agresorom, okupantom i zaborcom, po prostu nie mógł wyrosnąć na kosmopolityczną masę. Romantyczne dzieje wspólnoty wietnamskiej przedstawiła Małgorzata Ławacz, autorka publikacji “Ważniejsze daty z historii Wietnamu” zamieszczonej w roczniku “Azja-Pacyfik” (tom XII, 2009 rok, Wydawnictwo Adam Marszałek, Towarzystwo Azji i Pacyfiku, SWPS). Przeglądając rzeczone kalendarium, można odnieść wrażenie, że odwiecznymi wrogami Wietnamczyków byli/są Chińczycy, którzy niejednokrotnie podejmowali próby podbicia Wietnamu. Choć w sferze militarnej starania te często kończyły się sukcesem, Państwo Środka nigdy nie zdołało odebrać Wietnamczykom ich tożsamości narodowej. Wietnamczycy pozostali przekonani o swojej odrębności od Chińczyków i nie zmieniła tego nawet polityka sinizacji prowadzona przez chińskich najeźdźców. Owszem, naród wietnamski pozwolił sobie wcisnąć chińską filozofię, ale sprytnie pogodził ją z tradycyjnymi kultami plemiennymi. Twórcy wietnamskiej kultury również postawili na oryginalność. Nawet, jeśli czasem podpatrywali Chińczyków, zawsze traktowali ich wzorce jedynie jako inspirację do rozwoju kultury narodowej. Wietnamczycy chętnie podnosili rękę przeciwko zaborcom. Pierwszy wielki zryw miał miejsce w latach 40-43 naszej ery. Powstanie ostatecznie upadło, a jego dowódczynie, siostry Trung, popełniły honorowe samobójstwo. Mimo to, duch w narodzie nie zginął. Później było jeszcze wiele patriotycznych buntów.
Problem z Francuzami
Z publikacji Ławacz wynika, że w XVI-XVII wieku Wietnamczycy “dorobili się” kolejnego wroga: Europejczyków, zwłaszcza Francuzów. Przybysze ze Starego Kontynentu (który, ze względu na swoją krótką historię, powinien być nazywany Nowym Kontynentem) zaczęli zakładać na ich ziemiach faktorie kupieckie, a potem także osady. Gospodarczej kolonizacji Wietnamu towarzyszyły próby akulturacji tubylców. Biali intruzi budowali bowiem chrześcijańskie świątynie i prowadzili akcję chrystianizacji autochtonów. Zemściło się to na nich w pierwszej połowie XIX wieku, kiedy to cesarzem Wietnamu został Minh Mang. Władca ten postawił sobie za cel wykorzenienie chrześcijaństwa z Wietnamu. Zwalczał nie tylko obcą religię, ale również, niestety, jej wyznawców. Prawdę mówiąc, okrutnie ich prześladował. Jakby tego było mało, Minh Mang prowadził wojnę z buddyzmem i taoizmem, umacniał natomiast konfucjanizm. Od roku 1858 trwał zbrojny podbój Wietnamu przez Francję. Pod koniec lat 60. XIX stulecia całe południe kraju było już w rękach Francuzów. Lata 1883-1884 to czas ostatecznej, francuskiej wasalizacji Wietnamu. Rodacy Napoleona uczynili z niego niesuwerenne terytorium podzielone na trzy części: Tonkin, Annam i Kochinchinę. Tej ostatniej przyznali status kolonii, pozostałe ziemie funkcjonowały zaś jako protektoraty. W następnych latach Francuzi powołali do życia Unię Indochińską, jednocząc pod tym szyldem Wietnam, Kambodżę i Laos. Na początku XX wieku zrodził się wietnamski ruch narodowo-demokratyczny. W latach 20. endecy zaczęli wyraźnie skręcać w lewo i wysuwać postulaty rewolucyjne.
Problem z Japończykami
Uwarunkowania, które opisałam w poprzednich akapitach, to swoista gleba, na której wyrósł narodowy komunista Ho Chi Minh. Według Małgorzaty Ławacz, wspomniany człowiek już w latach 30. XX wieku sympatyzował z radykalną lewicą. To on, a nie kto inny, założył Komunistyczną Partię Indochin, przemianowaną później na Komunistyczną Partię Wietnamu. Zachował jednak w sercu tradycyjny, wietnamski patriotyzm, co dało o sobie znać podczas II wojny światowej. Od roku 1940 Indochiny znajdowały się pod panowaniem rządu Vichy, który w Europie kolaborował z Niemcami, a w Azji z Japonią. Pronazistowscy Francuzi wyrazili zgodę na wkroczenie wojsk japońskich do Indochin. Tego było już za wiele. Honorowi Wietnamczycy, bez względu na poglądy polityczne, doszli do wniosku, że trzeba wreszcie powiedzieć “NIE” obcemu zwierzchnictwu. Na czele buntowników stanął Ho Chi Minh, który powołał do życia “szeroki front porozumienia narodowego Viet Minh”. Był to patriotyczny ruch oporu współpracujący z aliantami, a dokładniej - ze Stanami Zjednoczonymi. Celem Viet Minhu było wyzwolenie Indochin spod japońskiej okupacji, obalenie francuskich władz kolonialnych i wskrzeszenie niepodległego państwa wietnamskiego. Wszystko byłoby OK, gdyby nie poglądy samego Ho Chi Minha, który liczył na to, że odrodzony Wietnam będzie państwem komunistycznym. W sierpniu 1945 roku wybuchło ogólnonarodowe powstanie, które zakończyło się zwycięstwem Viet Minhu. Proklamowano Demokratyczną Republikę Wietnamu, na razie jeszcze liberalną i pluralistyczną. Nasuwało się pytanie: co dalej, zwłaszcza z Francuzami?
Problem z Amerykanami
Zgodnie z tym, co podaje Ławacz, w drugiej połowie 1945 roku zaczęło się wielkie rozbrajanie wojsk japońskich stacjonujących w Wietnamie. W południowej części kraju zajmowali się tym Brytyjczycy, a w północnej - nacjonalistyczni Chińczycy (Kuomintang). Wszystko wskazywało na to, że Wietnam wróci kiedyś w ręce Francuzów. Ho Chi Minh znajdował się w trudnym położeniu. Marzył o tym, żeby jego ojczyzna była suwerenna i urządzona według zasad komunizmu. Wiedział jednak, że stoi w obliczu czterech nieprzyjaciół: Francuzów (znienawidzonych kolonizatorów), Japończyków (okupantów z czasów II wojny światowej), Chińczyków (odwiecznych wrogów) i Amerykanów (kapitalistycznych imperialistów). Naród wietnamski także dostrzegał, że sytuacja jest skomplikowana. Wszyscy chcieli niepodległości, ale różnie oceniali stopień zagrożenia ze strony poszczególnych graczy. Wietnamczycy bali się powrotu francuskiej władzy, lecz byli i tacy, których jeszcze bardziej przerażała obecność Chińczyków. Mieszkańcy Wietnamu różnili się światopoglądowo, a zatem mieli rozmaite wizje powojennej rzeczywistości. Niektórzy - z Ho Chi Minhem na czele - życzyli sobie ustroju komunistycznego. Inni mówili: “Komunizm? Po moim trupie!”. Do tego dochodził problem z Amerykanami. Nikt nie negował faktu, że USA pomogły Wietnamczykom pokonać Japończyków, ale przecież zaczynała się zimna wojna i trzeba było wybrać którąś ze stron barykady. Francuzi nie chcieli rezygnować ze swoich wpływów w Azji Południowo-Wschodniej. Napięcie wciąż rosło. Wszystko zmierzało ku nowemu konfliktowi. A nawet dwóm konfliktom.
I wojna indochińska
Małgorzata Ławacz pisze, że w 1946 roku Francja rozpętała I wojnę indochińską. Powodem tej decyzji była niezgoda na usamodzielnienie się Tonkinu, Annamu i Kochinchiny. Rodacy Napoleona postanowili użyć siły, chociaż Wietnamczycy od dłuższego czasu zabiegali o pokojowe rozwiązanie sporu. Francuzom udało się zdobyć tylko południową część Wietnamu. Zresztą, nie na długo, bo już w 1954 roku ponieśli sromotną klęskę pod Dien Bien Phu. Właśnie wtedy, w połowie lat 50. XX wieku, dawni kolonizatorzy przegrali nie tylko bitwę, ale i wojnę. Porażka pod Dien Bien Phu była smutnym finałem ich szarogęszenia się na Półwyspie Indochińskim. Francuzi zrozumieli wreszcie, że muszą zwinąć manatki i wynieść się z Wietnamu. W lipcu 1954 roku doszło do ratyfikacji układów genewskich. Przewidywały one między innymi “ustalenie linii demarkacyjnej wzdłuż 17. równoleżnika do czasu przeprowadzenia w 1956 r. wyborów w celu zjednoczenia kraju”. Elekcja, którą zapowiedziano na rok 1956, nie doszła do skutku, gdyż “demokraci” z Zachodu przestraszyli się jej możliwego wyniku. Zachodniacy woleli odwołać głosowanie niż pozwolić Wietnamczykom na wybranie Ho Chi Minha. Granica między Wietnamem Północnym a Wietnamem Południowym została zachowana. Wkrótce okazało się, że wśród ludzi zmuszonych do życia w Wietnamie Południowym są fanatyczni zwolennicy Ho Chi Minha, którzy zrobią bardzo wiele, aby zjednoczyć kraj i uczynić swojego mistrza wodzem wszystkich Wietnamczyków. Z tej grupy desperatów utworzono narodowo-komunistyczną partyzantkę, czyli Wietkong. Rząd północnowietnamski ewidentnie maczał w tym palce.
II wojna indochińska
Z dalszej części artykułu Ławacz dowiadujemy się, że działalność Wietkongu (na Południu) i polityka nacjonalkomunistów (na Północy) stały się przyczyną wybuchu II wojny indochińskiej, znanej powszechnie jako “wojna w Wietnamie” lub “wojna wietnamska”. Tym razem agresorem były Stany Zjednoczone, które w 1964 roku rozpoczęły bombardowanie Wietnamu Północnego. Rok później Amerykanie użyli swoich wojsk w Wietnamie Południowym, żeby wspomóc tamtejszą armię w zmaganiach z szalejącym Wietkongiem. Okazało się jednak, że świetnie wyszkoleni i znakomicie uzbrojeni Jankesi nie mogą sobie poradzić z prymitywną partyzantką z kraju Trzeciego Świata. Po dziewięciu latach syzyfowej pracy (a raczej walki) USA postanowiły dać sobie z nią spokój. W styczniu 1973 roku podpisano układy paryskie, które zakończyły kompromitujący, nieuzasadniony, bezproduktywny i przynoszący same szkody pobyt Amerykanów na Półwyspie Indochińskim. Jankesi uciekli z płaczem do mamusi, tak jak niegdyś Francuzi. Dwa lata później stało się to, co stać się musiało. Doszło do zjednoczenia Wietnamu Północnego z Wietnamem Południowym, ale nie na drodze dyplomatycznej, tylko w wyniku najazdu Północy na Południe. Armia północnowietnamska przekroczyła granicę swojego południowego sąsiada, zdławiła wszelki opór, zlikwidowała demoliberalny aparat władzy i wprowadziła własne, represyjne, autorytarne rządy. Stolica Wietnamu Południowego, Sajgon, została przemianowana na Ho Chi Minh City. Reżim nacjonalkomunistyczny zelżał dopiero w roku 1986, po swoistej pieriestrojce zwanej “doi moi” (“odnowa”).
Wypełnione przeznaczenie
Ho Chi Minh był głową Wietnamu Północnego w latach 1954-1969 (okres niemal całkowicie pokrywający się z epoką gomułkowską w Polsce!). Nie dożył scalenia swojej ojczyzny. Zmarł w środku II wojny indochińskiej, gdy przyszłość Wietnamu jawiła się światu jako wielka niewiadoma. Jeśli wierzyć polskojęzycznej Wikipedii, północnowietnamski prezydent nie był entuzjastą Wietkongu. Ho sprzeciwiał się podejmowaniu radykalnych działań zmierzających do szybkiego połączenia Północy z Południem (pod tym względem również przypominał Gomułkę, który protestował przeciwko szowinistycznemu wchłonięciu PPS przez PPR. Towarzysz “Wiesław“, broniąc Polskiej Partii Socjalistycznej, mocno podkreślał jej niepodległościowe tradycje). Wojna, prowadzona rękami wietkongistów, musiała być dla niego ogromnym stresem. Podobno przyczyną śmierci starego patrioty okazał się zawał serca. Ho Chi Minh, który umarł w 1969 roku, nie miał nic wspólnego z atakiem Wietnamu Północnego na Wietnam Południowy w połowie lat 70. Trudno go zatem winić za pacyfikację Południa, czyli bezwzględny terror, jaki towarzyszył instalowaniu nowej władzy w anektowanym państwie południowowietnamskim. Czy historia musiała się potoczyć w ten sposób? Czy II wojnie indochińskiej i dalszym tragediom można było zapobiec? Wszystko wskazuje na to, że przeznaczeniem Wietnamu było zjednoczenie Północy z Południem. Ale wypełniłoby się ono mniej dramatycznie, gdyby w roku 1956 odbyły się planowane od dawna wybory. Jak pamiętamy, głosowanie zostało udaremnione przez Zachód, który widocznie uwierzył w możliwość oszukania losu.
Konkwista 1975
Zatrzymajmy się teraz przy problemie terroru, w jakim pogrążyła się część Wietnamu, gdy napastnicza Północ przyłączyła do siebie napadnięte Południe. Temat ten został starannie opisany przez Artura Dmochowskiego w książce “Wietnam 1962-1975” (cykl “Historyczne bitwy”, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2003). Rzeczone źródło podaje, że jedną z form represji wobec podbitej społeczności była dyskryminacja Południowców w życiu publicznym. Kluczowe stanowiska w aparacie państwowym zarezerwowano dla ludzi o północnowietnamskim rodowodzie. Zasada ta dotyczyła także obszarów południowych, na które wysyłano partyjnych aparatczyków z Wietnamu Północnego. Temu rozmyślnemu blokowaniu karier towarzyszyło umniejszanie roli południowych rebeliantów w dziele zjednoczenia kraju. Liczni nacjonalkomuniści z Południa, w tym bojownicy Wietkongu, czuli się więc zdradzeni. W Sajgonie aresztowano demoliberalnych urzędników, a na prowincji organizowano procesy pokazowe, które niejednokrotnie kończyły się wyrokami śmierci i bestialskimi egzekucjami. Morderstwa polityczne nie były jednak zjawiskiem masowym. Reżim narodowo-komunistyczny nie dążył do wybicia swoich przeciwników, wolał ich raczej reedukować, czyli poddawać praniu mózgu (“cai tao” - “reforma myśli”). Nawracaniu opozycjonistów służyła sieć obozów koncentracyjnych, którą badacz Nguyen Van Canh określił epitetem “bambusowy Gułag”. Centra indoktrynacji otwierano w miejscach trudnodostępnych: niegościnnych dżunglach. Więźniowie byli okrutnie traktowani i narażeni na choroby tropikalne, takie jak choćby malaria.
“First Blood”
Skoro już jesteśmy przy temacie wietnamskich obozów koncentracyjnych, zajrzyjmy do amerykańskiej powieści sensacyjnej, w której pojawia się motyw bambusowego łagru funkcjonującego na długo przed rokiem 1975. Książka, którą mam na myśli, to bestsellerowa “Pierwsza krew” Davida Morrella. Utwór został opublikowany w 1972 roku. Dziesięć lat później doczekał się swobodnej, złagodzonej adaptacji w postaci filmu Teda Kotcheffa. Polski przekład powieści, do którego udało mi się dotrzeć, jest dziełem Roberta Stillera. Główny bohater “Pierwszej krwi” (Rambo) to bezdomny weteran, który prowadzi żywot włóczęgi wdającego się w nieustanne awantury. Gdy zostaje aresztowany przez pewnego szeryfa, powracają do niego drastyczne wspomnienia z obozu pracy, w którym przebywał podczas wojny wietnamskiej. “Jama była głęboka na trzy metry, a tak wąska, że ledwie mógł usiąść w niej z wyciągniętymi nogami. Wieczorem przychodzili czasem z latarkami, żeby przyjrzeć mu się z góry przez bambusową kratę. (…) Z początku nie rozumiał, po co mu opatrują rany, kiedy jest nieprzytomny: te cięcia na piersi, gdzie oficer wbijał mu raz po raz cienki nóż i ciągnął nim w poprzek, zgrzytając po żebrach; i poszarpane plecy, gdzie oficer czaił się, aby nagle smagnąć. (…) Niebawem zaczęli na niego zwalać coraz więcej robót, coraz to cięższych, jeść mu dawali coraz mniej, pracować kazali dłużej, spać krócej. Połapał się, w czym rzecz. (…) Nie mogąc już wydobyć z niego informacji, opatrzyli mu rany, żeby się z nim jeszcze pobawić i sprawdzić, ile zniesie, zanim go to zabije” - czytamy w utworze. Takie piekło zgotował jankeski rząd swoim obywatelom-żołnierzom.
“Rambo: First Blood Part II”
W 1985 roku wszedł na ekrany film “Rambo II” oparty na oryginalnym scenariuszu przygotowanym przez Jamesa Camerona i Sylvestra Stallone‘a. Produkcję wyreżyserował George Pan Cosmatos. David Morrell napisał na jej podstawie powieść, która okazała się zaostrzoną wersją kinowego przeboju. Akcja obu dziełek kręci się wokół bambusowego łagru funkcjonującego już w zjednoczonym Wietnamie. Podobno jest to ten sam łagier, w którym protagonista cierpiał podczas II wojny indochińskiej. Oto kilka zdań z książki, a raczej z polskiego przekładu autorstwa Jana Kraśki: “Nigdy nie oglądał obozu z tej perspektywy, mimo to natychmiast to miejsce rozpoznał. (…) Szambo, kozły, liny i krzyże, na których go torturowano, bambusowe klatki tak ciasne i małe, że nie można było w nich ani usiąść, ani stać, bolące, bo wiecznie zgięte kolana, broda wiecznie przyciśnięta do piersi, koszmarny ból wiecznie zgiętego karku (…). Po obu stronach, w najbardziej newralgicznych punktach, rozmieszczono wieże strażnicze. Ich projektanci wykorzystali fakt, że u podnóża stoków rosły dwa wysokie drzewa - pnie posłużyły za podstawę wież, a na rozłożystych konarach ulokowano strażnicze budki. (…) Kolczasty drut rozciągnięty między drewnianymi słupami otaczał cały obóz, tworząc koślawy kwadrat. (…) Wejście do obozu - wielka drewniana brama z budką strażnika po prawej stronie - znajdowało się bezpośrednio pod nimi; i w tym wypadku wykorzystano miejscowy budulec - za tylną ścianę budki służył szeroki pień drzewa”. Utwór Morrella to czysta fikcja, ale tajne łagry w azjatyckich dżunglach istniały naprawdę. Potwierdza to historyk Dmochowski[1].
“Rambo III”
Po porażce wietnamskiej, która ośmieszyła amerykańskich decydentów, przyszła zupełnie nieśmieszna porażka afgańska. Jankesi, chcąc zrobić na złość Sowietom, zaczęli bowiem finansować mudżahedinów. Najpierw ucierpiał na tym sam Afganistan, w którym przejęli władzę talibowie. Następnie “dostało się” niewinnym mieszkańcom Nowego Jorku, którzy zginęli w zamachu na World Trade Center. Kolejne lata to liczne, amerykańskie wojny w krajach MENA. Przyniosły one śmierć, zniszczenie, destabilizację regionu oraz kryzys imigracyjny, z którym wiążą się coraz częstsze ataki terrorystyczne w Europie. W filmie “Rambo III” z 1988 roku (reżyseria: Peter MacDonald. Scenariusz: Sheldon Lettich, Sylvester Stallone) tytułowy bohater jest namawiany do udziału w jankeskiej misji na terenie Afganistanu. Mimo gorących próśb ze strony pułkownika Trautmana, Rambo nie wykazuje żadnego zainteresowania wspieraniem mudżahedinów. Trautman postanawia, że pojedzie bez swojego ulubieńca. Po dotarciu na miejsce pułkownik zostaje pojmany przez Sowietów. Rambo, na wieść o uprowadzeniu Trautmana, wyjeżdża do Afganistanu. Nie po to, żeby wspierać dżihadystów, tylko po to, żeby odbić swojego przyjaciela. Gdy oficer zostaje uratowany, główny bohater grzecznie, lecz stanowczo odmawia Afgańczykom pozostania w ich kraju. Filmowi mudżahedini wydają się dość sympatyczni. Ale już w powieści Davida Morrella, przetłumaczonej na polszczyznę przez Macieja Pertyńskiego, islamiści są nieżyczliwi i niebezpieczni. Zmuszają nawet Rambo, żeby zdjął swój wisiorek z Buddą. Cytat: “Jeśli go nie zdejmie, może spowodować własną śmierć”.
“Mój przyjaciel słoń”
Wróćmy jednak do problematyki wietnamskiej. Ciekawym opowiadaniem, które odkryłam zupełnie przypadkowo, jest “Mój przyjaciel słoń” Wojciecha Żukrowskiego (1957). Utwór, adresowany do starszych dzieci, ukazuje Wietnam w przededniu wybuchu II wojny światowej, a później także podczas brutalnej okupacji japońskiej. Autor tekstu wiedział bardzo dużo zarówno o wojnie, jak i o realiach życia na Półwyspie Indochińskim. Umiał też zrozumieć wietnamski nacjonalkomunizm. Podczas okupacji niemieckiej - na terenie Polski - Żukrowski służył w AK i AL. W latach 50. pracował jako korespondent wojenny w Wietnamie, a w latach 60. obracał się w środowisku moczarowców. To właśnie on napisał scenariusz do filmu “Barwy walki” Jerzego Passendorfera. Podobno to również on był prawdziwym autorem książki “Barwy walki” przypisywanej Mieczysławowi Moczarowi. Głównym bohaterem “Mojego przyjaciela słonia” jest ubogi wietnamski chłopiec, Hoang Kao Wan, w którym rozwija się bunt przeciwko niesprawiedliwości społecznej. Dzieciak zaczyna jednak dostrzegać, że bogaty Wietnamczyk, który wyzyskuje okolicznych chłopów, jest takim samym niewolnikiem jak oni. Pan Bao zmusza swoich pracowników, żeby oddawali coraz większe ilości ryżu, gdyż właśnie tego wymagają od niego Francuzi. Hoang rośnie na małego marksistę. Ale już wkrótce przyjdzie mu się przekonać, że istnieje coś jeszcze ważniejszego od dobrobytu: wolność. Gdy nadejdą okrutne rządy Japończyków, chłopiec wstąpi do patriotycznego ruchu oporu. Wraz z dzielnymi partyzantami i mądrym słoniem-robotnikiem weźmie udział w akcji odbicia męczonego więźnia.
Nguyen Sinh Cung
Dzieje Ho Chi Minha zostały opisane w artykule “Ho Chi Minh - życie i działalność (w 120. rocznicę urodzin)” Mariusza Karwowskiego. Tekst doczekał się publikacji na łamach periodyku “Azja-Pacyfik”. Zamieszczono go w tym samym numerze, w którym przedstawiono materiał Małgorzaty Ławacz. Wartościowym źródłem, z którego można zaczerpnąć odrobinę informacji dotyczących słynnego Wietnamczyka, jest także film dokumentalny “Ho Chi Minh” (cykl “Biography”, A&E Television Networks, 2009 rok, Planete Polska, Studio Publishing). Ho urodził się jeszcze w XIX wieku, w pierwszej połowie lat 90. tego stulecia. Pochodził z patriotycznej rodziny, która nie wahała się prowadzić działalności antykolonialnej. Region, w którym przyszedł na świat, słynął z bohaterskiego oporu przeciwko Chińczykom w starożytności i średniowieczu. To właśnie tutaj, w prowincji Nghe An, powstała także wietnamska endecja. Ho Chi Minh nazywał się naprawdę Nguyen Sinh Cung. Obrana droga życiowa zmuszała go jednak do nieustannego zmieniania nazwisk. Jeden z pierwszych pseudonimów, jakimi posługiwał się przyszły prezydent, brzmiał “Nguyen Ai Quoc” - “Nguyen Patriota”. Nacjonalkomunista został “Ho Chi Minhem” stosunkowo późno, bo dopiero podczas II wojny światowej. Imię, pod którym przeszedł do historii, oznacza w języku wietnamskim “Niosący Światło”. Ho nagminnie zmieniał nie tylko tożsamości, ale i sojusze polityczne. Jedynym stałym elementem w jego życiu był cel nadrzędny: niepodległość Wietnamu. Azjata złożył na ołtarzu ojczyzny swoją własną reputację. Wykorzystywał bliźnich w imię wyższego dobra (cel uświęca środki?).
Światowiec-niepodległościowiec
Ho Chi Minh nie wywodził się z klasy robotniczej. Był synem urzędnika, człowieka wykształconego, zamożnego i wpływowego. Przyszły polityk - posłany, z przyczyn prestiżowych, do francuskiej szkoły - wcześnie zetknął się z ideami Wolności, Równości i Braterstwa. Podobały mu się te hasła, ale dostrzegał, że Francuzi kompletnie o nich zapominają na podbitych przez siebie terenach. W orientalnym młodzieńcu kształtowało się jednocześnie kilka postaw: wrażliwość społeczna, reformatorskie zapędy, patriotyzm oraz nacjonalizm niewykluczający otwartości umysłowej. Ojciec Ho Chi Minha, angażujący się w działalność narodowowyzwoleńczą, został ostatecznie zdegradowany, skazany na więzienie i zmuszony do wykonywania prostych prac. Młody Ho również doświadczył francuskich represji. W roku 1908 relegowano go z uczelni za udział w antykolonialnych rozruchach. Konflikt z okupantami, a także osobiste ambicje zadecydowały o jego wyjeździe z Indochin w 1911 roku. Chłopak popłynął do Marsylii, gdzie próbował wstąpić do akademii kształcącej urzędników kolonialnych. Francuzi odrzucili jego podanie. Od tej pory młodzieniec był proletariuszem zmieniającym środowiska i kontynenty jak rękawiczki. Mieszkał w Nowym Jorku, Bostonie, Londynie i Paryżu. W 1919 roku rozpoczął poważną działalność polityczną. Współpracował z czołowymi przedstawicielami wietnamskiej emigracji niepodległościowej oraz pogłębiał swoje marksistowskie zacietrzewienie. Pisał artykuły do czasopism lewicowych i antykolonialnych. Ponadto zamieszczał swoje teksty w prasie sportowej i recenzował filmy dla magazynu “Cinegraph”.
Rozczarowanie Zachodem
O tym, że Ho Chi Minh związał się z komunistami, przesądziła lektura jednej z broszur Włodzimierza Lenina, w której autor obłudnie pochylał się nad losem zniewolonych narodów. Faktem jest, że w okresie okołorewolucyjnym bolszewicy udawali ludzi przejętych dolą uciśnionych etnosów. Ale faktem jest też, że bardzo szybko zrzucili z siebie tę maskę, a współczucie i tolerancję zamienili na czystki etniczne i politykę rusyfikacji. Socjalistą, który chwilowo uwierzył w szlachetne intencje bolszewików, był sam Józef Piłsudski. Tym, co pchnęło Ho Chi Minha w ramiona Kominternu, było zlekceważenie kwestii wietnamskiej na Konferencji Wersalskiej. Gdy skończyła się I wojna światowa, Ho i inni wietnamscy aktywiści postanowili zawalczyć o swój kraj. Wystosowali do dyplomatów oficjalne pismo, w którym upomnieli się o autonomię dla Wietnamu. Niestety, Ho Chi Minh i jego przyjaciele nie mieli takiego talentu, jak Roman Dmowski. Ich patriotyczny list został zignorowany. Ho doszedł do wniosku, że skoro Zachód nie chce pomóc Wietnamczykom, to należy poszukać pomocy gdzieś indziej. Wybrał Sowietów i ich popleczników. W 1923 roku Ho Chi Minh “walczył” o niepodległość ojczyzny na forum Trzeciej Międzynarodówki. W późniejszych latach wykonywał wiele zadań zleconych mu przez Komintern, np. organizował partie komunistyczne w Tajlandii, Hongkongu i południowych Chinach. Odważnie łączył postulaty marksistowskie z antykolonialnymi. Wierzył, że czerwona rewolucja przyniesie Wietnamowi suwerenność. Marzył o “socjalizmie w jednym kraju”. Wiedział jednak, że aby zbudować taki socjalizm, najpierw trzeba mieć ów kraj.
Chorągiewka na wietrze
Ho Chi Minh zawsze stosował taktykę, którą śmiało można nazwać polityczną prostytucją. Azjata podlizywał się każdemu, od kogo mógł coś uzyskać. Jako komunista w kuomintangowskich Chinach korzystał z gościnności tamtejszych narodowców. Później, gdy przyszło co do czego, gratulował Mao Tse-tungowi zwycięstwa nad Czang Kaj-szekiem. Wietnamczyk zapewne nie lubił Chińczyków, ale bił im pokłony, kiedy zależało mu na uznaniu Demokratycznej Republiki Wietnamu przez Chińską Republikę Ludową. Ho, który około roku 1920 sprzymierzył się z Sowietami, często odwiedzał ZSRR. W latach 30. przestał być tam mile widziany. Stalinowcy traktowali go coraz gorzej. Dawali mu odczuć, że jest człowiekiem z innej bajki, ma niewłaściwe poglądy i burżuazyjne pochodzenie. Mimo to, Ho Chi Minh do samego końca lizał buty Stalinowi, szczególnie wtedy, gdy sowiecki dyktator był mu do czegoś potrzebny. Na początku zimnej wojny Ho zaczął również łasić się do USA. Tak nachalnie, że w wydawanych przez siebie dokumentach stosował sformułowania rodem z amerykańskiej deklaracji niepodległości. Pertraktując z Amerykanami, porównywał wietnamską walkę o suwerenność do wydarzeń, które miały miejsce w Ameryce Północnej w drugiej połowie XVIII wieku. Dwadzieścia lat później prowadził z Jankesami krwawą wojnę. Ho Chi Minh przez większość swojego życia zwalczał francuski kolonializm. Lecz gdy zbliżała się I wojna indochińska, pojechał do Europy, żeby umizgiwać się do Francuzów. Zaproponował im “niepodległy Wietnam we francuskiej strefie wpływów”[2]. Mężczyzna cenił byt swojego kraju bardziej niż własną godność.
Hierarchia wartości
“Wujek Ho” (jak go pieszczotliwie nazywano) był postacią szalenie skomplikowaną. Należał do jednostek, które można kochać lub nienawidzić. Bez wątpienia był zdolnym politykiem: sprytnym, zręcznym i skutecznym. Dyskusyjną kwestią pozostaje to, czy obrana przez niego strategia mieściła się w granicach etyki życia publicznego. W poprzednim akapicie zawyrokowałam, że zachowanie Azjaty w dużej mierze przypominało prostytucję. Ale chyba właśnie na tym polega prawdziwa polityka. Ho Chi Minh nie działał zresztą w imię osobistych korzyści, tylko w imię sprawy narodowej, która była dla niego priorytetem. Wietnamczyk przyjął wybitnie nacjonalistyczną hierarchię wartości, tzn. najpierw ojczyzna, a dopiero potem inne dobra (w jego przypadku: rewolucja społeczno-gospodarcza). Kiedy osiągnął główny cel, czyli obalił francuski kolonializm, mógł już przystąpić do realizacji celów drugorzędnych. I wówczas zaczął się problem. Okazało się bowiem, że Ho Chi Minh kocha swoich rodaków, ale nie wszystkich. Gdy powstało suwerenne państwo północnowietnamskie, “wujek Ho” zajął się maoistowską reformą rolną. Jej przebieg przypominał wylewanie dziecka z kąpielą. Nagle wyszło na jaw, że część Wietnamczyków, która zapewne marzyła o wolności tak samo jak reszta, jest w Wietnamie Północnym niechciana i niepotrzebna. Mowa tutaj o bogatych przedstawicielach klasy posiadającej, których po prostu wymordowano. Umiłowany Ho, architekt wietnamskiej niepodległości, stał się katem własnego narodu. Ludobójstwo popełnione na “zawadzających” Wietnamczykach (dziedzicach, obszarnikach) kładzie się cieniem na jego życiorysie.
Upiory dżungli
Wróćmy teraz do pojęcia, które w niniejszym artykule pojawiło się kilkakrotnie. Wietkong. Na dźwięk tego słowa amerykańscy komandosi “robili” w portki ze strachu. Czym była organizacja, która dała Jankesom wycisk, jakiego nigdy wcześniej nie zasmakowali? Fenomenowi Wietkongu przyjrzał się Artur Dmochowski w przywoływanej już książce “Wietnam 1962-1975”. Autor pisze, że oficjalna nazwa nacjonalkomunistycznej partyzantki brzmiała Narodowy Front Wyzwolenia Wietnamu Południowego. Określenie “Wietkong” - “Wietnamscy Komuniści” stworzył południowowietnamski dyktator Ngo Dinh Diem. Liczył on na to, że brzydkie miano, a raczej negatywna konotacja związana z wyrazem “komuniści” skutecznie odstraszy Południowców od groźnej bojówki. Przeliczył się. Dmochowski konstatuje: “Diem wymyślił nie tylko nazwę Viet Congu, ale wspólnie z Nhu stał się jego współzałożycielem, bowiem do zorganizowanego przez komunistów Narodowego Frontu Wyzwolenia pchnął wiele grup, które inaczej nigdy by się tam nie znalazły”. Co to ma znaczyć? Otóż Ngo prowadził niezwykle represyjną politykę wobec swoich przeciwników. Ograniczał wolność słowa, więził niepokornych i poddawał ich wymyślnym torturom. Jego ofiarą padali komuniści, jak również ludzie, którzy nie sympatyzowali z ruchem robotniczym (np. narodowcy). Znaczną część wietkongistów stanowiły zatem osoby, które nie miały nic wspólnego z komunizmem, ale szły do lasu - azjatyckiej dżungli - gdyż zmuszała je do tego sytuacja polityczna. Byli to patrioci pragnący jedności, suwerenności i obalenia Diema. Warto o tym pamiętać podczas dyskusji o historii.
Public Relations
Według Dmochowskiego, Wietkong (“zdalnie sterowany” przez przywódców Wietnamu Północnego, ale pozujący na spontaniczną inicjatywę Południowców) w dużej mierze żerował na legendzie Viet Minhu. Narodowo-komunistyczna propaganda ukazywała go jako kolejne wcielenie pluralistycznego, ogólnowietnamskiego ruchu niepodległościowego, tym razem wymierzonego w okupanta amerykańskiego. Na kongres założycielski partyzantki zaproszono członków różnych partii i stowarzyszeń. Sprowadzono też przedstawicieli środowisk młodzieżowych, inteligenckich, robotniczych, buddyjskich i kobiecych. W oficjalnych materiałach, skierowanych do społeczeństwa południowowietnamskiego, odwoływano się do ideałów patriotycznych i demokratycznych. Obiecywano postęp cywilizacyjny: mądre reformy, wzrost gospodarczy, sprawiedliwość społeczną oraz rozwój kultury i oświaty. Przyszłe, zjednoczone państwo wietnamskie miało być neutralne, a więc bezpieczne i wolne od wyniszczających wojen. Te wszystkie populistyczne zabiegi służyły jednemu celowi. Chodziło w nich o to, żeby zwerbować do Wietkongu jak najwięcej ochotników. Tam, gdzie wietkongiści zdołali przejąć władzę, stosowano także metodę “dobrowolnego przymusu”. Każdy, kto żył na tych terenach, musiał należeć do którejś z oficjalnych organizacji. Sęk w tym, że wszystkie te organizacje były kontrolowane przez rebeliantów. Wietkong cieszył się sympatią zachodniej lewicy, która nie miała pojęcia, co tak naprawdę się dzieje na Półwyspie Indochińskim. Partyzantka nacjonalkomunistyczna skrzętnie ukrywała swoje prawdziwe oblicze. A było ono totalitarne.
Król partyzantów
Jeśli uważnie przyjrzymy się zdjęciom dokumentującym późną działalność Ho Chi Minha, spostrzeżemy, że słynnemu politykowi często towarzyszy pewien czarnowłosy dżentelmen. Młodszy o jedno pokolenie i obdarzony przeszywającym spojrzeniem. To generał Vo Nguyen Giap, były partyzant Viet Minhu, minister obrony. Człowiek, który pobił Francuzów pod Dien Bien Phu i doprowadził do wypędzenia Amerykanów z Wietnamu. Według polskojęzycznej Wikipedii, ustalenie dokładnej daty urodzenia generała jest bardzo trudne. Różne źródła podają, że przyszedł on na świat w roku 1910, 1911 lub 1912. Kiedy umarł, a było to w roku 2013, prawdopodobnie miał już ponad 100 lat. Artur Dmochowski twierdzi, że Vo Nguyen Giap był najbliższym współpracownikiem Ho Chi Minha. Gdy Ho był nieobecny, zastępował go właśnie Vo. Pogromca zachodnich najeźdźców dał się poznać jako wybitny strateg, ale również osobnik despotyczny, który bez mrugnięcia okiem dławił opozycję polityczną. Radykalizm Giapa wynikał zapewne z jego głębokiego nacjonalizmu. “Historia Wietnamu budziła w nim dumę, uczucie wyższości i wiarę w możliwości narodu, a także nienawiść do tych, którzy poniżali i krzywdzili jego kraj” - wyjaśnia Dmochowski. Generał mógł też się zmagać ze zwykłym, ludzkim resentymentem. “Jego żona, również działaczka antyfrancuskiego ruchu oporu, zmarła wskutek tortur zadanych w więzieniu” - podaje Bogusław Brodecki, autor książki “Dien Bien Phu 1954” (“Historyczne bitwy”, Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 1998). Rola, jaką Giap odegrał w Wietnamie Północnym, jest nie do przecenienia. Ho bez Vo to jak Gomułka bez Moczara.
Natalia Julia Nowak,
10.07. - 02.08. 2016 r.
PS. Co o “wujku Ho” sądził prof. Władysław Góralski, znany orientalista związany z Uniwersytetem Warszawskim i Polską Akademią Nauk? “- Był nie tylko wybitną, ale również ciekawą postacią. Cieszył się olbrzymim autorytetem we własnym kraju i szacunkiem przeciwników. Symbolem uznania był fakt, że kiedy zmarł, Stany Zjednoczone ogłosiły zawieszenie broni na czas żałoby - mówił na antenie PR dyplomata i historyk Władysław Góralski. (…) - To był działacz ruchu rewolucyjnego, którego marzeniem była niepodległość Wietnamu. Na tej drodze gotów był współpracować ze wszystkimi, którzy chcieli i mogli tą walkę poprzeć - podsumował ekspert”. Źródło: mjm, “Ho Chi Minh stworzył Wietnam”, serwis PolskieRadio.pl.
PRZYPISY
[1] “Zatrzymani przechodzili w obozach intensywny kurs indoktrynacji politycznej. Polegał on na słuchaniu wykładów i obowiązkowej lekturze pism partyjnych. (…) Więźniowie musieli szczegółowo opisywać swe ‘zbrodnie przeciwko ludowi‘, prosić Rewolucję o łaskę i składać przyrzeczenia lojalności wobec władz. (…) Bicie i tortury były na porządku dziennym. Więźniów zmuszano do niewolniczej pracy. Za niewykonanie normy lub ‘brak entuzjazmu do pracy’ mogli zostać rozstrzelani. A nawet bez tych wszystkich szykan przeżycie pobytu w obozie, położonym zwykle w bagnistej, malarycznej dżungli, nie należało do łatwych. Pracujący ponad siły więźniowie otrzymywali zaledwie 500 gramów żywności dziennie, a spali na ziemi lub w błocie. (…) Dla tych, którym udało się przeżyć obóz i zakończyć ‘reedukację‘, wyjście na wolność nie oznaczało końca cierpień. Byli naznaczeni piętnem ‘wrogów ludu‘, szykanowani, inwigilowani, pozbawieni pracy. (…) A społeczeństwo, do którego powracali w miarę upływu czasu, coraz mniej przypominało to, które znali sprzed 1975 r. O tych, którzy opuszczali obozy w roku 1976 czy 1977, trudno już było powiedzieć, że wychodzą ‘na wolność‘” [A. Dmochowski, “Wietnam 1962-1975”, Warszawa 2003, s. 305-308]
[2] Informacja z filmu dokumentalnego “Ho Chi Minh” (A&E Television Networks 2009). Mariusz Karwowski, twórca tekstu zamieszczonego w roczniku “Azja-Pacyfik”, wyłuszczył sprawę następująco: “Przeszkodą w pełnym urzeczywistnieniu deklarowanej niepodległości stały się postanowienia mocarstw podjęte podczas konferencji w Poczdamie. Na ich mocy czasową administrację w Indochinach miały pełnić wojska chińskie i brytyjskie. Ho dostrzegał szczególne zagrożenie związane z obecnością wojsk północnego sąsiada. W obawie przed przekształceniem tej tymczasowej sytuacji w trwałą okupację zdecydował się na podjęcie rozmów ze stroną francuską. Ceną za wycofanie chińskich oddziałów i uznanie podmiotowości było znaczne ograniczenie suwerenności i włączenie DRW w struktury Federacji Indochińskiej i Unii Francuskiej. Podpisane porozumienie zostało w Wietnamie przyjęte z rozczarowaniem. Ho zdawał sobie jednak sprawę, że układ nie będzie trwały, zaś dążenie każdej ze stron do przejęcia pełni władzy doprowadzi wkrótce do konfliktu”. Wojna, która wybuchła kilka/kilkanaście miesięcy po negocjacjach z Francuzami, przyniosła Wietnamczykom całkowite wyzwolenie spod kolonialnego jarzma. Pełna niepodległość i zjednoczenie kraju nadeszły dopiero w latach 70. XX wieku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)